wtorek, 16 lutego 2016

Bajka o traktorku, co rozwiózł mnie po miastach ;-)

Zajrzałam sobie z ciekawości do źródeł wyszukiwania, które doprowadzały ludzi do mojego bloga i uśmiechnęłam się szeroko na 2 miłe frazy:

- bajka o traktorku co rozwozi obornik
- krowa przed i po wigilii.

Można się nie uśmiechnąć? 

Nie, nie można. 

Bajka o traktorku co rozwozi obornik, to w moim przypadku nawet nie bajka a czysty jak nie obornik, a ten kryształ górski real, bo takie traktorki to się tu w regionie widuje jak te beemki na Marszałkowskiej. To samo krowa. Zastanawiam się tylko, co autor miał na myśli rozważając tę krowę przed i po wigilii. Czy że PRZED to taka jedna z drugą milczy, a PO to sobie w stadzie gadają? Obgadują gospodarza? Złorzeczą polskiemu rynkowi mleka, niewygodom obór, muchom latem, niesmacznej trawie, zgniłej kiszonce i fanom befsztyka tatarskiego?

Trafił do mnie również wyszukiwacz frazy "żywot bociana" oraz "myszka kinga amsterdam". Żywot bociana rozumiem, choć jako takiego nigdy go tu szczegółowo nie opisywałam, Amsterdam rozumiem również, ale już myszki Kingi w Amsterdamie nie bardzo. Byłam w tym mieście 4 razy, ale z Myszką Kingą przyjemności jeszcze nie miałam :-). 

Fajne są te wyniki wyszukiwania :-). Rzadko zaglądam do swoich statystyk, ale jeśli już zajrzę to najczęściej interesują mnie właśnie słowa-klucze, bo wywołują uśmiech. By wywołać mój uśmiech, a nawet/i/oraz śmiech, wiele nie trzeba, dlatego na taką krowę przed i po wigilii miska łatwo i długo mi się cieszy. 

W związku z powyższymi wynikami wyszukiwania, utwierdza się w swej mocy fakt, że Amisha to jednak głównie i naprawdę jest ze wsi. Niby obecnie mieszka w mieście, ale to miasto to też raczej tylko miasteczko, niż miasto przez duże M. - nawet jeśli doczekało się pięknego basenu i kręgielni. Być Amishą i być ze wsi to jednak żadna ujma, ani wstyd. To norma. Tak miało być, tak jest i tak będzie. 

Ale wcale nie przeszkadza to Amishy bywać w miastach przez większe M. niż jej własne Gr. 

W lutym zdążyła już była bowiem obskoczyć Gdańsk oraz Warszawę. Gdańsk na krótko, a nawet bardzo krótko, gdyż pojechała tam jedynie "w sprawie" (bardzo nieprzyjemnej, ale przyjemnie to przemilczy), jednak pod Neptunem stanęła. W strugach deszczu i targana wiatrem, ale jednak. Zaszła też odmówić zdrowaśkę i zapalić świeczuszkę w Bazylice Mariackiej i przedreptała się po ulicy, po której sypią się bursztyny. W braku warunków zrobiła nawet kilka zdjęć, z których dowodowo cztery prezentuje poniżej. 


 
 

 


























Jak widać po okryciu wierzchnim Amishy, nie łże, że padało, kiedy przemierzała gdański ryneczek. Popadywało bowiem zacięcie deszczem i śniegiem oraz, że tak napiszę - wiał porywisty wiatr od morza (bo przecież nie z gór). 

*   *   *

A potem to już była Warszawa. Nie narzucam się zbyt często temu miastu, ale zdarza się, że bywam, bo zachodzi jakaś potrzeba. Tym razem potrzeby nie było, a jeśli nawet była to bardzo nieobiektywna, ale za to bardzo subiektywna (o ile takie zestawienie określeń ma jakiś sens).  

