piątek, 22 grudnia 2017

Just before Christmas

Nie mogłam wcześniej napisać. No nie mogłam i już. Znacie takie sytuacje, kiedy po prostu czegoś nie możecie i kwitujecie to właśnie takim stwierdzeniem: nie mogę i już?! Jestem przekonana, że znacie i czasem używacie. Bo czasem tak jest. I już.

DLA WSZYSTKICH, KTÓRZY TU CZASEM BŁĄDZĄ, BĄDŹ PRZYCHODZĄ SPECJALNIE 

DLA WSZYSTKICH, KTÓRYCH ZNAM I DLA TYCH, KTÓRYCH NIE ZNAM

ŻYCZĘ WSPANIAŁYCH ŚWIĄT!

SPOKOJNYCH, BĄDŹ SZALONYCH - WEDLE ŻYCZENIA

ZDROWYCH - BO JAK ZDROWIE ZAWIEDZIE, TO I MILION W LOTTO NIE UCIESZY

RODZINNYCH 

UŚMIECHNIĘTYCH

BŁOGOSŁAWIONYCH PRZEZ TEGO, DZIĘKI KTÓREMU TE ŚWIĘTA MAMY

JEŚLI CHCECIE SIĘ Z KIMŚ POJEDNAĆ, KOGOŚ PRZEPROSIĆ, KOMUŚ COŚ WYNAGRODZIĆ - NIE ZWLEKAJCIE ANI DNIA

JESLI KTOŚ WYCIĄGNIE DO WAS RĘKĘ NA POJEDNANIE - BIERZCIE JAK W DYM

ŻYCZĘ WIARY, DOBRYCH DUSZ DOOKOŁA I POKOJU W SERCU ORAZ NA NIEBIE!


M E R R Y   C H R I S T M A S !!!


My swoje Święta spędzimy tradycyjnie na Pastorczyku w szerokim gronie rodzinnym. Dzisiaj wraca do domu Em. Niedawno wylądował w Warszawie i niebawem ruszy w pociągową podróż do Gr. 

A na koniec - kilka zdjęć, żeby ten wpis nie był taki goły jak ten na rogu stodoły ;-).

1. Karmnik na szkolną licytację charytatywną. Wykonał mój tata, pomalował mój szwagier, a ozdobiłam i zadbałam o zawartość - jam ci! 



2. Bombeczka wykonana ręcznie przez mistrza kurzych piór, czyli... mnie :-). Bombkę nazwałam NONangry Birds Bomb. Podobnych nie było i sprzedała się nawet nie wiem kiedy, jak i za ile :-).



4. Cały zestaw licytacyjny pieczołowicie przeze mnie przygotowany, opakowany i zaniesiony do szkoły. Potem - elegancko sprzedany za całkiem niezłą kasę ;-). 


5. A to taki oto Maksymilian na kiermaszu - nieco wymęczony chorobą, ale za to głośno śpiewający pastorałkę. 


5. A to już Kevin, który zestawił choinkę na podłogę, bo na stoliku mu się nie podobało... 


6. Maksymalny Master Chef Junior na szkolnym pieczeniu ciasteczek :-).


7. Żeby nie było, że nie ma Olka - oto proszę. Przed wyjazdem na turniej piłkarski. Kevin też się pakował, ale... ostatecznie został w domku z mamusią :-).



Matka nie zrobiła sobie ostatnimi czasy nawet selfie, także proszę się nie dopominać... Może po Świętach...

PS. Okazuje się, że wcale nie mam dwóch lewych łap i potrafię coś wymyślić, sklecić i jeszcze to sprzedać! No, z tymi dwiema lewymi łapami... to tak nie licząc moich dwóch leworęcznych synalków, dla których lewe to prawe ha ha ha ;-). 

A h o j !

sobota, 18 listopada 2017

Sobota

Od rana do prawie teraz - sprzątałam. Nie, żeby tak od A do Z, ale przynajmniej odkurzyłam i wymopowałam podłogi. Reszta niech poczeka do grudnia. W mopowaniu pomagał mi Maksio, bo jak powiedział, bardzo lubi zmywać podłogi. Cale szczęście, bo ja nie przepadam. Olek nie pomagał w niczym. Łaził do 11 w piżamie, w międzyczasie przeczytał 20 stron lektury (Mikołajek) i zagrał w jedyną grę, w jaką gra na laptopie. Następnie stwierdził, że pora iść na Orlik. Maks w te pędy rzucił mopa ze słowami "ja też, ja też!!! No i poszli. Przed wyjściem zagoniłam ich do śniadania, bo wiem, że jak już wyruszą na ten Orlik to 2-3-4 bite godziny tam spędzą. 

Na śniadanie - wiadomo - jajka. Zaproponowałam sadzone. Yeeeees! odkrzyknęli chórem w duecie. No to tak: Oleś dostał indycze, a Maksio - kacze. Oba te rodzaje jaj mają twarde skorupy i żeby je rozbić trzeba naprawdę porządnie walnąć nimi w kant patelni, albo - jak to zwykle robię - ciachnąć z całej siły ostrzem noża. Zarówno jaja kacze, jak i indycze, poza twardą skorupą, mają jeszcze o wiele gęstszą konsystencję, niż kurze - zwłaszcza białko, które przypomina gęsty kisiel. Rzecz jasna, oba jaja są też większe, stąd po jednym na śniadanie styknęło. 

Aha - jajka indycze nie polecają się do ubijania! Biszkopt z ich udziałem spiekł się na zakalca. Nie był to jednak mój biszkopt, a mojej bratowej - tej od całego tego  drobiu.  I to ona odradza. A ja, choć nie jestem żadnym ekspertem od biszkoptów, ani ciast w ogóle, zgodziłam się z nią w ciemno. Ciężkie i kleiste białko bowiem, dobrze sprawuje się na patelni, ale ni cholery nie da się ubić na pianę. Kontynuując wątek jajek dodam jeszcze, że bardzo dobre i podobne do kurzych, choć ciut bardziej intensywne w barwie i mniejsze, są jajka perlicze. Gęsie mają zaś wielkie żółtka i Mama często dodawała je do pączków, które robiła dość często i które były na pewno najlepsze na świecie. Nawet, jeśli drugiego dnia stawały się twardawe i Mama żartowała, że spokojnie można nimi walić o ścianę i czekać z drżeniem serca, co pęknie pierwsze - pączek czy ściana ;-). Ach, miała ta Mama dystans do siebie i poczucie humoru. Zupełnie jak ja... Ale gotowała wspaniale. Niby prosto i zwyczajnie, ale mało kto już tak dziś potrafi. I wcale nie jest to tylko moja opinia i wcale nie piszę tego dlatego, że Mamy już na Ziemi nie ma, a o zmarłych źle się nie mówi. O nie! Mama naprawdę TO UMIAŁA. Pewne potrawy i wyroby z pewnością odeszły wraz nią... Nikt nie umie ich tak zrobić jak Ona i już. 

