wtorek, 23 lutego 2016

Rozum 8, Serce 5

Osiem lat temu na pewno było zimowo, choć nie pamietam, czy leżał śnieg... Pięć lat temu też było zimowo i pamiętam, że śnieg leżał, a mróz mroził tak, że zamarzł nam samochód i w związku z tym przyjechała po mnie karetka.

W trzecie urodziny starszego, na świat poprosił się bowiem również młodszy.

Dzisiaj obaj obchodzą urodziny :-).

Nie ma śniegu, nie ma mrozu, jest ciepło, mokro, buro i ponuro. 

Inna pogoda, inne dzieci. Już nie maluchy, już chłopaki. 

Starsza Ryba kończy 8 lat. Jeszcze tylko 10 i będzie dorosła. 

Młodsza Ryba ma już 5. Za 10 będzie już poważnym nastolatkiem.

(Matka i ojciec za 10 lat będą nadal piękni młodzi, a zdaniem ojca nawet bardzo sexy.)

Aleksander Wielki nadal jest niewielki gabarytowo w porównaniu z rówieśnikami, ale serce i umysł moim zdaniem ma całkiem spore. Mogę się mylić i mogę być nieobiektywna, ale wydaje mi się, że mam jednak dość zdrowy osąd własnych dzieci. Nie uważam ich ani za najładniejsze na świecie, ani za najmądrzejsze, ani za najzdolniejsze. Z pewnością dla mnie są najukochańsze, ale chyba nikt nie posądzi mnie w tym momencie o egoizm?

Jak powszechnie wiadomo, Oli chodzi do II klasy. Jest jednym z lepszych uczniów, choć jak sam twierdzi na pewno nie najlepszy. Chwali się, że ma już wszystkie oceny, a ostatnio na prawo i na lewo szpanował jedynką w zeszycie - za brak pracy domowej. Bo jedynki, jeśli już są - a są - zwykle ma za brak pracy domowej. Co ciekawe - zawsze asystuję mu przy lekcjach i nie wiem jak to wychodzi, że oboje nie zauważamy tych nie odrobionych zadań ;-). Pisanie i czytanie ma mój mistrzu opanowane idealnie. Może czytać nawet bez przygotowania i wychodzi mu bardzo dobrze. Potrafi akcentować, intonować, wczuwać się w treść i wyrażać nad nią emocje. Pisać potrafi pięknie, o ile się nie śpieszy, bo wtedy niedaleko mu do tej kury od pazura. Tabliczka mnożenia na szóstkę, dzielenie też już niczego sobie. Z wywiadówki wiadomo mi, że należy do najaktywniejszych osób w klasie, zawsze się zgłasza i zawsze ma coś mądrego do powiedzenia. Posiada szeroki zasób słów i dużą wiedzę na temat otaczającego go świata. Jest miły dla kolegów i koleżanek, ma szacunek do nauczycieli. Dba o porządek w miejscu pracy, nie przeszkadza na lekcjach, jest skupiony, słucha i wykonuje polecenia. To akurat wiem również z opisowej oceny, którą wychowawczyni wystawiła mu na półrocze. Normalnie same superlatywy. Aż miło czytać i trudno uwierzyć.

Ale, ale. Żeby nie było, że chłopię jest idealne i nie ma wad.

Błędy ortograficzne... Matko! jak bym tu podała przykłady, to zapewne 99 % bloga leży i kwili z rozpaczy, bo błędy te bywają tak rażące, że aż bolą gdzieś w oczodołach. Podobno to jeszcze normalne na tym etapie edukacji, ale on się w ogóle na tych błędach nie uczy. Zna w teorii niektóre zasady ortografii, czasami pisze poprawnie, a za 5 minut już zamiast "siedzi" napisze "śedzi"... Nie załamuję nad tym rąk i nie karcę go za to srogo, ale ciągle upominam i zwracam uwagę. Jestem pewna, że w końcu i z ortografią sobie poradzi, ale póki co - każdy Olkowy tekst dostarcza mi niezwykłych wrażeń wzrokowych i emocjonalnych ;-).

