Od rana do prawie teraz - sprzątałam. Nie, żeby tak od A do Z, ale przynajmniej odkurzyłam i wymopowałam podłogi. Reszta niech poczeka do grudnia. W mopowaniu pomagał mi Maksio, bo jak powiedział, bardzo lubi zmywać podłogi. Cale szczęście, bo ja nie przepadam. Olek nie pomagał w niczym. Łaził do 11 w piżamie, w międzyczasie przeczytał 20 stron lektury (Mikołajek) i zagrał w jedyną grę, w jaką gra na laptopie. Następnie stwierdził, że pora iść na Orlik. Maks w te pędy rzucił mopa ze słowami "ja też, ja też!!! No i poszli. Przed wyjściem zagoniłam ich do śniadania, bo wiem, że jak już wyruszą na ten Orlik to 2-3-4 bite godziny tam spędzą.
Na śniadanie - wiadomo - jajka. Zaproponowałam sadzone. Yeeeees! odkrzyknęli chórem w duecie. No to tak: Oleś dostał indycze, a Maksio - kacze. Oba te rodzaje jaj mają twarde skorupy i żeby je rozbić trzeba naprawdę porządnie walnąć nimi w kant patelni, albo - jak to zwykle robię - ciachnąć z całej siły ostrzem noża. Zarówno jaja kacze, jak i indycze, poza twardą skorupą, mają jeszcze o wiele gęstszą konsystencję, niż kurze - zwłaszcza białko, które przypomina gęsty kisiel. Rzecz jasna, oba jaja są też większe, stąd po jednym na śniadanie styknęło.
Aha - jajka indycze nie polecają się do ubijania! Biszkopt z ich udziałem spiekł się na zakalca. Nie był to jednak mój biszkopt, a mojej bratowej - tej od całego tego drobiu. I to ona odradza. A ja, choć nie jestem żadnym ekspertem od biszkoptów, ani ciast w ogóle, zgodziłam się z nią w ciemno. Ciężkie i kleiste białko bowiem, dobrze sprawuje się na patelni, ale ni cholery nie da się ubić na pianę. Kontynuując wątek jajek dodam jeszcze, że bardzo dobre i podobne do kurzych, choć ciut bardziej intensywne w barwie i mniejsze, są jajka perlicze. Gęsie mają zaś wielkie żółtka i Mama często dodawała je do pączków, które robiła dość często i które były na pewno najlepsze na świecie. Nawet, jeśli drugiego dnia stawały się twardawe i Mama żartowała, że spokojnie można nimi walić o ścianę i czekać z drżeniem serca, co pęknie pierwsze - pączek czy ściana ;-). Ach, miała ta Mama dystans do siebie i poczucie humoru. Zupełnie jak ja... Ale gotowała wspaniale. Niby prosto i zwyczajnie, ale mało kto już tak dziś potrafi. I wcale nie jest to tylko moja opinia i wcale nie piszę tego dlatego, że Mamy już na Ziemi nie ma, a o zmarłych źle się nie mówi. O nie! Mama naprawdę TO UMIAŁA. Pewne potrawy i wyroby z pewnością odeszły wraz nią... Nikt nie umie ich tak zrobić jak Ona i już.
No i tak. Zanim zdążyłam się rozpisać, Orlikowscy wrócili. Nie było ich niecałe 2 godziny. Bo zimno, bo towarzysze też się już rozeszli... Olek wziął się za lekcje, a Maks ogląda bajki na iPdzie. Koty śpią na parapecie. Zatopione w sennych marzeniach leżą jak zaczarowane... osiem łapek w uroczym nieładzie, splecione ogony, opadnięte wargi ukazujące ostre ząbki, sterczące we wszystkie strony świata wąsiki... Nic, tylko siedzieć i na nie patrzeć...
Po sprzątaniu wzięłam gorący prysznic. Włosy wyschły mi "na pniu"... Cholernie szybko mi rosną! Ledwo pomaluję odrosty, a tu już nowe na widoku... Mogłabym ich w ogóle nie malować, ale lubię siebie w wersji blond i zamierzam tak jeszcze pozostać. No i na razie jeszcze znowu hoduję te kłaki. I za jakiś czas pewnie znowu je obetnę. Taki wieczny cyrkiel z tymi moimi włosami...
To teraz idę do dalszych zajęć. A na wieczór mamy popcorn i Dzielnego Koguta Mańka. Do obejrzenia. Drobiowo dziś u nas. Jak nie jaja, to koguty. Kukurykuuu!!!