No i tak. Zanim zdążyłam się rozpisać, Orlikowscy wrócili. Nie było ich niecałe 2 godziny. Bo zimno, bo towarzysze też się już rozeszli... Olek wziął się za lekcje, a Maks ogląda bajki na iPdzie. Koty śpią na parapecie. Zatopione w sennych marzeniach leżą jak zaczarowane... osiem łapek w uroczym nieładzie, splecione ogony, opadnięte wargi ukazujące ostre ząbki, sterczące we wszystkie strony świata wąsiki... Nic, tylko siedzieć i na nie patrzeć...

Po sprzątaniu wzięłam gorący prysznic. Włosy wyschły mi "na pniu"... Cholernie szybko mi rosną! Ledwo pomaluję odrosty, a tu już nowe na widoku... Mogłabym ich w ogóle nie malować, ale lubię siebie w wersji blond i zamierzam tak jeszcze pozostać. No i na razie jeszcze znowu hoduję te kłaki. I za jakiś czas pewnie znowu je obetnę. Taki wieczny cyrkiel z tymi moimi włosami...

To teraz idę do dalszych zajęć. A na wieczór mamy popcorn i Dzielnego Koguta Mańka. Do obejrzenia. Drobiowo dziś u nas. Jak nie jaja, to koguty. Kukurykuuu!!!

wtorek, 14 listopada 2017

Chmury, koty i kury

Ciemne chmury. Zimno. To fakt numer 1, który nie wymaga udowodnienia. Wystarczy, że mam na sobie 2 pary skarpet i zazdroszczę swoim kotom ciepłych futerek. A futerka mają naprawdę ciepłe i tak miłe w dotyku, że ręka raz przyłożona do kota, chciałaby już zostać tam na stałe... Nocą oba koty śpią... ze mną. Kevin lubi umościć się blisko przy twarzy, bo jest czuły i ceni sobie naprawdę bliski kontakt z człowiekiem. Mruczy mi więc do ucha i masia wąsikami po policzkach. Kiara zwykle leży mi gdzieś na brzuchu lub w nogach. Wydaje mi się, że wwala mi się teraz na łóżko tylko dlatego, że zrobiło się zimno i w związku z tym poszukuje jakiegoś dodatkowego źródła ciepła. Generalnie jest bowiem egocentryczką i nie przepada za czułostkami. Za młodu była inna, ale z wiekiem (choć nie jest stara, ma jakie 3,5 roku) i po sterylizacji stała się, prosto mówiąc, nieco wredna i samolubna. 

Chłopcy śpią w pokoju obok i bardzo chcą oraz starają się, by koty spały z nimi, ale próżne ich zabiegi i starania. Nawet jeśli uda im się przytrzymać kota pod kołdrą na dłużej lub ulec kociej manipulacji - że niby już zgodziły się z nimi spać - po niedługiej chwili koty już są u mnie... Nie wiem dlaczego tak jest, ale w zasadzie zawsze tak było. Wszystkie koty i wszystkie psy zawsze mnie bardzo lubiły. Gdzie ja, tam one. Pisałam już chyba o tym. Psy potrafią nawet opuścić swoich właścicieli i podążyć za mną... W P. jest taki sympatyczny piesek Riko. Na co dzień jest "ogonem" mojej bratowej. Gdzie ona, tam on. Chodzi z nią do obory, pomaga zaganiać krowy itp, itd. Ale kiedy pojawię się ja - koniec. Riko porzuca swoją panią i nie odstępuje na krok właśnie mnie. Nie chodzi już za bratową, a non stop waruje pod drzwiami domu, bo a nuż pojawię się ja... Bratowa jest wtedy śmiertelnie na niego obrażona. Może powinna być obrażona na mnie, ale ja NIC, po prostu NIC nie robię w tym względzie, by przekabacić Rikiego na swoja stronę! Nie mam w tym żadnego interesu, choć powszechnie wiadomo, że moje serce zawsze mocno bije dla zwierząt. 

A koty w domu są uzależniające. Bez końca wszyscy musimy je zaczepiać, głaskać, mówić do nich, dawać całuski, przytulać, nosić na rękach, wymyślać im coraz to nowe pseudonimy i imiona poboczne, bawić się z nimi, snuć o nich historyjki i opowieści, wymyślać rymowanki... Ktoś mądry słusznie powiedział, że dom bez kota to... głupota ;-). Ale nie chcę tu obrażać tych, którzy kota nie chcą, nie mają lub nie lubią... Ja mówię o NASZYM domu. 

Znowu było o kotach? I słusznie. Na pewno będzie jeszcze nie jeden raz. Miauuuu!

Tymczasem, idę sobie zrobić śniadanie.

Ostatnio przywiozłam z P. całe wiaderko jajek (ponad 30 sztuk). Kurzych, kaczych i indyczych. Wszelki drób   na naszej wsi, jak widać nie próżnuje. Wszystko co może, niesie się. Jajek bez liku. Toteż nabrałam, ile się dało. Jajka idą u nas hurtowo, a kiedy jest Em - mega hurtowo. Zauważyłam też, że jajka ostatnio poszybowały potwornie w górę. Cenowo. Nie mam zielonego pojęcia, jak to się dzieje, że jednego dnia jajka klasy M, sztuk 10, kosztują 4 zł, a następnego już ponad 6... Czary mary, hokus pokus. Tylko ludzie tak potrafią. Bo kury i inne jajkozniosy, proszę państwa, co najwyżej... robią sobie z tego jaja. Podobnie było z masłem. Jednego dnia 4 zł, drugiego 6. Nie słyszałam, by krowy w oborze wnosiły o wzrost cen ich mleka. Jedyne o co często mogłyby wnosić, to - lepsze warunki hodowli i nie traktowanie ich tak bardzo instrumentalnie, jak to się - niestety - robi. Bo jest w tym względzie źle. Człowiek czyni sobie ziemie poddaną i wykorzystuje zwierzęta w sposoby okrutne - byle tylko się nachapać, zarobić i sobie dogodzić. Zawsze byłam w wielkim nieporozumieniu ze światem, jeśli chodzi o traktowanie zwierząt i pewnie nigdy do tego porozumienia nie dojdę.

Z jajek z P. będę zaś robić... dzisiaj - jajka w koszulkach. Posłużą mi też do weekendowego ciasta, naleśników, panierowania kotletów i czego tam jeszcze moja wyobraźnia mi nie podpowie.

Ożywianie Żywotnika trwa. O kotach, jajkach, krowach... Nieważne. Byle podlewać, byle pisać, byle pozostawiać jakiś ślad. Pewnie będę sobie za to kiedyś wdzięczna... 

niedziela, 5 listopada 2017

Moja soja

Pośród moich nie-rozlicznych talentów posiadam jeden szczególny, a mianowicie potrafię zrobić coś z niczego, lub wiele z "niewiela". Współczesne nazewnictwo określiłoby to zapewne jako KREATYWNOŚĆ, ale jakoś nie lubię tego słowa. Może, bo jest nadużywane i wszędzie go pełno? Ale nie, nie będę pisać o słowach, bo jak się rozkręcę, to napiszę o nich traktat, a tak naprawdę to chcę jedynie napisać o dzisiejszym swym wspaniałym daniu przygotowanym z tego, co akurat miałam pod przysłowiową ręką. 