Życiem Olka od jesieni niepodzielnie rządzi zaś nie szkoła, a... piłka. Większość młodych chłopców fascynuje się futbolem (ba, nie tylko młodych!) i każdy chciałby być Ronaldem czy Lewandowskim. To normalne. Nienormalne jednak wydaje mi się to, że ośmiolatek oglądałby WSZYSTKIE możliwe mecze w TV (w tym piłkę halową), oglądał WSZYSTKIE możliwe mecze na YouTube, na iPadzie grał TYLKO w Fifę, w domu bawił się TYLKO piłką i rozmawiał TYLKO o piłce... Oczywiście chodzi na treningi dwa razy w tygodniu po 1,5 godziny, ale twierdzi, że to ZA mało. Idzie na trening wcześniej i zostaje po nim jeszcze te kilka minut - byle doznać tej piłki WIĘCEJ I WIĘCEJ. W domu non stop kopie i trenuje jakieś tricki. Demonstruje nam sytuacje zauważone w TV lub takie, które wydarzyły się na treningu. Zna kluby, nazwiska, barwy i co tam jeszcze znać można. Opowiada, emocjonuje się, sporządza sobie listy piłkarzy  i wymyśla kto z kim grał, kto strzelił gola, zaliczył asystę, sfaulował itp itd. Pisze notki typu: Nazywam się Olek, mam 8 lat i uwielbiam piłkę nożną. Moim ulubionym piłkarzem jest ten i ten, ale dobry jest też ten i ten. Piłka to moje życie".

W tamtym roku chodził na karate i zdał nawet na pomarańczowy pas. W tym sezonie zajęcia się pokrywają i karate odpadło. "Liczy się tylko piłka, mamo"... 

Normalnie obłęd! Nawet trener zauważył, że Oli traktuje ten sport z wyjątkową pasją i znacznie poważniej niż większość kolegów. Dziwi się, że Olek potrafi oglądać pół dnia mecze piłki nożnej halowej w TV... Ja też. I nie tylko ja. 

Jeśli kiedyś będzie głośno o niewielkim czarnowłosym młodziku z napisem Singh Sobti na plecach, to będzie ON. Nasz Oli ;-).

Pasja może przejść, to oczywiste i ja to rozumiem, ale u niego teraz jest tak silna, że koniec świata. 

Oli zmienia się też w swym charakterze. Potrafi nam napyskować, pokłócić się, obrazić, trzasnąć drzwiami i zamknąć się w swym pokoju na klucz. Jest też bardzo pamiętliwy, w związku z czym musimy zważać na słowa i dawane obietnice. Ciężko pogodzić mu się z przegraną oraz z krytyką. Na szczęście nie pielęgnuje zbyt długo żadnych urazów i łatwo go udobruchać żartami i przytulasem. 

Jest bardzo szczery wobec kolegów i koleżanek - oddałby im duszę, gdyby poprosili. Koleżeński, serdeczny i współczujący. Kocha zwierzęta i buntuje się przeciwko ich zabijaniu i złemu traktowaniu. 

Obecnie - masowo lecą mu zęby i wygląda jak szczerbate straszydło, ale mamy nadzieję, że jeszcze będzie z niego przystojniak ;-). 

Samodzielny nad wyraz. Sam bierze prysznic, sam sobie zrobi kanapkę, zapłaci za obiad i ... sam już chodzi do szkoły, jak też z niej wraca (z kluczem na szyi ;-). Łatwo kiedy jest w domu tata (jak teraz). Kiedy taty niet - Oli wychodzi z domu sam. Dozoruję go jedynie telefonicznie. Bardzo nie chciał siedzieć w świetlicy od 6.50 do 15.30 (oczywiście w trakcie były lekcje). Rozumiem to aż nadto dobrze. Zaufałam mu i na razie nie żałuję. 

Chorobliwie punktualny... Jak mówi, że wyjdzie o 7.46, to czeka z zegarkiem w ręku i o tej wychodzi ;-). 

Nadal filozofuje i wypowiada kwestie zasługujące na "złote usta" ;-). 

No i. Już żadne tam bajki czy bajeczki. Teraz "Zmierzch" i "Gwiezdne wojny" z przewagą na korzyść tego pierwszego. Tak, od matki na urodziny dostał całą kolekcję na dvd. Poprosił, bo obejrzał 2 odcinki w TV. I teraz oglądamy wieczorami całą sagę rodzinnie. Matka, ojciec i synowie. 

"Bardzo ładna para z tej Belli i Edwarda, prawda mamo?". 

No... To teraz nic tylko czekać, aż sam przyprowadzi swoją parę...

8 lat, a tyle zmian!

