czwartek, 15 września 2016

Klubowo i familijnie

Klubowym fanem piłki nożnej zostałam jedynie w związku z członkostwem moich chłopaków w naszej IV ligowej Warmii Grajewo. Wcześniej - jeżeli już - kibicowałam jedynie naszej Reprezentacji. I chyba słusznie, bo pierwszy klubowy mecz, który wczoraj miałam zamiar obejrzeć (zamiar poszedł spać po 1 golu), okazał się monstrualną porażką. Legia Warszawa - dumna, że dostała się do Champion's League - nie dość, że dostała od Borussii Dortmund 6:0, to jeszcze popisała się posiadaniem zagonu buraków. Jakkolwiek nie mam nic do buraków, bo są smaczne i zdrowe, to jednak gdy pchają się na trybuny - wolałabym, by zostali na swoich zagonach i zgnili na pniu. O.
 
Jak ta Legia poradzi sobie teraz ze Sportingiem Lizboną i potem Realem Madryt? Zero - dziesięć? Więcej? Chyba jednak będziemy z Olesiem kibicować CR7 ;-). O ile w ogóle kibicowanie będzie jego drużynie potrzebne. Legio - chociaż jednego gola! Dla honoru!
 
Olkowa i Maksiowa drużyna ma na FB swój klubowy fan page pod szyldem Warmii. I jak miło mi oglądać fotki i czytać opisy meczów z wymienieniem strzelców bramek. Aleksander właśnie zainaugurował jako ten wymieniony w relacji z jego pierwszego turnieju w Suwałkach. Strzelec we wszystkich 3 meczach. Ogólnie 6 bramek. Jesteśmy z niego dumni, choć to ciągle jeszcze gry - jakby nie było - dziecięce. Ale - profesjonalny sędzia, pouczający z boku trener, doping rodziców, klubowe stroje, wyjazdy... Emocje i motywacja z całkiem wysokiej półki :-).
 
Wrzesień ciągle piękny, choć dzisiaj poranek przywitał nas dość przenikliwym chłodem.
 
Em wylatuje jutro do Ams, a potem znów do Indii - tym razem na 3 tygodnie. Wróci do nas... za jakiś czas. Muszę zaplanować jakieś malutkie wakacje około Nowego Roku :-).
 
A w niedzielę chrzciny naszego najmłodszego dziecka w rodzinie - Staśka ;-). Stasiek niebawem skończy 3 miesiące i jest NAPRAWDĘ ślicznym chłopcem. Ładniejszym od swojego bardzo ładnego starszego brata rodzonego i 3 niebrzydkich braci ciotecznych - w tym dwójki moich. Ba, może nawet ładniejszy od swoich wszystkich bardzo ładnych 6 sióstr ;-). Jestem obiektywna w ocenianiu urody (i nie tylko) i na pewno nigdy nie będę upierała się przy tym, że to właśnie moje syny są najpiękniejsze i najmądrzejsze, bo nie są. Dla mnie - albo ktoś jest ładny i mi się podoba, albo nie. I wcale nie musi być mój ;-). Proste. Moje syny są zaś dla mnie najukochańsze, ale to chyba zrozumiałe. 
 
Żeby zaś nie było samej tylko pisaniny - tym razem trochę piłkarskich zdjęć dla "rozegrania oczów" ;-).

Trener Kuba i jego najmłodsza drużyna z Maksymilianem SS :-)
Maksymilian SS9 - najmłodszy wśród najmłodszych :-)
Zaraz mecz :-)
Trener Daniel i jego drużyna z Aleksandrem SS :-)              



Ostatnie uwagi trenera :-) 

Aleksander w natarciu :-)
Słuchaj Trenera swego... uważniej niż ojca ;-)

Koniec wygranego meczu - piąteczki z rywalem :-).
Sportowym Ahoj - do następnego!

wtorek, 13 września 2016

Sport is the best

Nie mam natchnienia na wstawianie zdjęć z Białowieży. Za dużo z tym roboty, a ja jestem dziś stworzona do niczego. 