Z tej oto uwagi, że Em, który po miesięcznym pobycie około świątecznym w Polsce udał się nazad na 3 tygodnie do Amsterdamu i około minionego piątku znów zleciał się do kraju bocianów (jednak nic dziwnego, że się u mnie wyszukuje żywotu tychże ptaków), postanowiliśmy (znacznie wcześniej), że w dzień jego przylotu do Warszawy ja również do niej polecę (poleciałam pekaesem) i zanim oboje wyruszymy w podróż na północny daleki wschód - spędzimy weekend w polskiej stolicy. Tylko i wyłącznie przypadkiem był to weekend zwany walentynkowym, toteż wcale nie było tak, że oto mąż zafundował mi taki luksus na 14 lutego, choć gdyby nawet tak było to co? Kicz? Nieeee! Wcale! A nawet jeśli, to taki kicz był niezwykle przyjemny, bo Em specjalnie zadbał o pokój na ostatnim czyli 30 piętrze hotelu z widokiem na Pałac Kultury i okolice. Dość często bywał w tym hotelu (był tam nawet z rodzicami i naszymi chłopakami) i zawsze miał fantazję, by zabrać tam mnie. Spełnił? Spełnił. 








Pokój jak pokój - "lepszy standard" z dużym łożem i ekspresem do kawy. Trochę mała łazienka. Tylko kto by się tam martwił "trochę małą łazienką"... Najbardziej fascynujący był przecież ten widok z okna - zwłaszcza nocą. Te wszystkie światełka i neony... Wielkomiejskość jak ta lala. Podobało mi się. Gapiłam się na to wszystko z góry i zastanawiałam, czy mogłabym na co dzień żyć w wielkim mieście. Czasem wydawało mi się, że tak, czasem że nie...  

Trochę byczyliśmy się w tym pokoju z widokiem na świat, trochę wyszliśmy w miasto drepcząc od hotelu do Cafe Costa, potem do palmy, a potem Nowym Światem do Zygmunta i Zamku. Na Starówkę już nam się nie chciało, bo nagle zrobiło się chłodno, nogi w kozakach na obcasach zaczęły mi trochę dokuczać a i noc zarwana gdzieś w pół poczęła dawać się we znaki... Do Centrum wróciliśmy już autobusem, gdzie połaziliśmy trochę po Złotych Tarasach, zahaczając o przekąskę w jednej z zatłoczonych jadłodajenek i kupując prezent dla chłopaków. Między ludźmi mignęła mi gdzieś postać osobnika, którego pamiętam z jednej z rewolucji kuchennych Magdy Gessler (ma się tę pamięć do oblicz, co?).


Wieczorem wskoczyłam (a raczej wpełzłam bez entuzjazmu - zmęczenie...) w czerwoną sukienkę i zeszliśmy do hotelowej restauracji na obiad (kolację?). Tłumów nie było, obiad był średni. Em zamówił stek, grilowane warzywa i surówkę. A do tego podali taki WSPANIAŁY sos pieprzowy z całymi ziarenkami pieprzu. Normalnie jadłabym go łyżką jak zupę! Właśnie! Zupę! Ja sobie zamówiłam zupę! Tajską z kurczakiem, mlekiem kokosowym i ryżem, bo miałam ochotę na coś lekkiego, ale orientalnego i pikantnego. Zupa podana była w małej (sic!) filiżance, a ryż w o połowę mniejszym kubeczku. Zmieszałam zawartości obu kubeczków i... pozostałam zawiedziona. Zupa za słodka, za mdła, za cienka... I takie coś 18 zł (zbrodnia!).

Poprzedniego wieczoru z tej racji, że dojechałam do Warszawy dopiero około 21.00, zamówiliśmy sobie żarcie z tego samego menu do pokoju. Przed północą. Dostarczono dość szybko, ale: stek miał być bardzo dobrze wysmażony, a był zaledwie średnio, kaczka zaś twarda jak cholera. Ba, ona była nieco surowa, co przy kaczce chyba nie powinno mieć miejsca! Może dwa, może trzy razy robiłam w życiu kaczkę i zawsze miałam do siebie kacze wąty, że nie wyszła idealna. Tymczasem, przy tej novotelowskiej to każda moja kaczka była po prostu złota! Udana była za to hotelowa sałatka cezar z grilowanym łososiem. No i ten sos pieprzowy. Oskar dla niego!

Zawsze kiedy jadę do większego miasta to lubię patrzeć na ludzi. Zwłaszcza zaś wyszukuję wzrokiem osobników ubranych "inaczej". Inaczej niekoniecznie znaczy kosmicznie, bądź dziwacznie. Inaczej w znaczeniu - ładnie, ciekawie, no po prostu... inaczej. I przyznaję smutnie, że bardzo niewiele tych osobliwości spotkałam. Ale były! Kilka bardzo ładnie i z gustem ubranych pań, że aż by się chciało zrobić im zdjęcie i oczywiście należało się za nimi obejrzeć oraz kilku z pomysłem odzianych panów. Większość to typowa masa do jakiej należę ja sama i 95 % ludności otaczającej mnie na co dzień. Tyle sklepów z łachami, tyle absorbujących wystaw i manekinów, a my jakbyśmy głównie ubierali się w jakiejś hurtowni, której adresu nikt nie zna, a każdy w niej był...