Maksymilian. Ciągle pije kakao (kało) z butelki ze smoczkiem (na dzień dobry i na dobranoc a i w ciągu dnia nie pogardzi). Kiedy pije, musi być spełnionych kilka warunków, inaczej jest dramat. Musi: leżeć na łóżku, być przykryty (równo), mieć włączone bajki i mieć dostęp do własnej klatki piersiowej, bo wkłada sobie rękę przez bluzkę (od góry) i masia się po "cycach". Jeśli akurat ma golf, bądź ścisłą koszulkę - natychmiast trzeba go z tego uwolnić, bo nie da żyć. 

Trzeci z rzędu rok Maxi chodzi do przedszkola. Na następny też już go zapisałam i na pewno będzie to jego ostatni rok w tym miłym, beztroskim drewnianym przybytku... O ile jednak nie miałam wątpliwości, że Olek poradzi sobie w szkole jako 6-cio latek pierwszoklasista, o tyle kompletnie nie umiem sobie wyobrazić w szkole Maksymiliana. Albo ja go widzę innymi oczyma, albo on jest naprawdę inny. Ciągle wydaje mi się, że jest bardziej dziecinny, mniej odpowiedzialny, mniej taki, siaki czy owaki. 

Z całą pewnością jest bardziej emocjonalny i potrzebujący ciepła i bliskości - mojej i taty. Bez końca chce się przytulać, dawać buzi i mówić kocham cię. Kiedy narobi na diabła i dostanie burę, robi mi wyrzuty, że pewnie już go nie kocham. Bardzo mu zależy na tych gestach miłości. Oli nigdy nie był aż tak przesadnie delikatny, choć do dzisiaj lubi się przytulić i mizdrzyć do mamusi i tatusia. 

W przedszkolu Maksi jest podobno dość spokojny i za wiele nie mówi. Nie sprawia żadnych problemów wychowawczych, jest sympatyczny i koleżeński, ale ma tylko 2 ulubionych kolegów i kiedy zdarzy się, że nie ma ich obu - Maxi jest smutny i jest mu źle. 

W domu lubi się bawić we wszystko, co mu akurat przyjdzie do głowy, a częstą inspiracją są jednak oglądane bajki i filmy. Są piraci - Maxi szuka przedmiotów i akcesoriów, które upodobnią go do pirata, jest namiot - Maxi już buduje namiot z krzeseł i koców (mama pomaga...), są rycerze - Maxi szuka miecza, są latawce - już Maxi pyta - mama, a kupis mi? Maxi Pomysłowy Dobromir. Bystry obserwator, innowator i wynalazca; też majsterkowicz. 

Do tego wszystkiego - niejadek. Najbardziej nie lubi mięsa, najbardziej lubi... słodycze. I wspomniane wyżej kało. 

Sepleni. Nie mówi szczur ani szczotka. Scur i scotka. Potrafi powiedzieć właściwie, bo sprawdziłam, ale sprawia mu to kłopot i woli jednak po swojemu. Obawiam się, że wszystkiemu winny ten smoczek na butelce. Trudno, będzie logopeda. Albo po prostu sam się przekona do właściwej mowy. 

Maxi też chodzi na treningi piłki, ale chyba bardziej dlatego, że chodzi na nie starszy brat. Zauważyłam, że zazwyczaj stoi na bramce i ma przy tym wielką frajdę, bo jest w niej niezależny. W grupie radzi sobie gorzej, bo starsi i sprytniejsi chłopcy taranują go i łatwo zabierają piłkę. Poza tym - on bardziej lata po boisku i się wygłupia, niż stosuje do wyznaczonej taktyki ;-). W czasie meczu potrafi podbiec do trenera i się do niego... przytulić, a jakże. Taka Maxi maskotka z tego naszego Maksia ;-).

Maxi jest do Olka podobny, ale jednak nieco inny. Urodziny tego samego dnia wcale nie uczyniły ich takimi samymi ;-). Śmiało mogę ich nazwać Serce i Rozum. Każdy inny, ale doskonale się uzupełniają i chyba nie mogliby bez siebie istnieć :-).

Jedyne, co poza urodzinami mają naprawdę i ewidentnie wspólne to... LEWORĘCZNOŚĆ. Piłkę jednak kopią nogą prawą. 

Obaj coraz śmielej i więcej rozmawiają z tatą po angielsku. Najczęściej jest to zabawna mieszanka polsko-angielska, ale i tak bardzo mnie cieszy, gdyż albowiem ciężko być tłumaczem we własnym domu, pomiędzy swymi! 

