Dzisiaj rozpoczęło mi się mniej więcej o 6.30, kiedy to obudziłam się i poczułam, że jestem idealnie wyspana. Ot, tak po prostu. To naprawdę wielkie błogosławieństwo - otworzyć oczy i poczuć, że można od razu wstać, bez ziewania, bez przeciągania się i bez walenia z nienawiścią budzika w... ekran. Oczywiście nie zerwałam się z łóżka w te pędy, bo jeszcze by mi się zakręciło z tego porannego szczęścia we łbie. Pobawiłam się zatem najpierw z Kevinem (a raczej on ze mną), potem przejrzałam aktualności na telefonie (niestety), następnie poprzytulałam się z Maksiem, który dzisiaj spał ze mną i wreszcie uznawszy, że pora na siku i kawę, wyskoczyłam prosto w kapcie i udałam się do łazienno-kuchennej części mieszkania.
Po pierwszej kawie zabrałam się za układanie w kuchennych szafkach, czego skutkiem ułożyłam plan gastronomiczny na nadchodzące dni. Znalazłam bowiem w tych szafkach: zestaw do samodzielnego wykonania sushi, papier ryżowy, 4 paczki soczewicy, woreczek kaszy jaglanej i makaron cannelloni. I jeszcze mąkę z ciecierzycy, która póki co pozostaje bez planu, bo nie wiem co mam z taką mąką zrobić. Ciecierzycę czasem przyrządzam, i owszem, ale mąki jeszcze nie używałam i będę musiała zasięgnąć na nią idei z Internetu.
Także, ten tego.
Plan na dzisiaj jest taki, że:
- najpierw zmniejszę ilość soczewicy i ugotuję jedną jej paczkę w standardowym stylu indyjskim - aromatyczną i na gęsto.
I w zasadzie to wszystko jeśli chodzi o dzisiejsze gotowanie ;-) ;-) ;-).
Jutro zabieram się za sajgonki, które bardzo lubię, ale sama nigdy nie robiłam, więc czeka mnie wyzwanie.
Pojutrze napcham jakimś nadzieniem rurki cannelloni. Nie przepadam za makaronami - szczerze. Tak jak nie mogę żyć bez ziemniaków, tak makaron plasuj się u mnie na dość dalekim miejscu, ale skoro już te grube makaronowe rury kiedyś kupiłam, to w końcu muszę je i wykorzystać.
Kaszkę jaglaną... ugotuję sobie kiedyś zamiast ziemniaków.
Samodzielne sushi... Hmmm, zbieram się na nie od kilku lat... Ciekawe, ile jeszcze tych lat upłynie, zanim dokonam dzieła...
*. *. *
Poza tym, że przetrząchnęłam kuchenne szafki i ułożyłam plany kulinarne na kilka dni, to co by tu jeszcze dziś zrobić, żeby drugi dzień ferii nie poszedł na zmarnowanie...
To tak:
1. Biblioteka miejska. Jak dotąd wypożyczyłam tam i przeczytałam aż jedną książkę. Ale za to grubą! Ponad 800 stron! Powieść "Hinduskie zaślubiny", która określana jest mianem indyjskiego "Przeminęło z wiatrem". Nie czytałam "Przeminęło z wiatrem" (oglądałam jedynie na wyrywki film), stąd nie mam porównania, ale książka nawet mi się podobała. Wszystko, co traktuje o Indiach, nawet jeśli to tylko beletrystyka - zawsze biorę jak w dym. Ciekawe co wpadnie mi w ręce dzisiaj?
Znacznie częściej z biblioteki miejskiej korzystają chłopcy - Olek pobiera stamtąd głównie lektury, a Maksio książki, które czytam mu przed snem.
2. Lodowisko. Znowu.
3. Późnym popołudniem obaj piłkarze mają treningi.
4. Wieczorem, koniecznie jakiś film. Wczoraj oglądaliśmy "Różową panterę" - dość sympatyczną komedię ze Stevem Martinem i Jeanem Reno. O tak! Właśnie takich prostych komedii ostatnio nam brak. Takich totalnie do śmiechu! Bo ktoś się przewrócił o własne nogi, albo pierdnął do mikrofonu. W komediach takich, dodatkowo rozśmieszający jest śmiech chłopaków i ich komentarze.
Zna ktoś dobre tytuły prostych komedii? Z wartką akcją, nieskomplikowaną fabułą i kupą śmiechu? Poproszę!
Jutro przybędzie mi na kilka feryjnych dni dodatkowe dziecko - mój siostrzeniec Tom. Zamierzamy zabrać cały gang na basen i na kręgle.
I na lodowisko. Znowu.
W najbliższy weekend Olek ma dwudniowy turniej piłkarski w Ełku.
A po turniejowym weekendzie pojedziemy na kilka dni do P.
Śnieg jeszcze leży, ale nowego nie przybywa, a w prognozach wielka odwilż z temperaturą do +8 C...
Em niemal skończył szycie swoich skórzanych akcesoriów. Jestem pod wielkim wrażeniem i muszę mu niebawem poświęcić tutaj post.
Dochodzi 10.30. Trzej moi chłopi wstali całkiem niedawno i siedzą teraz w piżamach przy tabletach i telefonach. A ja przy komputerze!!!
Zgroza!!!
Idę coś z tym zrobić, bo woła to o pomstę do nieba!
PS. Cała nadzieja w kotach, bo póki co, tylko one nie używają w tym domu urządzeń cyfrowych. Chociaż... poleżeć na ciepłym laptopie - sam rozkosz :-).