piątek, 5 czerwca 2015

Czerwcowy, dzieciowy zawrót głowy

Czerwiec... Lubię. Nawet, jeśli to właśnie w tym miesiącu odeszła Mama, nie zamierzam go demonizować. Ona zresztą tak odeszła, jak też też i urodziła się w tym pełnym maków i czereśni miesiącu. W czerwcu urodzili się także: mój mąż, mój chrześniak Tomaszek - synek Bet, córka starszego brata, chrzestna naszego Maksia, chrzestna Bet, jeden z moich ciotecznych braci oraz kilkoro innych bliskich znajomych. Zapewne też wiele innych bliskich i dalszych mi osób, których dat urodzenia nie znam... Płodny miesiąc ;-). I naprawdę piękny.

Na Pastorczyku apogeum zieleni. W ogrodzie warzywnym, którym ja już się stale nie zajmuję, bo nadeszła era innej Pani (czyt. mojej bratowej), króluje póki co szczypior, rzodkiewka i... rukola. Kupiłam swego czasu paczkę nasion tego lubianego przeze mnie zielska, poprosiłam bratową o posianie i... jest gąszcz! To naprawdę jak chwast! Urosło szybko i plennie. Liście ma nieco inne, niż rukola importowana, dostępna w marketach. Są większe i nieco mniej strzępiaste. Smak? Zdecydowanie rukolowaty :-). No i - co ważne, pozbawione jakiejkolwiek chemii, bo nie stosujemy w ogródku ani sztucznych nawozów, ani żadnych oprysków (wyjątkiem bywała kapusta i kalafiory, na których zawsze chętnie lokowały się liszki). Obawiam się, że choć rukola piękna i zdrowa, będę musiała pożreć ją sama, bądź ewentualnie podzielić się z prosiakami. Poza mną, jedynie bratowa od czasu do czasu posili się jej listowiem. Reszta - a tfu! Nie lubię i już! Także, ten tego, gdyby ktoś lubił i chciał - welcome!

Na Dzień Dziecka podarowałam dzieciom to, co ponoć najcenniejsze - czas. Po piknikach szkolno-przedszkolnych (Oleś miał zamiast lekcji i nie uczestniczyłam, Maxi w przedszkolu po godzinach pracy - byliśmy wszyscy troje) wróciliśmy do domu i matka, miast jak zawsze zająć się "praniem-sprzątaniem-prasowaniem itp" - legła z dziećmi beztrosko na kanapie i oglądała z nimi bajki na dvd. Dvd zamówiła wcześniej przez internet, doszły akurat 1 czerwca. Obejrzeliśmy sobie wzruszającego "Mojego brata niedźwiedzia" i świetnie zanimowne "Tajemnice zielonego królestwa". Obaj siedzieli obok mnie, z głowami na moich kolanach, bądź na ramieniu. W międzyczasie jedli lody i truskawki. Po intensywnych piknikach, na których wybiegali się i wyskakali do woli, chętnie spędzili wieczór z matką "na siedząco". Dnia następnego, nastąpił ciąg dalszy Dnia Dziecka. Po pracy, chłopcy wyciągnęli matkę na boisko, gdzie przez półtorej godziny ganiali z nowo poznanymi kolegami za piłką, a ona cierpliwie siedziała na ławeczce w pełnym słońcu, gotując się pod koszulką jak ten bulion z tłustej kury... Gdyby nie fakt, że bulion zaczął się już przypalać i matka musiała podjąć kroki, co by się do końca nie zjarał, chłopcy trzymaliby matkę jeszcze dłużej i dłużej... Aż do całkowitego zwęglenia! Zgrzani jak myszy po ucieczce przed kotem, chcieli tego futbolu więcej i więcej... Musiała matka tupnąć nogą, podnieść się z ławeczki i upozorować, że ich opuszcza, aby w końcu przestali kopać i podążyli za nią. A podążyli wszyscy na fast fooda nieopodal boiska. Matka i Oleś - jak zwykle w takich przybytkach - tortilla, a Maksi - jak zwykle - fryteczki. A co tam, żyje się raz, a fast foody jadamy wyjątkowo rzadko. 