Impreza urodzinowa odbyła się w niedzielę. Trzy godziny w bajkowej sali zabaw. Olek zaprosił 4 kolegów i 4 koleżanki z klasy. Z rodziny było 7 dzieci, naszych 2. Razem 17 sztuk. Dorosłych kilkoro - mój ojciec, siostra, dwaj bracia, my rodzice i dwie nastolatki. Sporo, ale takie są uroki licznej rodziny, która ciągle trzyma się razem.

Zabawa była przednia. Prezenty głównie piłkarskie. Tort a'la Minionek. I wyględny i smakowity. Drogi za to jak cholera (!!!). 

To fajnie robić jedne urodziny dla dwóch, ale myślę, że niebawem stanie się to kłopotliwe, jeśli każdy będzie chciał mieć swoje towarzystwo... 

Impreza za nami, ale faktyczne urodziny dzisiaj. 

Bądźcie zawsze zdrowi, szczęśliwi i uśmiechnięci, CHŁOPCY! Wtedy taka będę i ja. I Wasz tata też.

Mój kolejny długi post. Ale dla mnie ważny, bo za kilka lat będę czytała to z zainteresowaniem i rozrzewnieniem. Przeczytam kiedyś chłopakom. Powiem "patrz Oli, w wieku 8 lat zacząłeś już matce pyskować ;-)". Albo powiem "patrz Maxi, w wieku 5 lat dudniłeś jeszcze kało przez smoczek".

I mam nadzieję, że wtedy będzie śmiech i zabawa. I o to chodzi.  

wtorek, 16 lutego 2016

Bajka o traktorku, co rozwiózł mnie po miastach ;-)

Zajrzałam sobie z ciekawości do źródeł wyszukiwania, które doprowadzały ludzi do mojego bloga i uśmiechnęłam się szeroko na 2 miłe frazy:

- bajka o traktorku co rozwozi obornik
- krowa przed i po wigilii.

Można się nie uśmiechnąć? 

Nie, nie można. 

Bajka o traktorku co rozwozi obornik, to w moim przypadku nawet nie bajka a czysty jak nie obornik, a ten kryształ górski real, bo takie traktorki to się tu w regionie widuje jak te beemki na Marszałkowskiej. To samo krowa. Zastanawiam się tylko, co autor miał na myśli rozważając tę krowę przed i po wigilii. Czy że PRZED to taka jedna z drugą milczy, a PO to sobie w stadzie gadają? Obgadują gospodarza? Złorzeczą polskiemu rynkowi mleka, niewygodom obór, muchom latem, niesmacznej trawie, zgniłej kiszonce i fanom befsztyka tatarskiego?

Trafił do mnie również wyszukiwacz frazy "żywot bociana" oraz "myszka kinga amsterdam". Żywot bociana rozumiem, choć jako takiego nigdy go tu szczegółowo nie opisywałam, Amsterdam rozumiem również, ale już myszki Kingi w Amsterdamie nie bardzo. Byłam w tym mieście 4 razy, ale z Myszką Kingą przyjemności jeszcze nie miałam :-). 

Fajne są te wyniki wyszukiwania :-). Rzadko zaglądam do swoich statystyk, ale jeśli już zajrzę to najczęściej interesują mnie właśnie słowa-klucze, bo wywołują uśmiech. By wywołać mój uśmiech, a nawet/i/oraz śmiech, wiele nie trzeba, dlatego na taką krowę przed i po wigilii miska łatwo i długo mi się cieszy. 

W związku z powyższymi wynikami wyszukiwania, utwierdza się w swej mocy fakt, że Amisha to jednak głównie i naprawdę jest ze wsi. Niby obecnie mieszka w mieście, ale to miasto to też raczej tylko miasteczko, niż miasto przez duże M. - nawet jeśli doczekało się pięknego basenu i kręgielni. Być Amishą i być ze wsi to jednak żadna ujma, ani wstyd. To norma. Tak miało być, tak jest i tak będzie. 

Ale wcale nie przeszkadza to Amishy bywać w miastach przez większe M. niż jej własne Gr. 

W lutym zdążyła już była bowiem obskoczyć Gdańsk oraz Warszawę. Gdańsk na krótko, a nawet bardzo krótko, gdyż pojechała tam jedynie "w sprawie" (bardzo nieprzyjemnej, ale przyjemnie to przemilczy), jednak pod Neptunem stanęła. W strugach deszczu i targana wiatrem, ale jednak. Zaszła też odmówić zdrowaśkę i zapalić świeczuszkę w Bazylice Mariackiej i przedreptała się po ulicy, po której sypią się bursztyny. W braku warunków zrobiła nawet kilka zdjęć, z których dowodowo cztery prezentuje poniżej. 