Wrzesień jest piękny i wspaniały. W ubiegłym roku też taki był - doskonale pamiętam, bo miałam wtedy urlop i gościłam swoich teściów. Jeśli oni narzekali wówczas na upały, to musiało być naprawdę hot - dokładnie tak, jak mamy obecnie. Wrześniowe ciepło jest jednak o wiele przyjemniejsze, niż to czerwcowe lub lipcowe. Zresztą ja jestem wielbicielem późnego lata i jesieni, więc cieszę się teraz każdą chwilą. Co prawda codziennie jestem w pracy, ale po południu można jeszcze rozkoszować się wspaniałą pogodą. I tak też robimy. Kiedy jest z nami Em, w ogóle pędzimy dość pozadomowy żywot. W domu mieszka jedynie kot oraz bałagan z rozgardiaszem. Walizki, buty, zabawki, ubrania - wszędzie tego pełno i wszystko bardzo niezorganizowane. Kiedy Em wyleci do Ams na pewno zajmę się tym wszystkim na serio. Teraz - let it be like it is. Obiadów nie gotuję prawie wcale, a wcale. Jemy sobie na mieście, albo kupujemy coś ready made. Nieopodal naszego bloku znajduje się lokal o wdzięcznej nazwie Piecuch Cafee i to głównie tam się stołujemy. Niedrogo i smacznie. Kiedy kelnerki widzą w progu Em od razu przynoszą mu duże piwo, a kiedy zamawia jakieś danie wiedzą już, że ma być bez żadnych ziemniaków, frytek, ryżu itp - jedynie mięsiwo i warzywa ;-). Jesteśmy tak bardzo stałymi klientami Piecucha, że powinni nam już wystawić jakąś żelazną ławkę ;-).
 
Kiedy Em wyjedzie - wrócę trochę do garów, choć też niewiele, bo chłopcy jedzą w swoich placówkach edukacyjnych i potem już niekoniecznie chcą drugi obiad, a ja sama sobie kotłów z żarciem na pewno pichcić nie będę. 

W sobotę Oli i Maksi rozegrali swoje pierwsze piłkarskie turnieje klubowe. W celu tym pojechali klubowym autokarem do Suwałk (z Gr 60 km). Tatuś i Mamusia jako jedyni rodzice popędzili za nimi. Pogoda w dechę, droga przyjemna, murawa stadionowa elegancka, emocji po pas - żal byłoby siedzieć w domu. Warmia II (młodsi z Maksem) i Warmia I (starsi z Olesiem) rozegrały po 3 mecze. Jeden - rozgrzewkowy - między sobą oraz jeden z drużynami z Suwałk i ze Szczuczyna. Grupa Olka 2 mecze wygrała, jeden przegrała, przy czym nasz mini Ronaldo strzelił najwięcej bramek (brawo). Grupa Maksia wygrała jeden mecz, przy czy Maksio jako najmłodszy w tej grupie został wpuszczony na murawę chyba jedynie na minutę he he. No, ale zagrał, tak?

Ogólnie - impreza super fajna. O ile będę w stanie, postaram się jeździć z nimi na te turnieje jak najczęściej. Emocje są naprawdę wielkie, a ja chyba już na zawsze zostanę wiernym fanem piłki nożnej. Zapytałam Olesia, czy chce jeszcze jakieś inne zajęcia sportowe, np szachy, czy pływanie... Odmówił, choć i szachy i pływanie lubi. W szachach mu nie pomogę, bo sama nie umiem grać, ale pływanie możemy sobie szlifować na naszym miejskim basenie. Ostatnio byliśmy tam kilka razy i bardzo nam się podoba. Ja - pływak warszawski - nabieram wprawy i dam już radę przepłynąć 3/4 długości basenu (LOL), a Oli nurkuje do dna i robi pod wodą koziołki i fikołki. Ja zresztą też, a motywem przekonująco-zachęcajym był zakup okularów pływackich. Miodzio - najchętniej TYLKO bym przebywała pod wodą! 

Codziennie też latamy truchtem w naszym pobliskim parku, gdzie na dodatek usytuowano niedawno 8-io stanowiskową siłownię. Wspaniała sprawa. 