W sobotni wieczór też wyszliśmy poza hotel, bo Em chciał mi pokazać jakiś pub, w którym się czasami kuflował i który lubił. Pub nabity jak lufa prochem, gwarny i kompletnie nie w moim typie. Taki trochę spod siekiery i prostacki. Jako dziołsze ze wsi być może powinien mi odpowiadać, ale nic z tego. To akurat zupełnie nie moje klimaty. Pełen młodych ludzi - najpewniej studentów  - głośno rozprawiających i śmiejących się do rozpuku, zbyt hałaśliwa muzyka, stoliki drugiej czystości... Nieeeee. Zaletą miały być piwa świata, ale to wobec klimatu nie robiło na mnie większego wrażenia. Po kilku chwilach spędzonych w tej - być może swoistej, być może na swój sposób ciekawej, ale tym razem nie dla nas - atmosferze, Em zdecydował jedynie kupić butelkę jakiegoś belgijskiego piwa i odwróciwszy się na piętach, wróciliśmy na nasze 30 piętro. W lokalu obok pubu - potańcówka. Ludzi full. Em zapytał, czy chcę wstąpić, bo ostatnio tańczyłam na weselu Bet w styczniu 2015. Nie chciałam. Nie jestem religijnym ortodoksem, ale nigdy nie byłam i raczej nie będę na hulaszczej imprezie w trakcie Wielkiego Postu... 

Do domu wróciliśmy w Walentynki, pociągiem o 12.05. Pociąg nówka-wypasówka. Do Białegostoku dotarliśmy więc szybko, wygodnie i bezszelestnie. W Białymstoku przesiadka do osobowego starego telepa, który zgrzytał hamulcami na każdej stacji między polami i przy leśnych polanach, ale za to dowiózł nas szczęśliwie niemal pod blok. 

A w bloku stęsknione chłopaczęta :-). Jest tata, jest mama. Są wszyscy

Udany weekend. Na chwilę oderwałam się od domu i swego środowiska. Miałam do omówienia kilka ważnych spraw i problemów z Em. W dużej mierze się udało. Daję sobie bez niego radę, ale jednak wolę kiedy jest obok. Jeszcze nie zanosi się na to, by był non-stop, ale kiedy nad problemem, nad potrzebą, nad tym na czym nam zależy pracuje się, rozmawia, nie zamiata pod dywan, nie odsuwa, nie omija, nie unika - wtedy dochodzi się do porozumienia i tworzy mosty prowadzące do wspólnego punktu. Em jest bardziej aktywny, bardziej otwarty i skory do rozmów oraz działań, ja bardziej milcząca i wycofana, więc bywa trudno, ale jedno jest pewne - musi nam obojgu zależeć. I zależy. Bez tego - nic, z tym - wiele, a nawet wszystko.

Hmmm, no to się (sę) popisałam... 

16 komentarzy:

  1. Ha, ha, ha - myszka Kinga :-D Aż żałuję, że nie mam publicznego bloga, bo też pewnie miałabym powody do uśmiechu.

    Warszawka jest wstrętna (ha, ha - pokażcie mi krakusa, który powie inaczej!), Gdańsk to co innego - ładne, pruskie miasto.
    Zaciekawi mnie ten sos pieprzowy - lubię ostre potrawy, więc na pewno poszukam.

    Pisz częściej Amishko, bo czytać Cię to sama radość!

    Buziaki :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zapewne czasem byś miała ;-). A Myszkę Kingę być może kiedyś spotkam w tym Amsterdamie ha ha ;-).

      Co do Warszawki - ja tam nie mam nic przeciwko niej jako takiej, choć nie wiem jak by się tam żyło... Starówka i jej okolice są jak dla mnie piękne. Kraków i Gdańsk - również. Bardzo lubię!

      Sos pieprzowy naprawdę mi zasmakował! Nigdy wcześniej się na taki nie natknęłam, a to jest to, co lubię. Mniam!