Otóż więc tak: znalazłam wczoraj w kuchennej szafce paczkę kotletów sojowych (tzn. nie znalazłam ich ot tak, kiedyś je po prostu kupiłam i wrzuciłam do tej szafki...). Postanowiłam spożytkować owo wege-zawalisko i w związku z tym:

1. Zagotowałam wodę z wegetą (taką z rynku, na wagę, z małą ilością soli i ogólnie taką gruboziarnistą), listkiem laurowym, zielem angielskim, 2 ząbkami czosnku i... chyba już niczym. 

2. Do wody tejże wrzuciłam suche kotlety sojowe i warzyłam je do miękkości. 

3. Odcedziłam uwarzone kotleciki i z braku pomysłu na dalszą ich obróbkę oraz w ogóle braku apetytu na "mięso" sojowe - zostawiłam je na durszlaku na całą, długą noc.

4. Rankiem uznałam, że kotlety należy natychmiast spożytkować, bo się zmarnują, ale na pewno nie chcę smażyć ich a'la schabowe, gdyż na dzisiejszy obiad planuję prawdziwe schabowe ze świniaka.

5. Pokroiłam zatem kotlety w nieregularną kostkę. 

6. Otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam z niej to, co leżało długo i prosiło o uwagę, czyli:

- pół cukinii,
- zieloną paprykę,
- pół wielkiej cukrowej cebuli.

7. Co trzeba było - obrałam i wydrążyłam, a następnie wszystko pokroiłam w niewielkie kawałki.

8. Wyciągnęłam patelnię typu wok, i:

- wlałam nań trochę oleju, a kiedy ten zaczął skrzeczeć, zaszczyciłam go przyprawami w ziarenkach: kardamonem, kuminem, czarną gorczycą, kozieradką i kolendrą,

- podsmażyłam ziarenka, bacząc, by nie robić tego zbyt długo, bo ziarenka szybko lubią się spalić,

- na podsmażone nasionka wrzuciłam 2 posiekane byle jak ząbki czosnku i pokrojoną w duże kawały cebulę cukrową,

- podsmażyłam całość przez chwilę, po czym dorzuciłam cukinię i zieloną paprykę, a po chwili również cząstki kotlecików sojowych,

- wymieszawszy pieczołowicie wszystkie składniki drewnianą łyżką, dosypałam: sól i czarny pieprz do smaku, pół łyżeczki mielonego imbiru, dwie szczypty mielonej trawy cytrynowej, ździebko garam masala i mielonej czerwonej papryki, a na koniec wrzuciłam garść mrożonych komli kopru i natki pietruszki,

- wszystko dusiłam jeszcze przez kilka minut, po czym wyłączyłam grzanie na kuchni i zajęłam się czymś zupełnie innym.

A potem zgłodniałam. I nałożyłam sobie kopiastą salaterę mojego spontanicznego sojowego curry z cukinią i zieloną papryką... I potem nałożyłam sobie raz jeszcze i... miałam ochotę na trzeci, ale obżarstwo to grzech, a ja jestem wierząca i dość praktykująca, więc zrezygnowanam i zostawiłam sobie na później :-). Nawet nieźle się złożyło, bo zdążyłam jeszcze zrobić zdjęcie ;-). 


Ani Olek, ani Maks nie spróbowali mojego delikatesu, bo mają długie zęby na dania, które nie są polskim kotletem, kurczakiem, czy - najchętniej - kanapką z masłem i żółtym serem... Męż na pewno by zjadł z ochotą, ale tak się składa, że po dość długim pobycie w Pl, jest teraz na trochę w Ams.


I co? Jest Dżoana domowym Masterchefem? Jest ;-). Dzieci i Em zawsze wysyłają mnie do dwóch programów w TV - do Masterchefa właśnie i do... Milionerów. Do żadnego z nich się nie wybieram, bo np. nie umiem flambirować i nie ugotowałabym żywcem kraba, ani małża oraz wstyd by mi było odpaść na pytaniu za 500 zł, ale jeżeli będzie kiedyś jakiś program typu - Kocia Matka, czy Matka Wariatka - kto wie?


Miłej niedzieli, kochani! 

poniedziałek, 30 października 2017

Kevin i Kiara

Pogoda bez zmian, czyli przepięknie okropna. Nawet koty nie chcą wychodzić na balkon dłużej, niż na kilka minut. Wyjdą, powęszą wiatr, odwiedzą balkon sąsiadów, zmoczą łapki na zapadanej terakocie i siadają na zewnętrznym parapecie (to Kiara), bądź wprost przed drzwiami (to Kevinek) i patrząc wybałuszonymi oczkami do środka, wołają błagalnie - wpuść nas już, wpuść! No i oczywiście wpuszczam. I napawam się przez chwilę zapachem tych wspaniałych, nastroszonych na chłodzie kotów... Tak, tak. Świeży, wywietrzony kotek naprawdę ładnie pachnie i do tego ma cudownie zimny, wilgotny nosek, którym można sobie robić pieczątki na policzkach :-). Dodatkowo, intensywnie różowy nos Kevina staje się na zimnie jeszcze bardziej różowy, a przepastnie czarny nosek Kiary błyszczy jeszcze bardziej, jak najwyższej jakości węgiel. Ach te nasze koty! Ta moja mała zagroda! Mój inwentarz! 

Pomimo tego, że: 

- dużo jedzą (zwłaszcza Kevin, bo rośnie) 
- zużywają dużo żwirku i roznoszą go na łapach po domu, co jest irytujące zwłaszcza, gdy chodzi się boso

 a zatem "rujnują" nas finansowo ;-)

- wszędzie zostawiają sierść (śpią w szafach i na zostawionych tu i ówdzie ubraniach)
- drapią meble (głównie kanapę i tapicerowaną pufę na kapcie)
- wygrzebują ziemię z kwiatów i wdrapują się na te większe (to Kevin!)
- łażą po meblach i strącają z nich różne rzeczy 
- włażą do mokrych zlewów i robią potem mokre ślady po podłodze
- wspinają się po nodze (Kevin!)
- roznoszą gumki od włosów, spinki i drobną biżuterię po całym domu (Kevin!)

to właśnie pomimo tego, są to kochane sierściuchy, bez których nasze życie miałoby o wiele niższą jakość! Zwłaszcza dla mnie i chłopaków. Em nie posiadał doświadczenia w posiadaniu kotów, stąd już pojawienie się u nas Kiary (3 lata temu) było dla niego swoistym novum, ale na dzień dzisiejszy można powiedzieć, że jest już dość wprawnym kociarzem. Może nie ma na punkcie kotów takiego świra jak ja i chłopcy, ale odnosi się do nich z czułością i szacunkiem. Czasami przemawia do nich jak guru, przeprasza, gdy musi zsunąć je ze swojego fotela lub wyprosić z pokoju. Niby ciągle podchodzi do nich z małą rezerwą, ale wiem, że uległ już kociemu czarowi i traktuje nasze koty jak członków rodziny. Jeśli zwraca się do nich per "beta" - nie może być inaczej. "Beta" najczęściej mówi się bowiem do dziecka :-). Prawdą jest też to, że Em zazwyczaj łatwo ulega temu, co ja i chłopcy lubimy, propagujemy, wymyślamy, hołubimy... Mamy z nim pod tym względem łatwo i cieszę się, że nie jest sztywniakiem, który terroryzuje rodzinę swoimi zasadami. Ba, to raczej rodzinka terroryzuje jego, ale jest to raczej przyjemny terror, jak mniemam, bo cóż to za terror, który polega - na przykład - na sprowadzeniu do domu kotów - pięknych, uroczych i miękkich jak aksamit... Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że w związku z powyższym, Em to rodzaj kapcia, bo nijak to pojęcie do niego nie pasuje. To jest po prostu normalny, ciepły facet, który wie, że jego szczęście zależy od szczęścia jego dzieci, żony i... kotów ;-).