Mamo - mówi Oleś - nie wyobrażam sobie życia bez sportu! No jasne - mama i tata też! I to się chwali

Ulubieńcem i idolem obu synów jest CR7. Nie, nie Lewy, ani Messi, choć też są uwielbiani. Po prostu wielka miłość może być tylko jedna i padło na Cristiano. A skoro wybrali go chłopcy, to ja i tata też musimy go kochać i w związku z tym jesteśmy jego followersami na FB i Instagramie. Wszystkie wpisy i zdjęcia muszą mieć lajki - jeżeli ja ich nie dam, to Olek bierze mój telefon i sam nadrabia - osobiście bowiem nie ma jeszcze knot społecznościowych. 

Są ludzie, którzy CR uwielbiają i tacy, co go nie lubią, bo... nie wiem - że jest arogancki, że płacze, że może gej, że za bogaty, że to, że tamto. Ja tam go lubię i już. Oglądałam z chłopakami wiele filmików na YT z jego występów na murawie, śledzimy jak trenuje i ile poświęca dla swej pasji i zawodu. Zakupiłam nawet książkę "Ronaldo - chłopak, który wiedział czego chce" (jutro powinna dotrzeć). On już nie jest tylko piłkarzem. Ronaldo to marka. I ja ją kupuję. Pomijam już fakt, że nasz Oli z urody jest do niego nieco podobny ;-).

A na wakacje (może za rok?) mamy jechać - gdzie? Portugal mamo, proszę! A jeśli Portugal i Ronaldo, to Madera, skąd szanowny mistrz pochodzi. Zobaczymy, zobaczymy...

Ot, i widać, co dzieci potrafią zrobić z rodzicami, prawda? Bo na pewno - gdyby nie nasi mali futboliści - pomimo sympatii do piłki, nie bylibyśmy w nią tak zaangażowana, o nie.

Hmmm, kupiliśmy sobie nawet z Em halówki piłkarskie. Moje - kupione oczywiście w dziale męskim (Decathlon) - chyba najładniejszymi butami jakie mam! Serio - ładniejsze od wszelkich szpilek, czy sandałów!

I to by było na tyle. Chociaż nie...

Humor na dziś: "Kurde mol, coś mi dzisiaj za wygodnie i za swobodnie - pomyślała Dżoana przeciągając się na biurowym krześle obrotowym. No jasne! - odpowiedział jej wesołkowato biustonosz, który akurat tego dnia został w domu ;-). 

Przy cienkiej, jasnej bawełnianej bluzce to jest naprawdę wyzwanie ;-). 

piątek, 2 września 2016

Biegiem przez Białowieżę

Tęsknota z ostatniego posta już dawno zażegnana. Em na miejscu, my w mieszkaniu w Gr. 

Długi weekend w Białowieży i jej kniejach też już za nami, powitanie szkoły i przedszkola również.

W Białowieży super. Hotel Żubrówka na "6". Polecam. Największym powodzeniem podczas całego pobytu cieszył się... hotelowy kompleks wodny. Chłopcy najchętniej spędzali by tam całe dnie. Stylowo urządzony, klimatyczny i czysty. Niewielki basen w nieregularnym kształcie, o trzech poziomach głębokości i z bajerami typu deszcz z dachu, przeciw-fala i inne bulbonki. Dwa wspaniałe jacuzzi - mniejsze i większe. Brodzik dla maluszków ze ścianą natryskową, 3 różne sauny, prysznice, dużo leżaków dookoła oraz wyjście na hotelowe patio (czy jak tam zwał), gdzie na innych leżakach można było wylegiwać się na słońcu. Wystarczyło w pokoju założyć kostium kąpielowy i szlafrok i zjechać z korytarza hotelowego windą wprost na basen. Po prostu bajka. 

W cenie pakietu mieliśmy śniadania i obiadokolacje. Obawiam się, że żarłam najwięcej ze wszystkich gości hotelowych. Nawet Olek zwrócił mi uwagę - mamo, czy ty nie za dużo jesz? A ja po prostu chciałam wszystkiego spróbować! Po troszeczku, ale wszystkiego (no, prawie...). Po śniadaniu około 9 nie jadłam już nic do obiadu około 18-19.