      No i... to jednak miłe, że czyta się mnie z radością :-)))). Bardzo dziękuję i czuję się zobowiązana :-). Buziaki odwzajemnione!

      Usuń
  2. Fajny weekend mieliście :-) U nas walentynki po polsku: bigos i myśliwska, hahaha ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Izabelko, jestem pewna, że bigos i myśliwska biły na łeb tę naszą kaczkę ha ha. A weekend po prostu troszkę inny ;-).

      Usuń
  3. Lubię takie wpisy:)

    OdpowiedzUsuń
  4. The view of the Cultural Palace from the hotel room seems lovely indeed :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Exactly. You are welcome to see it once again ha ha ha ;).

      Usuń
  5. Jak sie czegos nie lubi, to sie nie lubi i juz , i nie ma co udawac , ze sie cos podoba i sie to lubi- szczegolnie kiedy ludzie sa w zwiazku, szczerosc baaaardzo jest wskazana i tu Amisho brawo, ale.... chyba Twojemu mezowi bywa trudno, co? Chce Ci pokazac pub, ktory go kreci, Ciebie zas nie kreci :)) Chce Cie na tance, nie tanczysz bo post:))
    Jestes fajna, normalna dziewczyna, jednak zwiazek z obcokrajowcem to wieksze schody niz zwiazek z kims ze swoja mentalnoscia.
    Ja np.: niektore rzeczy w mentalnosci mojego meza rozumiem, sa mi obce- dosc obce, nie moje. Zrozumialam, ale nie potrafie w stylu mojego meza spojrzec na zycie i tak postepowac...czym skorupka za mlodu nasiakla:)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aniu, tak szczerze to on też nie chciał zostać na dłużej ani w tym pubie, ani zajść na te disco (bo nawet zajrzeliśmy tam na chwilę). Było późno, byliśmy zmęczeni i tak naprawdę to najlepiej nam było na tym 30 piętrze ha ha.

      Związek z obcokrajowcem jest zdecydowanie inny, choć ja ogromnych różnic nie odczuwam. Pewnie przywykłam, a może on się przystosował, a najpewniej jedno i drugie... W każdym razie nigdy nie narzekałam na różnice kulturowe, mentalnościowe i tym podobne. On raczej też nie. Niemniej, masz rację - czym skorupka za młodu... Zawsze pozostanie w nas jakaś cząstka, której nie da się zmienić.

      Usuń
  6. Fajny dlugi i naprawde ciekawy post! Troche jakbym o nas czytala :))) A Gdynsk- to jeden z celi/ celow?? naszej podrozy w zaplanowanym na 2018 przejezdzie przez Polske- moze zahaczymy tez gdzies o Gr. :))?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Długi, to prawda Luxi. Jak nie piszę to nie piszę, a czasem jak się rozpędzę to ciężko przystopować ;-). Powinnam pisać tak częściej, bo wiem, że jak do tego wrócę za kilka lat, to będę sobie wdzięczna za tę podróż w czasie. Żałuję, że nie opisałam tylu innych wydarzeń - choćby pobieżnie...

      Gdańsk i w ogóle całe Trójmiasto jest wspaniałe, więc polecam. Do Gr. mielibyście stamtąd jeszcze jakieś 360 km, więc byłoby to wyzwanie, ale niezbadane są szlaki ludzkie, więc kto wie :-). Zresztą my latem też chcielibyśmy na dłużej na Pomorze.

      Usuń
  7. Jak sprawdzałem to u siebie to doszedłem do wniosku że albo u mnie na blogu za mało inteligentnie albo za bardzo erotycznie, chociaż To drugie mógłbym jeszcze zrozumieć. Jeden z ostatnich kluczy wyszukiwania to pytanie - jak się nazywa maszyna do dojenia?
    Nie trzeba tego bardzo przeżywać ( tak tylko troszeczkę.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skądże przeżywać - toż to czysta rozrywka ;-). A tak swoją drogą, nie przypuszczałabym, że ktoś może nie wiedzieć jak nazywa się maszyna do dojenia i ciekawa jestem, czy ten ktoś znalazł na to odpowiedź u Ciebie ;-).

      Usuń
  8. Niezbadane są słowa klucze :-) Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
  9. Też oglądałem tą bajkę i według mnie była to jedna z lepszych bajek jakie kiedy kolwiek oglądałem :) Teraz już takich niestety nie ma :(

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).