Największy problem koty sprawiają wtedy, kiedy musimy gdzieś wyjechać, bo trzeba myśleć co z nimi zrobić. Ale i to da się zorganizować. Kiedy jedziemy do P., oba koty też jadą i na dodatek siedzą w jednej torbie. Nie jest to najlepszy pomysł, bo Kiara, choć jako tako już akceptuje Kevina, to jednak nie przepada za nim i więcej na niego warczy i syczy, niż okazuje mu swą miłość, ale na razie jedna torba musi im wystarczyć... Kiedy Kevin urośnie, na pewno trzeba będzie kupić drugą. I wtedy, nasze podróże z kotami będą wyglądały jak cygańska włóczęga - walizki i torby z ubraniami, torby z jedzeniem, torby z kotami... Miauuu!

Kevina znalazłam około 3 miesięcy temu. Na środku szosy, na granicy miasta Kolna i wsi Gromadzyn, tuż obok cmentarza. Mała, chuda, kosmata istota z brudną buzią, zakrwawioną wargą, przekrwionymi i zastrachanymi oczkami i podkulonym ogonem. Mało brakło, a rozjechałabym kolesia na miazgę, bo szara sierść i szara szosa zlewały się w jedno. W ostatniej chwili ominęłam zawalidrogę, szybko stanęłam na poboczu, podbiegłam do niej i bez zastanowienia zgarnęłam do bagażnika. Obok, na wjeździe do małego bloku stał gruby jegomość, który ciekawie przyglądał się mojej akcji. Zapytałam, czy nie wie co to za kot, ale wzruszył jedynie ramionami i ze spokojem wycedził - a bo ja wiem? może kto wywalił? Pewnie! Może nawet on sam! Bo kotek siedział w zasięgu jego wzroku, a gość nawet nie pofatygował się, by go chociaż odrzucić do rowu. Ech, ludzie! Od razu zawiozłam kociaka do weterynarza, gdzie dostał zastrzyki i potem już stał maskotką i ulubieńcem wszystkich dzieciaków w P. Szybko doszedł do siebie i dzisiaj mamy już  ślicznego, wesołego rozrabiakę, który najbardziej na świecie kocha swoją... przybraną mamę ;-) ;-) ;-). No co? Może sobie i pochlebiam, ale ten kociak naprawdę jest bardzo uczuciowy :-). 

Mówiłam już, że o kotach mogę bez końca? 

Ale na razie to tyle, bo mi zaraz ten koci tekst wzrośnie do lwich rozmiarów!




sobota, 28 października 2017

Dom medialny po przerwie

Pusto w tym moim domu medialnym, że aż strach włazić... Ale nic to, włażę... Może nic mi się na łeb nie zawali, a przy okazji kurz rozdmucham i rozejrzę się po kątach. A nuż okaże się, że nie jestem tu sama? Że są tu gdzieś jeszcze jakieś żywa dusze, które zaglądają do tej oazy zapomnienia w poszukiwaniu... No właśnie, czegóż tu można szukać? 


* * *

Listopad się zbliża. Ulubiony miesiąc wszystkich, ha ha ha. Także mój. Ale mój to tak naprawdę, nie z żadnym przekąsem, czy złośliwie. Bo pewna jestem, że każdy z nas kocha miesiąc, w którym się urodził, nawet jeśli jest to tak nikczemny miesiąc jak listopad. W tym roku moje urodziny będą dość wyjątkowe, bo złożone z dwóch takich samych cyfr. Nie wiem co i czy w ogóle to coś oznacza, ale takie - powiedzmy - samo 44 było tajemniczym imieniem w "Dziadach" Adama Mickiewicza. Podobno nikt do końca nie wie, o co wieszczowi chodziło z tym numerycznym imieniem, ale nie ulega wątpliwości, że Dziady i 44 to w tym roku bardzo trafny duet jeśli o mnie chodzi. 44, bo wiadomo - tyle już lat nosi mnie ten świat, a Dziady, bo niezmiennie mam urodziny w Zaduszki, które jakby nie było - zawsze brzmią bardzo po dziadowsku.

Dzisiaj jeszcze jest październik, ale pogoda już iście listopadowa - ciemno jak w grobie, mokro jak w bagnie, ponuro jak w piwnicy i szaro jak w wiadrze z popiołem. Ale to na zewnątrz, bo wewnątrz jest całkiem ciepło i kolorowo. Dzieci rozpraszają ciemność petardami śmiechu, koty zaś... no, koty to ciepło, miękkość i miłość same w sobie. Sam fakt, że są, sprawia, iż codzienna egzystencja staje się lekka jak koci wąs i aksamitna jak futerko Kevina. Kocham te moje koty jak nie wiem co i wyznaję zasadę, że kot w dom, to prawie jak... bóg w dom! Gdybym miała psy, myślałabym tak samo - wyjaśniając tym samym, że nie uznaję przewagi kota nad psem, ani odwrotnie. No, ale tak się akurat składa, że mamy obecnie dwa koty i do kotów pieję peany i jestem gotowa pisać dla nich i o nich wiersze. Miau!!!

Tydzień temu ślub wziął mój 27 letni chrześniak. Wesele było super, a super tym bardziej, że obfitowało w rodzinę i znajomych. Dużo dobrego jedzenia, picia i muzyki. Jadłam jednak niewiele, piłam bez procentów, a tańczyłam... zależnie od partnera ;-). Dużo natomiast ucinałam pogawędek, gdyż okazja spotkania tak wielu bliskich osób w jednym miejscu, nie zdarza się często. Od tego gadania, do dzisiaj mam chrypę!

Otrzymałam wiele komplementów co do swojego wyglądu, ale drugi raz w życiu (pierwszy był z okazji wesela siostry blisko dwa lata temu) poszłam do specjalistek od urody, które to panie udoskonaliły mnie na tę wyjątkową okazję. 

Fryzjerka miała pokręcić mi nieco moje błogie włosy, by stanowiły rozczochraną szopę (przynajmniej tak to sobie wyobrażałam), ale ta zrobiła mi lokówką tak zwane - nomen omen - loki, którym nie pożałowała lakieru i odniosłam wrażenie, że niosę na głowie stężały makron. Oczywiście roztrzepałam go w domu na wszystkie cztery świata strony, bo nie byłabym sobą, gdybym tak nie zrobiła, ale ilośc lakieru sprawiła, że fryzura trzymała jednak fason do rana. 