 
 

 


























Jak widać po okryciu wierzchnim Amishy, nie łże, że padało, kiedy przemierzała gdański ryneczek. Popadywało bowiem zacięcie deszczem i śniegiem oraz, że tak napiszę - wiał porywisty wiatr od morza (bo przecież nie z gór). 

*   *   *

A potem to już była Warszawa. Nie narzucam się zbyt często temu miastu, ale zdarza się, że bywam, bo zachodzi jakaś potrzeba. Tym razem potrzeby nie było, a jeśli nawet była to bardzo nieobiektywna, ale za to bardzo subiektywna (o ile takie zestawienie określeń ma jakiś sens).  

Z tej oto uwagi, że Em, który po miesięcznym pobycie około świątecznym w Polsce udał się nazad na 3 tygodnie do Amsterdamu i około minionego piątku znów zleciał się do kraju bocianów (jednak nic dziwnego, że się u mnie wyszukuje żywotu tychże ptaków), postanowiliśmy (znacznie wcześniej), że w dzień jego przylotu do Warszawy ja również do niej polecę (poleciałam pekaesem) i zanim oboje wyruszymy w podróż na północny daleki wschód - spędzimy weekend w polskiej stolicy. Tylko i wyłącznie przypadkiem był to weekend zwany walentynkowym, toteż wcale nie było tak, że oto mąż zafundował mi taki luksus na 14 lutego, choć gdyby nawet tak było to co? Kicz? Nieeee! Wcale! A nawet jeśli, to taki kicz był niezwykle przyjemny, bo Em specjalnie zadbał o pokój na ostatnim czyli 30 piętrze hotelu z widokiem na Pałac Kultury i okolice. Dość często bywał w tym hotelu (był tam nawet z rodzicami i naszymi chłopakami) i zawsze miał fantazję, by zabrać tam mnie. Spełnił? Spełnił. 








Pokój jak pokój - "lepszy standard" z dużym łożem i ekspresem do kawy. Trochę mała łazienka. Tylko kto by się tam martwił "trochę małą łazienką"... Najbardziej fascynujący był przecież ten widok z okna - zwłaszcza nocą. Te wszystkie światełka i neony... Wielkomiejskość jak ta lala. Podobało mi się. Gapiłam się na to wszystko z góry i zastanawiałam, czy mogłabym na co dzień żyć w wielkim mieście. Czasem wydawało mi się, że tak, czasem że nie...  

Trochę byczyliśmy się w tym pokoju z widokiem na świat, trochę wyszliśmy w miasto drepcząc od hotelu do Cafe Costa, potem do palmy, a potem Nowym Światem do Zygmunta i Zamku. Na Starówkę już nam się nie chciało, bo nagle zrobiło się chłodno, nogi w kozakach na obcasach zaczęły mi trochę dokuczać a i noc zarwana gdzieś w pół poczęła dawać się we znaki... Do Centrum wróciliśmy już autobusem, gdzie połaziliśmy trochę po Złotych Tarasach, zahaczając o przekąskę w jednej z zatłoczonych jadłodajenek i kupując prezent dla chłopaków. Między ludźmi mignęła mi gdzieś postać osobnika, którego pamiętam z jednej z rewolucji kuchennych Magdy Gessler (ma się tę pamięć do oblicz, co?).


Wieczorem wskoczyłam (a raczej wpełzłam bez entuzjazmu - zmęczenie...) w czerwoną sukienkę i zeszliśmy do hotelowej restauracji na obiad (kolację?). Tłumów nie było, obiad był średni. Em zamówił stek, grilowane warzywa i surówkę. A do tego podali taki WSPANIAŁY sos pieprzowy z całymi ziarenkami pieprzu. Normalnie jadłabym go łyżką jak zupę! Właśnie! Zupę! Ja sobie zamówiłam zupę! Tajską z kurczakiem, mlekiem kokosowym i ryżem, bo miałam ochotę na coś lekkiego, ale orientalnego i pikantnego. Zupa podana była w małej (sic!) filiżance, a ryż w o połowę mniejszym kubeczku. Zmieszałam zawartości obu kubeczków i... pozostałam zawiedziona. Zupa za słodka, za mdła, za cienka... I takie coś 18 zł (zbrodnia!).

