Nie doceniłam zimy w przedostatnim wpisie. Nie wierzyłam w jej siłę w końcu lutego. I co? I przegrałam. Wczoraj wczesnym rankiem było -20. I nadal jest siarczyście zimno. I śniegu poprószyło. I ma tak być co najmniej do końca tego tygodnia. Ciekawe jak my pobiegniemy w najbliższą niedzielę w tym Wilczym Biegu, na który się zapisaliśmy... Zasadniczo prawie wcale nie biegamy, a jak już się do biegu zgłosiliśmy, to jeszcze przyjdzie nam truchtać w ostrym mrozie... No nic to. Zobaczymy. Może się ociepli? Może zamiast -15 będzie tylko jakieś -10?
Urodziny przeszły do historii. Od piątku wieczorem, do niedzieli po południu, nasz dom był pełen. Przybyło sześcioro dodatkowych dzieci i mój najmłodszy brat. W niedzielę, na krojenie tortu i szampana przyjechało moich dwóch pozostałych braci, jeden bratanek, a w międzyczasie przyszła jeszcze Sama z Tiną.
Tort był w kształcie... piłki. Prezentował się bardzo ładnie, a smakował jak... tradycyjny czekoladowo-wiśniwoy tort. Osobiście ledwo go spróbowałam, bo dla mnie - jeśli już tort - to albo bezowy, albo lodowy ;-). Największą popularnością spośród menu, cieszyły się jednak wśród dzieci eklerki, pierogi z owocami (jagody, truskawki) oraz pieczony kurczak i moja bezbłędna surówka z kapusty pekińskiej i marchewki (plus majonez pół na pół ze śmietaną).
Urodziny chłopaków to chyba jedyna okazja w roku, by zjechała do nas rodzina w tak szerokim wachlarzu :-). I nic to, że dzieci narobiły totalnego bajzlu w całym domu i wszyscy spaliśmy na śledzia i gdzie popadło. W tym bowiem jest cała KWINTESENCJA takiego spotkania.
Za rok, Aleksander będzie już... nastolatkiem. Młodszym, ale jednak. Maksymilian będzie w I klasie... A ja? Ja będę nadal sobą, czyli piękna, młoda i na swój sposób nienormalna ;-).