Manikiurzystka zajęła się moimi łapami dzień przed weselem. Bardzo uważałam przez ostatnie 2 tygodnie, by nieco podhodować pazury, nie połamać ich i nie poobgryzać, toteż pani w czarnych rękawiczkach miała z czego spiłować i nadać bardziej delikatny kształt. Moje łapy i paznokcie, niestety, nie mają naturalnie wdzięcznego wyglądu i bardziej nadają się do fizycznej roboty, niż reklamy pierścionków czy lakieru, ale jak tak pani w czarnych rękawiczkach nad nimi popracowała, to okazały się nawet-nawet. Kolor lakieru wybrałam sobie sama i oczywiście była to ciemna czerwień.

Pani od makijażu również zrobiła dobrą robotę. Zastrzegłam, że make-up ma być delikatny i taki też był, choć miałam trochę... doklejonych rzęs (!) i jakby nie było pudrową tapetę. Tapeta owa była ponoć normalna i naprawdę subtelna, ale jeśli na co dzień nie nosi prawie żadnej, to każda wygląda jak... tapeta ;-). 

Sukienkę miałam rzecz jasna prostą i granatową. Do ozdoby nieco srebra i voilà - Dżoana gotowa. To naprawdę miło słyszeć pytania o receptę na młodość i słowa - wyglądasz jak dziewczynka - nawet jeśli nie jest to do końca prawda :-).

Mój chrześniak "miał szczęście" - jego rodzice chrzestni wyglądali na weselu jak jego starsze rodzeństwo, bo kiedy dostąpili zaszczytu zostania chrzestnymi mieli zaledwie po 17 (ja) i 15 lat! Ja też "miałam szczęście" być na tym weselu funkcyjnie w tak młodym (?) wieku, ale to chyba pierwszy i ostatni raz, bo dwójka moich pozostałych chrześniaków ma dopiero 6 i 5 lat, a zatem dopiero komunie przed nami, a gdzie mowa o weselach... Czym tu się jednak przejmować... Czy chrzestna po 60, abo 70 nie może nadal wyglądać sexi, tańczyć jak balerina i pić szampana całą noc? Może. I tak właśnie będzie. 

Dobra. 

Za oknem jakaś oficjalna impreza. W strugach deszczu zacina orkiestra dęta. Ciekawe, co tam się dzieje? Dowiem się :-).

A tymczasem - lokal wirtualny odkurzony i tylko czekać na ciąg dalszy.

Bo tęskno było. 

piątek, 28 kwietnia 2017

Ecie pecie, kurka wodna

Kurka wodna! 

Bo i jaka inna, skoro od rana pada woda?

Zimno, ciemno i do dupy. O.

Wrócił ze szkoły Alehandro. Z kolegą wrócił, choć daję słowo, rano wyszedł do tejże szkoły sam ;-). Na dworze kurka wodna, wobec tego chłopcy rozwalili się z tabletem na łóżku i pokonują poziomy. Najpierw rozgrzałam ich popcornem z mikrofali, a potem schłodziłam lodami z zamrażalnika. Sezon na lody rozpoczęliśmy już dość dawno, choć pogoda lodowa, ale nieco… inaczej. Nic to jednak. Mówi się trudno, zakłada futro i zajada zimne w zimnie. Jedne lody straciatella, drugie jogurtowa truskawka. Trochę tych, trochę tych, na top po trochu syropu malinowego oraz srebrnych kuleczek do dekoracji ciast - zwanych przez nas śrubami. Kto lubi (to ja! ja!) kilka rodzynek. A na koniec - maszt z waflowej rurki. Zapewne rozsądniej byłoby podać chłopcom jakiś obiad, ale po pierwsze - obiadu niet, a po drugie - chłopcy wolą czasem zjeść bardzo nierozsądnie (o ile nie zawsze…). 

(Nie no, obiad będzie, ale później).

Po tablecie poszła w ruch piłka. Ściany drżą, zasłona oberwana z karnisza, kot schowany w namiocie, matka zamknięta (przez graczy) w innym pokoju. Tak to jest, gdy na dworze kurka wodna i nie da się kopać piłki na boisku. Trening też odwołany. Wiadomo. A jaki żal z tego powodu… 

Za pewien czas pójdę (a raczej pojadę, bo wszak kurka wodna) do przedszkola po Maksymalnego. Potem zawiozę go na urodziny do kolegi. Obłęd z tymi urodzinami. Jeden przez drugiego, raz po raz, tacha do domu zaproszenia i biedna matka non stop myśli co by tu na prezent kupić. Niby wszyscy mówią - eee, nic, najważniejsze, aby w ogóle przyjść. No niby tak, ale zarazem nijak tak! Ostatnio ostro domagałam się od chłopaków, aby równie ostro egzekwowali od kolegów (i koleżanek) określenia prezentowych życzeń. Czasem pomaga, czasem wręcz przeciwnie… 

Także ten, dzisiaj Maksio na urodziny do kolegi, a jutro… do kolegi na urodziny… Maksio ;-).

Ale jutro rano to matka zbiera manatki i zawija do Warszawy. W tym samym czasie ojciec też zbiera manatki i zawija do Warszawy. Matka z Gr., a ojciec z Ams. Mniej więcej tyle samo czasu oboje potrzebują, by wylądować na Chopinie. 

Trochę się obawiam, czy aby nie pomylę dróg na lotnisko, bo jak żem leciała do Ams. w styczniu, a auto po drodze pozostawiała na parkingu nieopodal, to oczywiście się pogubiłam (2 razy nawet). Co ciekawe - wcześniej już zostawiałam samochód na tymże parkingu i mimo duszy na ramieniu nie zgubiłam się. A w tym styczniu - a jakże! Dokonałam jednak po tych zgubieniach tak karkołomnych wyczynów drogowych, że mogłabym po wszystkim stanąć na czubie Pałacu Kultury i drzeć mordę na całą Warszawę, że MOGĘ WSZYSTKO! Bo cudownie zdążyłam i jeszcze miałam czas połazić po terminalu i poupajać się widokami samolotów. A wierzcie mi, nie jest łatwo wieśniakowi odnaleźć się w wielkim mieście, więc jak się taki zgubi i sam odnajdzie to… to on jest mistrz nad mistrze. Wymiatacz. Ruller. Debeściak. I ja właśnie wtedy byłam tym wszystkim, jak się tak zgubiłam i odnalazłam zarazem. Oby jednak jutro nie spotkały mnie te wszystkie zaszczyty. Wolę pozostać szarym "byleczym" ze wsi, niż poskromcą stolicy - bylebym tylko dojechała do celu bez potrzeby używania swojej super-inteligencji (ta jeszcze mi się w życiu przyda). 

W stolicy mamy zostać do niedzieli, co biorąc pod uwagę, że spotkamy się w sobotę, nie jest niczym spektakularnym. Niemniej, jak to mawia Maksi - "jak się gdzieś, mamo, jedzie, to tseba się psespać w fotelu"!!! No to się pseśpimy! A potem cały piękny (???) maj dla nas.