No ok, ok. W międzyczasie jedliśmy tu i ówdzie lody, a razu jednego pojechalismy do słynnej Restauracji CARSKA w dawnym budynku dworca kolejowego Białowieża Towarowa, gdzie zamówiliśmy sobie z Em soliankę - zupę z zasady typowo rosyjską, choć zaniepokoiła mnie w niej obecność oliwek. Nie wydaje mi się, by Rosjanie w swej dawnej, tradycyjnej kuchni tychże używali... Potem wyczytałam gdzieś, że Restauracja była rewolucjonizowana przez Magdę Gessler i te oliwki to właśnie jej pomysł. Ogólnie zupa średnia. Obecność dziczyzny zamykała się w dwóch malutkich kawałkach jakiegoś mięsa, ogół ciut za rzadki i ciut za drogi - niewielki talerz - 18 zeta. Samo umiejscowienie restauracji, jej wystrój, otoczenie i obsługa - na 6.

Nasze hotelowe śniadania i obiadokolacje - tradycyjne, ale bardzo różnorodne, świeże i smaczne. Dania z dziczyzny - popularne w całym regionie - można było zamówić indywidualnie z menu Restauracji. Sarnina, dziczyna, żubrzyna - wszystko było dostępne. Nie spróbowaliśmy niczego... Ale, ale - kto powiedział, że byliśmy tam pierwszy i ostatni raz?

Hotel ma swój niepowtarzalny urok i styl. Uwielbiam jego wnętrze. Światowiec Em uznał, że to jeden z najlepszych i najmilszych hoteli w jakich był, a zatem brawo Żubrówka! Obsługa wspaniała, dziewczyny z recepcji na medal. 

Hotel prowadzi również SPA ze spora ilością zabiegów. Em wybrał się na masaż, a ja... na nic. W cenie hotelu miałam 45 minutowy seans w grocie solnej, ale wolałam włóczyć się po wsi i lasach, niż leżeć (czy siedzieć?) w tej grocie. No, po prostu nie starczyło mi czasu! 

Również w cenie były warsztaty kulinarne dla dzieci, ale też nie mieliśmy okazji skorzystać, bo akurat w tym czasie udaliśmy się do Rezerwatu Żubrów szukać... żubrów. Oczywiście znaleźliśmy je bez problemu, bo Rezerwat to coś a'la małe ZOO. Poza żubrami, które naprawdę skradły nasze serca - były też żubronie (takie mieszańce żubra z krową), żbiki, sarny, dziki, jelenie, koniki polskie (nie polne! ;-)) oraz moje ukochane łosie (naprawdę kocham!) i... wilki! Wilki pokazały się dwa i choć ich zagrodę stanowiły gęste zarośla - widzieliśmy je bez problemu, gdyż kręciły się leniwie niedaleko ogrodzenia.

Żeby zobaczyć żubry (i inne zwierzęta) żyjące dziko należy udać się w specjalne, odległe miejsca i mieć szczęście. Organizowane są też specjalne wyprawy w tym celu, ale trwają około 6 godzin (autem) i tym razem odpuściliśmy je sobie - głównie z uwagi na dzieci, które są niecierpliwe, szybko się nudzą i szybko męczą. Z tych samych powodów nie weszliśmy też do Rezerwatu Ścisłego Puszczy, gdyż piesza (TYLKO) wyprawa tam (TYLKO Z PŁATNYM PRZEWODNIKIEM) trwa 3 godziny (ok. 7 km). 

Poza Rezerwatem Żubrów, Parkiem Pałacowym (kilka minut pieszo od Żubrówki) i Muzeum Przyrodniczym zdążyliśmy odwiedzić uroczy Szlak Dębów Królewskich (robią wrażenie) i tzw Miejsce Mocy - podobno magiczne. Niewiele do zwiedzenia, ale żeby tam dojść (lub dojechać rowerem) trzeba wędrować przez las około 1 km po wytyczonym szlaku. 