Poprzedniego wieczoru z tej racji, że dojechałam do Warszawy dopiero około 21.00, zamówiliśmy sobie żarcie z tego samego menu do pokoju. Przed północą. Dostarczono dość szybko, ale: stek miał być bardzo dobrze wysmażony, a był zaledwie średnio, kaczka zaś twarda jak cholera. Ba, ona była nieco surowa, co przy kaczce chyba nie powinno mieć miejsca! Może dwa, może trzy razy robiłam w życiu kaczkę i zawsze miałam do siebie kacze wąty, że nie wyszła idealna. Tymczasem, przy tej novotelowskiej to każda moja kaczka była po prostu złota! Udana była za to hotelowa sałatka cezar z grilowanym łososiem. No i ten sos pieprzowy. Oskar dla niego!

Zawsze kiedy jadę do większego miasta to lubię patrzeć na ludzi. Zwłaszcza zaś wyszukuję wzrokiem osobników ubranych "inaczej". Inaczej niekoniecznie znaczy kosmicznie, bądź dziwacznie. Inaczej w znaczeniu - ładnie, ciekawie, no po prostu... inaczej. I przyznaję smutnie, że bardzo niewiele tych osobliwości spotkałam. Ale były! Kilka bardzo ładnie i z gustem ubranych pań, że aż by się chciało zrobić im zdjęcie i oczywiście należało się za nimi obejrzeć oraz kilku z pomysłem odzianych panów. Większość to typowa masa do jakiej należę ja sama i 95 % ludności otaczającej mnie na co dzień. Tyle sklepów z łachami, tyle absorbujących wystaw i manekinów, a my jakbyśmy głównie ubierali się w jakiejś hurtowni, której adresu nikt nie zna, a każdy w niej był...

W sobotni wieczór też wyszliśmy poza hotel, bo Em chciał mi pokazać jakiś pub, w którym się czasami kuflował i który lubił. Pub nabity jak lufa prochem, gwarny i kompletnie nie w moim typie. Taki trochę spod siekiery i prostacki. Jako dziołsze ze wsi być może powinien mi odpowiadać, ale nic z tego. To akurat zupełnie nie moje klimaty. Pełen młodych ludzi - najpewniej studentów  - głośno rozprawiających i śmiejących się do rozpuku, zbyt hałaśliwa muzyka, stoliki drugiej czystości... Nieeeee. Zaletą miały być piwa świata, ale to wobec klimatu nie robiło na mnie większego wrażenia. Po kilku chwilach spędzonych w tej - być może swoistej, być może na swój sposób ciekawej, ale tym razem nie dla nas - atmosferze, Em zdecydował jedynie kupić butelkę jakiegoś belgijskiego piwa i odwróciwszy się na piętach, wróciliśmy na nasze 30 piętro. W lokalu obok pubu - potańcówka. Ludzi full. Em zapytał, czy chcę wstąpić, bo ostatnio tańczyłam na weselu Bet w styczniu 2015. Nie chciałam. Nie jestem religijnym ortodoksem, ale nigdy nie byłam i raczej nie będę na hulaszczej imprezie w trakcie Wielkiego Postu... 

Do domu wróciliśmy w Walentynki, pociągiem o 12.05. Pociąg nówka-wypasówka. Do Białegostoku dotarliśmy więc szybko, wygodnie i bezszelestnie. W Białymstoku przesiadka do osobowego starego telepa, który zgrzytał hamulcami na każdej stacji między polami i przy leśnych polanach, ale za to dowiózł nas szczęśliwie niemal pod blok. 

A w bloku stęsknione chłopaczęta :-). Jest tata, jest mama. Są wszyscy

Udany weekend. Na chwilę oderwałam się od domu i swego środowiska. Miałam do omówienia kilka ważnych spraw i problemów z Em. W dużej mierze się udało. Daję sobie bez niego radę, ale jednak wolę kiedy jest obok. Jeszcze nie zanosi się na to, by był non-stop, ale kiedy nad problemem, nad potrzebą, nad tym na czym nam zależy pracuje się, rozmawia, nie zamiata pod dywan, nie odsuwa, nie omija, nie unika - wtedy dochodzi się do porozumienia i tworzy mosty prowadzące do wspólnego punktu. Em jest bardziej aktywny, bardziej otwarty i skory do rozmów oraz działań, ja bardziej milcząca i wycofana, więc bywa trudno, ale jedno jest pewne - musi nam obojgu zależeć. I zależy. Bez tego - nic, z tym - wiele, a nawet wszystko.

Hmmm, no to się (sę) popisałam...