PS. Kurka wodna jest już tak wkur(.)iająca (pseprasam), że spokojnie wymieniłabym jej drugie "k' na "w" i niech sp…..la. Bo cały dzień leje, A DO TEGO MAMY CAŁE +4!!! (słownie - plus cztery); 28 kwietnia 2017 roku

Ah, i jeszcze coś na dokładkę (póki pamiętam): WE WTOREK MINĘŁA 8 ROCZNICA MOJEGO ŚLUBU Z EM (I JEGO 8 ROCZNICA ŚLUBU ZE MNĄ). TEGO CYWILNEGO, BO KOŚCIOŁOWY BYŁ W INNYM TERMINIE. DZIŚ SOBIE O TYM PRZYPOMNIAŁAM I PODZIELIŁAM SIĘ (DROGĄ INTERNETOWĄ) TYM ODKRYCIEM Z EM, KTÓRY UZNAŁ, ŻE TO DOBRY POWÓD, BY JEDNAK "PSESPAĆ" SIĘ W TYM FOTELU ;-).

A JAK 8 LAT W DOLI I NIEDOLI Z MAŁŻONKIEM TO I 8 LAT ŻYWOTNIKA (!!!) 

HIP HIP HURA, NIECH ŻYJĘ JA! EH-EM EH-EM, NIECH ŻYJE EM! 

OLABOGA, OLABOGA - 8 LAT JUŻ GREZDAM BLOGA! 

***
No, ale dziś to, kurka wodna, naprawdę naplotłam eciów-peciów ;-).

Nie wiem kiedy teraz znów coś napiszę i w związku z tym, łaskawego maja życzę Wam już dziś!  

środa, 19 kwietnia 2017

Matka Joanna

Może w domu to ja i nic nie robiłam z okazji zbliżających się Świąt, ale jak już pojechałam do P., to całą Wielką Sobotę czyniłam tak wielkie roboty, że aż mi pod koniec dnia kręgosłup pionu nie trzymał. Wszak nigdy nie jeżdżę tam na wywczasy, a ciągle jak do rodzinnego domu, prawda? A w rodzinnym domu zawsze byłam multizawodowcem. I tak mi, proszę państwa, zostało. Nie umiem i nie lubię siedzieć bezczynnie. Co prawda, w domu w P. "rządzi" teraz bratowa, ale mam z nią dobre układy i ciągle jak tam pojadę, to czuję się na swoim miejscu. Owszem, sporo zmian, bo jednak za czasów Mamy było inaczej, ale nic nie trwa wiecznie i na spokojnie zaakceptowałam "inne i nowe"… Zawsze kiedy pojadę do P., bratowa ma dla mnie do zrealizowania kulinarne plany, których wykonania chętnie się podejmuję. Zwykle jestem "wkręcana" w gotowanie naszych pastorczykowskich, tradycyjnych dań i zwykle wszystko jest taaaakie dobre, że ojejej (???).

Zwykle też zbiera się tam wtedy cały dzieciniec i Asia (no, czyli ja) nad nim czuwam. A zaprawdę powiadam Wam, nie jest to łatwe i trzeba mieć cierpliwość baranka, żeby tej małoletniej hordzie podołać. Fajnie jest, kiedy na dworze ciepło i mogą te dzieci latać po dworze w przysłowiowych jednych gaciach i koszulce. Ale kiedy zima, albo nawet wiosna, ale zimna i mokra jak ta obecna - to wtedy można z nimi oszaleć. Chodzą na dwór i z powrotem - ubrać ich, rozebrać ich, bo akurat - Asiaaaa! jeść, pić, siku, a on mnie uderzył, a oni nam uciekli, a ja chcę posiedzieć w domu, a ja chcę znów iść itp itd… A ile to piachu do domu naniosą, ile błota, a jak się rozbiorą z tych czapek, kurtek, bluz, chustek, gumaków.. i jak to rzucą w holu na schody… 

Ale cóż, taki los Matki Joanny... Wszystkie dzieci ze wszystkim idą do mnie i już. Nawet spać (przynajmniej te mniejsze) chcą wszystkie zawsze z Asią… I już wydawało się, że rosną, że już się trochę od nich wyzwolę, ale nic z tego. Najmłodsza dotąd Ania kończy niebawem 4 lata, więc przynajmniej karmienie, przewijanie i tym podobne już dawno odeszło w kąt, ale oto Stasio szybko śpieszy, by dobić do gromady. Ma obecnie 10 miesięcy i jest już na prostej drodze, by niebawem też mnie zniewolić… A jakby tego było mało, Bet zapowiedziała, że na dwóch synach to ona nie skończy… Nie to, że chce trzeciego, ale córka by się jej przydała, więc… ryzyk-fizyk - może się uda, jak nie - będzie i trzeci. 

Także ten-tego - nie zanosi się na to, że świat pozwoli się Asi zestarzeć ;-). Asia musi być young and fit forever.

Jakby tego było mało, mój małżonek też jest bardzo lubiany przez nasze dzieci. Na łeb mu lezą po prostu. Wszystkie jak muchy do lepu. 

Może jakiś przytułek byśmy otworzyli? Tylko wtedy trzeba by było kupić kilka hektarów ziemi, by te "przytulone" pomieścić.

No i oczywiście drugie tyle hektarów dla bezdomnych (a nawet i domnych) psów, kotów i innych takich braci mniejszych.

Bo psy za mną też wężykiem. Bratowa zawsze mi "wytyka", że jak ja przyjeżdżam do P., to ona już nie ma psa. Niejaki Riko porzuca ją wtedy bezceremonialnie dla mnie i… i już. I ja nic w tym kierunku nigdy nie robiłam. Owszem, kocham zwierzaki i zawsze jestem dla nich dobra, ale specjalnie przecież nie kradnę komuś ich serc, pysków i merdających ogonów! Oprócz Rika (Rikiego???) jest tam jeszcze stary Felek, który zasadniczo "pilnuje" mojego brata i bywa mało widzialny, ale jak ja przybywam to on jakby bardziej się uzewnętrznia i jest w pobliżu. Psy u Bet też zapominają o właścicielach, kiedy na horyzoncie zamajaczy Asia.

Nie jest łatwo być Asią ;-). 

Dla tych, którzy nie ogarniają naszego stada:

1. Gabriela (lat prawie 17 - nie należy do gangu, bo za wcześnie się urodziła…)
2. Mikołaj (lat 12 - niby większy, niż ci młodsi, ale jeszcze doskonale się z nimi odnajduje)
3. Ada (lat prawie 10)
4. Ola (lat 10)
5. Oleś (lat 9 - znany czytelnikowi aż nadto)
6. Zuzia (lat prawie 9)
7. Maksio (lat 6 - znany? znany)
8. Maja (lat prawie 6)
9. Tomaszek (lat prawie 5)
10. Ania (lat 4)
11. Stasio (10 miesięcy).

Dobra, miałam pisać o czymś innym, ale kompletnie mnie zniosło… Po prostu jestem "na fali", bo dopiero wczoraj wróciliśmy z chłopakami i Kiarą właśnie z P. do Gr. Teraz udamy się na wieś na komunię do Oli (7 maja). Potem komunia u Olesia (14). 