Dnia kolejnego, Oleś miał kolejny dzień Dziecka... Pierwszy raz pojechał bowiem na szkolną wycieczkę. Niezbyt co prawda daleko, bo zaledwie do Łomży (60 km), ale wszak to wyprawa dla takich smerfów! Sami, autokarem... Byli na przedstawieniu w Teatrze Lalek na "Calineczce" (eee mamo, było fajnie, ale mogli dać jakąś "chłopską" bajkę! No taak...), następnie w jakimś Bajkolandzie czy jak mu tam, gdzie wyhasali się w wielkim zamku z kulkami, a na koniec McDonald. "Mamo! Ja bym chciał tak co tydzień jeździć na takie wycieczki! Albo codziennie!". Nie wątpię.

Wczoraj - Dzień Dziecka ciąg dalszy, albowiem pojechaliśmy do Pastorczyka. A tam - wszystkie dzieci z rodziny w ilości sztuk 9, piękna pogoda, swoboda i hulaj dusza, piekła nie ma. Po zaliczeniu Procesji (zawsze chodzimy), zabawy i ganiatyka na świeżym powietrzu. Podwórko, piaskownica, rowery oraz łąka, na której belowano trawę. A jak łąka, to i... rów. A w rowie, gdzie woda sięga kostek, zawsze można pobrodzić. A jak już zacznie się brodzić, to nogi utykają w jasnym ile (od słowa ił) do połowy łydek. A jak już utkną, to można stracić równowagę i paść na tyłek. A ja już się na niego padnie, to gacie i koszulka już i tak są mokre, więc można się też położyć i poleżeć robiąc w wodzie nożyce... No i wtedy już zabawa nabiera takiego rozpędu, że nikną wszelkie bariery i zaczyna się szaleństwo... Rów jest dość szeroki i ma wysokie skarpy, stąd właziły tam tylko większe dzieci. Maluchy stały na brzegu i obserwowały zazdroszcząc, bądź rzucały do wody grudki ziemi i drobne kamyki. W sumie, spędziliśmy na tych harcach około godziny. Ubłocone osobniki obmywały się potem na podwórku pod szlauchem. Uznały, że takiej zabawy to dawno nie miały. Przyznaję. Były tak szczęśliwe, że nie miałam sumienia ani im tego zabraniać, ani zbyt szybko ich stamtąd wyciągać. Obok nas trwały prace związane z belowaniem trawy, a pomiędzy wałkami trawy i gotowymi belami przechadzały się bociany. Naliczyłam ich około 20-stu. Wspaniały widok. Piękna zieleń dookoła, piękna pogoda, błękitne niebo, słońce, stado szczęśliwych dzieci i takichże bocianów, niespieszność, czysta natura... Po powrocie do domu, cały wieczór smażyłam proste placki z jajek, mąki i mleka, które smarowane dżemem znikały w tempie błyskawicznym. 

Dzień Dziecka będzie trwał u nas zatem aż do niedzieli i zwieńczą go 3-cie urodzinki Tomaszka. Będą sami najbliżsi w liczbie... ponad 30 osób. Już nie w P., a u Bet, która po wyjściu za mąż permanentnie przeniosła się do męża (też na wieś) i buduje dom.

Cały weekend znów więc będę prowadziła małe przedszkole. Jak nie u siebie w Gr., to tam. Chwilami miewam ochotę wziąć wiatrówkę i postrzelać co niektórym w tyłki z soli, ale generalnie te dzieci są najjaśniejszą stroną życia. Czasu "tylko dla siebie" nie miewam prawie wcale, choć mogłabym. Nikt mnie nie zmusza do brania dzieci na weekend do siebie, ani do jeżdżenia na wieś i "użerania" się z nimi tam, ale jakoś tak już mam, taka jestem i kropka. 

Aczkolwiek, żeby nie było, że już tak totalnie "nic dla siebie", to zaplanowałam sobie osobisty przedłużony weekend za dwa tygodnie. Ale o nim innym razem. 

Tymczasem - cieszmy się piękną pogodą (w końcu) i żyjmy pełną piersią! Niech żyje czerwiec!