piątek, 27 maja 2016

Mikser zdarzeń i wydarzeń

Kto najczęściej pojawia się i znika? 

Wiadomo - Asika ;-).

Takie miałam dni, że u-hu-hu. Zwłaszcza w pracy. Akcja zakrojona na szeroką skalę, polegająca głównie na pracy fizycznej. Trzeba było przeszukać przepastne archiwa, wypiąć z teczek dokumenty, skopiować x3, poukładać, zweryfikować z listą... Niby nic wielkiego, ale jeśli dokumentów było na sztuki blisko 800, a każdy po kilka lub kilkanaście stron, każdy w segregator wszyty (nie wpięty), a czas naglił to... no właśnie. Po raz pierwszy w życiu (no, może drugi) jak pracuję TU 11 lat (już!) - musiałam przyjść do pracy w minioną sobotę - razem ze swoją prawniczą paczką w osobach sztuk 5 (włącznie ze mną). Najlepszy w Polsce Dział prawny (według biegłego rewidenta hi hi hi) koniec końców podołał i 2 wielkie kartony misternie ułożonych akt pojechały w poniedziałek do sądu. Powodzenia w weryfikacji Panie (Pani) sędzio!!! My swoje zrobiliśmy.

Podczas gdy ja uwijałam się w sobotę w pracy, do domu zjeżdżał akurat Em. Nie było go - tak pi razy oko - półtora miesiąca. Kiedy wróciłam do tego domu i ja - zmęczona jak licho - zastałam bałagan nie z tej ziemi i 3 uśmiechnięte gęby - dwie małe i jedną dużą. Niemal z marszu Em wyciągnął nas na obiad do kręgielni i na same kręgle - ma się rozumieć. Kręgielnia to dość duży obiekt - na dole fajna restauracja z ogródkiem, na górze kręgle, bilard i mały barek. Sobota późnym popołudniem, a tam pustki jak diabli. Tylko my. Na obiad zamówiliśmy sobie ze starym stek z antrykotu. Miał być very well done. Jego był średni, a mój praktycznie całkiem surowy. Uwielbiam metki i tatara, ale ciepłe, opieczone z wierzchu i surowe w środku mięso - nijak mi nie przejdzie. Poskarżyłam się kelnerce, stek został dosmażony i już ze smakiem można było go pożreć. Pozostałe dania i dodatki - już bez zarzutów. 

Jeśli chodzi o kręgle - wszyscy uwielbiamy, ale jest problem w grze, bo: zawsze wygrywam ja i wszyscy są na mnie źli. Olek beczy, Maksi się dąsa, a Em w końcu się z tego powodu rozpije. No cóż... Mistrz może być tylko jeden ;-). W minioną niedzielę był nawet pierwszy grajewski turniej bowlingowy i miałam chęć wziąć w nim udział, ale... w niedzielę mieliśmy komunię u mojej bratanicy.

Komunia jak komunia - każdy wie na czym polega i jako ceremonia dotyczy najbardziej samej zainteresowanej, która - jak to ona - czekała tylko na to, by zrzucić biały habit i ganiać z dzieciakami. A było gdzie! Imprezka w cichej wiosce, w hotelu przy lesie i nad rzeką, z infrastrukturą sportową i pięknymi zielonymi okolicami. Można było pojeździć na konikach, pograć w piłkę, golfa, polatać po kładce na rzece, pobiegać dookoła, pohuśtać się itp. Największą atrakcją zaś była możliwość zjazdu na linie z wysokiego drzewa na wzgórku. Większość dzieci zjechała, zjechał też Em i na sam koniec - jako jedyna baba - zjechałam ja! Wspiąć się na to drzewo po pionowej drabinie - to już był wyczyn. Potem największym wyczynem było - skoczyć z tego drzewa. Serduszko mi lekko zadrżało, ale jak już skoczyłam i jechałam na tej linie - a jechało się nad rzeką! - euforia i wolność! Szkoda tylko, że zjazd trwał tak krótko. Eh! 

Co tam wydarzyło się jeszcze?