Słonecznie, ale zimno, kurde mol!

A ja jestem Asia i… trochę brakuje mi ciepła!

Ahoj!

czwartek, 13 kwietnia 2017

O braku słońca, przed-Wielkanocy i… piłce ;-).

Brak mi słońca. 

Bardzo brak mi słońca.

Co prawda wygląda raz po raz zza chmur, ale naprawdę tylko na krótkie chwile… Chmury jednak mają większą moc.

I według prognoz, zimno i deszczowo ma być do Świąt, w Święta i kawał po Świętach… Nic dziwnego, że kraje z małą ilością słońca to kraje z dużą ilością rozmaitych frustracji i depresji.

Ale nieee, ja tym potworom nie dam się!

Na potęgę zjadam kiełki, dużo chodzę na piechotę i… no właśnie, co? Ano niewiele.

Większość społeczeństwa przygotowuje się do Świąt robiąc zakupy, sprzątając mieszkania i planując menu. Ja nie robię w tym kierunku nic. Jedyne, co sobie zaplanowałam i wykonam, to pójście do kościoła w Wielki Piątek. Bo jak 43 lata żyję, to jeszcze w ten dzień nie byłam. Bo w P. zawsze wtedy trzeba było - no właśnie - sprzątać, piec i takie tam. A że P. to wieś, to dodatkowo było mnóstwo innych zajęć. 

Oczywiście pojedziemy na Święta do P., ale dopiero w Wielki Piątek wieczorem. Pewnie pomogę i w sprzątaniu i w gotowaniu i w opiece nad dziecińcem, ale generalnie to jestem jakaś taka bezpańska w te wszystkie święta. Tutaj w Grajewie nie zamierzam robić nawet drobnych porządków, o dekorowaniu domu nie mówiąc. Jedyną ozdobą jest króliczek z rolki od papieru toaletowego, którego Maksi wykonał w przedszkolu. Nie wyciągnę z pawlacza nawet koszyczka do święconki. Po prostu nic. Po co, skoro już jutro nas tu nie będzie, a wrócimy już po Wielkanocy, we wtorek, a może nawet później? 

Generalne sprzątanie zostawiam sobie na pierwszą połowę maja, około Olusiowej Komunii. Co prawda impreza będzie w lokalu, ale jak już syn i matka oczyszczą swe dusze przy konfesjonale, to i chatę obmieciemy jak należy, żeby i środku ludzi i dookoła nich było czysto (co nie znaczy, że obecnie tarzamy się w kurzu i śmiertelnych grzechach ;-)).

Wczoraj mój starszy syn skończył lekcje o 11.30. Wrócił do domu, pożywił się, przebrał i poszedł na dwór. Wrócił po 5 godzinach… Najpierw był z kolegą u kolegi, gdzie grali na Xboksie w Fifę. A potem, grali w "fifę" na orlikach. I wiało i popadywało i w ogóle było nieprzyjemnie, ale dla Aleksandra NIC nie jest przeszkodą, jeśli chodzi o grę w piłkę. NIC. Maksi, po przedszkolu też dobre 2,5 godziny przebywał z Olkiem, a potem zawiozłam go na 2 godzinny trening (od 18 do wyjątkowo 20 - zwykle trwa 1 g. 15 min.). Aleksander zjawił się w domu około 19 - kurtka mokra z zewnątrz i od środka, dziecię ledwo żywe i z wypiekami na buzi. Pomimo kuszącego domofonu od kolegów, by JESZCZE iść pograć (!), odmówił, bo brakło sił. Włączył sobie zatem jakiś Sport w TV, nakrył się kocem, zjadł kilka kanapek z tatarem i pograł na iPadzie. Dziś spał do 11… Wstał, ubrał się, poniańczył kocicę, poszedł do sklepu po pączka, wrócił i… zadzwonił domofon. W te pędy założył więc boiskowe ciuchy, wziął piłkarskie rękawice i… wiadomo. 

Zwykle nosi przy sobie telefon, by informować mnie o swoich posunięciach miejscowych, godzinach powrotu, bądź częściej ich zmianach, albo przylatuje pod blok i dzwoni domofonem - mamo, a mogę jeszcze pograć?, a mogę na plac, a na Orlik itp itd. A czasem to matka musi wyjść i dotrzeć na ten, czy inny Orlik i przywołać go do porządku - bo tak się chłopak zapomina…

No, i to by było dzisiaj na tyle. 

Może jeszcze jutro coś skrobnę? Skrobnę na pewno. 

niedziela, 9 kwietnia 2017

Sportowa sobota, palmowa niedziela

Niedzielny pochmurny poranek, słodka (o zgrozo!) kawa z mlekiem, mokre włosy, śpiące syny, szalejąca kota, grające radio (słucham Jedynki). O, tak właśnie wygląda moja chwila obecna. Całkiem przyjemnie, przyznać muszę. 

Wczoraj, jak przystało na matkę piłkarzy, 2,5 godziny spędziłam na grajewskim stadionie. Z piłkarzami, ma się rozumieć. Swoimi i cudzymi zarazem. Aleksander po raz pierwszy dostąpił "zaszczytu" wyprowadzania dorosłej drużyny na murawę. Z pozoru mała rzecz, ale    cieszyła - i samego asystenta Olesia i matkę Joannę. Mecz Warmia Grajewo - Hetman Tykocin. Wiem, wiem, nie brzmi to jak Legia Warszawa - Wisła Kraków, czy - o gaude mater - Real Madryt - FC Barcelona, ale wszak to NASZA, rodzima, najbliższa nam drużyna, pod egidą której trenują moje Orliki. 

Mecz wygrali nasi, wynikiem 1:0. 

Nie sądzę, bym sama z własnej woli chodziła na takie mecze, ale dzięki chłopakom od czasu do czasu zasiadam na trybunach i kibicuję. I lubię to. I już. I oni bardzo lubią jak  uczestniczę z nimi w tych wszelkich meczach, turniejach, rozgrywkach i treningach. Wczoraj, jedynym mankamentem wydarzenia była pogoda, a mianowicie zimny i przeszywający wiatr, któremu rady nie dało nawet przepięknie i mocno świecące słoneczko. Niby ciepło się ubrałam, a i tak wróciłam do domu z poczuciem totalnego przewiania na wskroś. Aha, jeszcze jeden mankament - kilku kibiców (a zwłaszcza jeden)… Nie dość, że grupka ta "doskonale" znała się na piłce i pewnie niegdyś grała co najmniej w reprezentacji Polski, to jeszcze operowała tak profesjonalnym językiem stadionowym, że trudno byłoby ich w tym profesjonalizmie pobić… Na szczęście nie rzucali rac ani nie wszczynali bójek. Generalnie kibiców wielu i tak nie było, ale bywają właśnie tacy, którzy potrafią nadrabiać za wielu. Najgorzej, że dookoła kręciło się tylu dzieciaków. Raz po raz Maksi spoglądał na mnie z lisim uśmiechem, kiedy ów najgorętszy "kibic" wykrzykiwał ku murawie swoje wytyczne, spostrzeżenia, życzenia i poglądy. No, ale cóż, wszak to mecz piłki nożnej - trudno spodziewać się, że oglądać go będą dżentelmeni w melonikach reagujący na boiskowe wydarzenia wyrażeniami żywcem cytowanymi z poezji, czy literatury pięknej. 