Muzeum Przyrodnicze  - wspaniałe. Nie przepadam za muzeami, ale to mnie zauroczyło. Można z przewodnikiem lub audio przewodnikiem. Wzięliśmy to drugie - tańszy bilet oraz wersja po angielsku dla Em. 26 ekspozycji stałych - doskonale urządzonych. O każdej ekspozycji wspaniale opowiadała - nie kto inny jak - Krystyna Czubówna. Wszystko o Puszczy Białowieskiej - o jej historii, florze i faunie, bogactwach, zagrożeniach itp. Cała wycieczka trwa godzinę i był to czas optymalny - i dla dzieci i dla dorosłych. 

Pobyt w Puszczy i jej "zwiedzanie" należy chyba zacząć właśnie od tego Muzeum. Wiedza w pigułce i narastająca w człowieku pod jej wpływem sympatia (miłość? uwielbienie?) do Puszczy. Em tak się zachwycił widokiem (na slajdach w sali kinowej) Puszczy wiosennej, że już jest gotowy na przyjazd w kwietniu/maju. Jeśli Bóg da - udamy się wtedy do Rezerwatu Ścisłego i na poszukiwania żubrów wolno żyjących. I oczywiście zamieszkamy w Żubrówce. Być może uda się nam też wypad na Białoruś. Tym razem dojechaliśmy jedynie do przejścia granicznego, gdzie akurat... nikt nie przechodził, było pusto i cicho.

Pod hotelem - auta z całej Polski - w tym zdecydowana większość z warszawskiego. Sporo aut również na zagranicznych numerach.

Nie brakuje mi na co dzień natury, ciszy, spokoju, lasu, a nawet dzikich zwierząt, ale jednak co Puszcza to Puszcza... To jest naprawdę unikat europejski (pewnie i światowy) i powinniśmy chronić ten skarb z całych sił. 

Sama Białowieża - duża wioska pełna drewnianych domków z okiennicami, otoczonych płotkami ze sztachet, ogródkami pełnymi słoneczników i malw. U nas w regionie krajobraz jest już zdecydowanie bardziej nowoczesny - murowane gospodarstwa, nowoczesne domy, maszyny, ogrodzenia z kamieni, żelaza, betonu, pelargonie i surfinie w marketowych donicach... Tam jakby świat się zatrzymał. Jedyny punkt apteczny na skraju wsi - trudno było go odnaleźć ;-). W "centrum" wsi, nieopodal Cerkwi św. Mikołaja - starszy Pan i jego kram. Kram na chodniku, a w kramie... cuda niewidy - graty i starocie wszelkiej maści, typu i przeznaczenia. Em ma fioła na punkcie takich... punktów sprzedaży i zaopatrzył się w kilka "niezbędnych" gratów. Ba, nawet ja kupiłam stylowe drewniane pudełeczko na biżuterię za 10 zł. Chłopcy dostali od Pana gratis... znaczki na agrafkową przypinkę. Z uśmiechem odkryłam potem, że odznaki mają komunistyczne hasła i wizerunek Lenina ;-). A oni tak dumnie nosili je na koszulkach LOL ;-).  

Em był bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że wszyscy w Białowieży mówią po angielsku - w hotelu, obiektach do zwiedzani, sklepach i barach. Kto by pomyślał ;-). Szacunek!

Po drodze z Białegostoku do Białowieży kilka uroczych cerkwi - i murowych i tych bardziej klimatycznych - drewnianych - pomalowanych na jaskrawe kolory (uwielbiam!). 

Chłopcy zakochani w hotelu, a hotelowy basen został ich ulubionym miejscem na ziemi. Uznali, że mogą w Żubrówce zamieszkać na stałe ;-).

Przez cały pobyt piłam tylko regionalne kwasy chlebowe, a Em regionalne piwa :-). 

Trochę zdjęć z pobytu zamieściliśmy z Em na Fb - kto widział, ten widział. Kto nie widział - zobaczy w następnym poście :-). Tutaj starałam się opisać pobyt szybko, krótko i zwięzłowato. Wyszło jak zawsze ;-). 

A wiecie co stanowiło 90 % satysfakcji z wyjazdu?

POGODA!!! - CUDOWNA!!!