Olek wziął udział w corocznym, ulicznym Biegu Wilka. Ja wzięłam udział w Dniu Matki zorganizowanym przez jego klasę oraz w pikniku rodzinnym w przedszkolu Maksia. Wczoraj, najpierw procesja Bożego Ciała, a potem mecz piłkarski młodzieżowych reprezentacji Polski i Białorusi na naszym grajewskim stadionie (było git - wynik 1:1). Wieczorem - znów kręgle (i znów wygrałam). Jutro - koncert naszej Samanty tańczącej w zespole ludowym i kolejny mecz na stadionie (tym razem grajewska Warmia i ktoś tam z Polski). Niedziela - jarmark średniowieczny organizowany m.in. przez szkołę Olesia, w poniedziałek Olu wyrusza na całodniową wycieczkę w stronę Białegostoku (jakiś dinozauropark, fikoland, McDonald etc), w środę szkolny Dzień Dziecka na szeroką skalę, potem niebawem urodziny Tomaszka. Same imprezy. Dodatkowo, Em ciągle gdzieś nas wyciąga. Do domu wracamy po 19 i padamy ze zmęczenia. Ale tak to z nim jest - w Amsterdamie pracuje jak wół, a tutaj jest trochę jak na wakacjach (co nie znaczy, że nic nie robi). Praktycznie ciągle jemy na mieście, więc nie muszę gotować (uff). Fajny czas, ale szybko się skończy, bo już w następny weekend, kiedy to Em wraca do Amsterdamu. W czerwcu ma wypad do Florencji, a w lipcu do Indii. Ponownie zobaczymy się pewnie aż w sierpniu. Długo, ale jak zawsze - damy radę.

A ja jestem o krok od ścięcia włosów. Tak mnie korci, tak mnie rzepi, tak mnie kusi, że... chyba to zrobię. Obrzępolę się na chłopaka i już. Nie pierwszy już w życiu raz, ale jednak już dawno nie robiłam tak radykalnego cięcia. Hodowałam to, co mam teraz na łbie ze 3 lata (niedawno znacznie podcięłam) i myślałam, że tak to zostawię, ale jakieś licho każe mi się z tym rozprawić. Włosy mam byle jakie, wnerwia mnie ich codzienne upinanie i spinanie, a rozpuszczonych po prostu nienawidzę. Masiające mi przy twarzy kosmyki mam zawsze ochowymordować na pniu. Że krótkie to też problem - wiem, ale ja z włosami mam ZAWSZE problem - jakiekolwiek by nie były.

Także, ten tego - nie wiem, nie wiem, ale naprawdę jestem bardzo skłonna zmienić swój image. Co intrygujące - mój Em jest wielkim zwolennikiem krótkich włosów u kobiet i sam mnie zachęca do ścięcia. Z takim dopingiem to naprawdę nic, tylko ć pod nożyce

Szybko, chaotycznie i byle jak, ale coś nagryzmoliłam... 

Pozdrawiam i życzę miłego weekendu!

poniedziałek, 9 maja 2016

Trochę nas

Żeby nie było zbyt pusto.

Fejsbukowce i Instagramowicze widzieli.

Blogerom "z poza" - oto troszkę nas.

Nie wiem po co, ale czy zawsze powód jest potrzebny...? 

Kiara - o niej kiedyś znów MUSZĘ napisać, bo ten kot ostatnio TROCHĘ przeszedł... :-(jak jej mama, czyli... JA). Jest zawsze bardzo kochana, czasem niezwykle wredna, ale choć to kot niecnota... cóż by to za życie było bez... kota? 

PS. W piłę kocha grać tak mocno, jak chłopcy ;-)


 Matka czterdziestodwulatka ;-).



Etatowa matka stadionowa 



Trybuna bez matki zawsze pusta, ona zaś zapełnia ją samą sobą. Dla NICH.



 Dramat PO - fryzjerski. Kocham takie dramaty.


 A tutaj miłość w najlepszym wydaniu. Braterska.



Aha - tata też jest, tylko co nieco nie w Polsce. We... Florencji? No. Choć w sumie to już wraca do kraju tulipanów ;-).


POZDRAWIAMY!