Jako ciekawostka - w naszej Warmii mamy rodowitego Brazylijczyka. Jest najwyższy i ma najciemniejszą karnację z całej drużyny ;-). Taki typowy "kawał chłopa". Ale to nie on wczoraj strzelił gola ;-). 

Za 2 tygodnie kolejny mecz Warmii na naszym stadionie. Pewnie znów zaszczycimy trybuny swoją zacną obecnością. Jeszcze we trójkę, bo Pan Ojciec dołączy do nas dopiero 29 kwietnia. Po targach w Bazylei poleciał do Florencji po… skórę. Do szycia. Toreb, torebek, portfeli, pasków do zegarków, saszetek na telefony i tym podobnych. I SAM będzie szył. Ma już kilka sztuk takiej skórzanej, ręcznie szytej galanterii i… duuużo zamówień oraz chętnych na kupno. Stąd potrzeba było udać się do skórzanego źródła. Ale post sponsorujący (a raczej informująco-pokazujący) sfastryguję w niedalekiej przyszłości :-). 

Tymczasem, idę przywołać do porządku Orliki, zrobić fryzurę, potem śniadanie, a potem się zobaczy. Ah! Dziś Niedziela Palmowa! Bez palmy zatem ani rusz! 

Palma wielkanocna.
Palma mi (ci) odbija.
Drink z palemką.
Leżeć pod palmami. 
Margaryna Palma. 
Palma na rondzie de Gaulle'a w Warszawie.
Palma doniczkowa…

Jakieś inne skojarzenia?

Miłej i słonecznej (u nas się nie zanosi na słońce) Palmowej!!!

I na koniec hasło Orlików: Kto jest Najlepszy??? MY!!!!!

I z tym oto pozytywnym AUTO-OBRAZEM - miejcie się jak NAJlepiej.

A tu nieco zdjęć:








sobota, 25 marca 2017

Nie jest tak źle!

Eeeee, nie jest tak źle.

Zdawało mi się, że nie byłam tu co najmniej rok, a to zaledwie 4 miesiące.

Mistrzunio nieobecności! 

I nawet wie, kiedy wrócić!

Przespał zimę w barłogu, a teraz - na wiosnę - ocknął się i oto jest - voila! 

No tak… Tylko co dalej? Na blogu nie wystarczy jedynie być. Należałoby coś jeszcze napisać, ewentualnie przedstawić jakiś rysunek, szkic, grafikę, komiks, fotografię…

A tu co? Pustka w mózgownicy...

Moją domeną na blogu zwykle było jednak pisanie, a raczej gawędzenie, marudzenie i paplanie o naszej rodzinnej rzeczywistości… I chyba przy tym należałoby pozostać...

Nie rozpiszę się jednak dzisiaj z rozmachem, jak ta Orzeszkowa opisująca Niemen i nad Niemnem, a zaznaczę jedynie, że jestem, a jestem dzięki tęsknocie, która zbudowała się we mnie przez te 4 miesiące, wzięła mnie za łeb i przywlokła tutaj jak ten wór z kartoflami. Może to trochę bezczelne ze strony tej tęsknoty, ale cóż, ze mną czasami tak trzeba. 

No więc tak: dzieci generalnie zdrowe. Całą zimę takie były, nie licząc 3 dniowej gorączki Olka w styczniu oraz tygodniowej opryszczki pod nosem i w nosie wyżej wymienionego. Maksi zaliczył wcześniej podobną opryszczycę na brodzie. Nijak nie wiadomo skąd się im takie cholerstwo wzięło, ale jak na cały sezon jesienno-zimowy to i tak… pryszcz nie choroby, prawda?

Aleksander zajął 3 miejsce w czytelnictwie w swojej szkole podstawowej (na półrocze). Wypożyczył 67 książek. Czyta w domu i chodzi do biblioteki czytać na długiej przerwie - bo tam jest cicho i fajnie, a jemu się nie chce ganiać w hałasie po korytarzach… Wyobrażacie to sobie? Bo ja musiałam się strząchnąć jak pies z błota, żeby w to uwierzyć. Nie ukrywam jednak, że dużo w tym jego czytelnictwie zasług mamusi, która motywowała i przypominała o bibliotece. 

Ale żeby nie było - Oli i tak nadal najbardziej kocha piłkę i jeśli tylko nie kopie nią po ścianach i oknach w domu (a kopał, przynajmniej do tej pory z racji aury na dworze) to gra w Fifę na iPadzie i ogląda mecze w TV. Ma też jedną inną ulubioną grę na komputer i w zasadzie digitalnie to wszystko. Obecnie - i pogoda i wydłużający się dzień sprawiają, że cały wolny czas kolega spędza na Orliku. Oj, pewnie nam to czytelnictwo teraz spadnie…

Aha, i komunia w maju.

Także, ten tego, tamtego - chłopak zajęty, a matka z nim.

Maksymilian kończy w tym roku przedszkole i zapisałam go do zerówki w szkole Olesia. Nie pójdzie tak jak Oli do I klasy jako sześciolatek. Po pierwsze - nie musi, po drugie - nie czuję, że się nadaje. Jest inny od Olka - bardziej dziecinny. Do tego, w przedszkolu nie jest przygotowywany pod kątem szkoły. Zdecydowana większość dzieci pójdzie do I klasy jako 7 latki, więc nie chcę, by Maksi był jako jedyny najmłodszy i gorzej sobie radził. Olek radzi sobie doskonale, ale jestem pewna, że gdyby teraz był w II, a nie III klasie byłoby mu jeszcze łatwiej. No i w jego klasie, 6-cio i 7-io latków jest pół na pół. Teraz takich klas na pewno nie będzie.

W ogóle ta szkoła i jej reformy… Nie nadążam. 

Co by tu więcej…

Ano, mąż ten sam i jak to on, nadal bywa tu i tam (nawet się rymuje ;-)). Obecnie przebywa na targach w Szwajcarii, w Bazylei - Baselworld 2017. Tam, gdzie prezentują się te wszystkie najdroższe Rolexy i im podobne świata. Myślę, że kiedyś też powinnam się tam zabrać. A co? Nie mogę? 

Mogę. Wszystko mogę. 

Hmmm, co jeszcze? Dużo, ale dość by rzec, że znów hoduję włosy i zamierzam zrobić je na totalny blond oraz, że popadłam w lekkie uzależnienie od MODY, a dokładnie od komputerowego zestawiania ze sobą ciuchów, dodatków itp, itd. Nawet nie wiedziałam, że mam do tego… talent? I że lubię To?!!?

Ale o tym i o wszystkim innym - następnym razem :-).

Ps. Odwykłam od pisania i jeżeli są błędy - wybaczta, kochane ludzie.

Niech Wam się wiosna szybko wprowadza za okna, do serc i głów. Ahoj!