wtorek, 27 lutego 2018

Zimowo i po-urodzinowo

Nie doceniłam zimy w przedostatnim wpisie. Nie wierzyłam w jej siłę w końcu lutego. I co? I przegrałam. Wczoraj wczesnym rankiem było -20. I nadal jest siarczyście zimno. I śniegu poprószyło. I ma tak być co najmniej do końca tego tygodnia. Ciekawe jak my pobiegniemy w najbliższą niedzielę w tym Wilczym Biegu, na który się zapisaliśmy... Zasadniczo prawie wcale nie biegamy, a jak już się do biegu zgłosiliśmy, to jeszcze przyjdzie nam truchtać w ostrym mrozie... No nic to. Zobaczymy. Może się ociepli? Może zamiast -15 będzie tylko jakieś -10?

Urodziny przeszły do historii. Od piątku wieczorem, do niedzieli po południu, nasz dom był pełen. Przybyło sześcioro dodatkowych dzieci i mój najmłodszy brat. W niedzielę, na krojenie tortu i szampana przyjechało moich dwóch pozostałych braci, jeden bratanek, a w międzyczasie przyszła jeszcze Sama z Tiną. 

Tort był w kształcie... piłki. Prezentował się bardzo ładnie, a smakował jak... tradycyjny czekoladowo-wiśniwoy tort. Osobiście ledwo go spróbowałam, bo dla mnie - jeśli już tort -  to albo bezowy, albo lodowy ;-). Największą popularnością spośród menu, cieszyły się jednak wśród dzieci eklerki, pierogi z owocami (jagody, truskawki) oraz pieczony kurczak i moja bezbłędna surówka z kapusty pekińskiej i marchewki (plus majonez pół na pół ze śmietaną). 

Urodziny chłopaków to chyba jedyna okazja w roku, by zjechała do nas rodzina w tak szerokim wachlarzu :-). I nic to, że dzieci narobiły totalnego bajzlu w całym domu i wszyscy spaliśmy na śledzia i gdzie popadło. W tym bowiem jest cała KWINTESENCJA  takiego spotkania.


Za rok, Aleksander będzie już... nastolatkiem. Młodszym, ale jednak. Maksymilian będzie w I klasie... A ja? Ja będę nadal sobą, czyli piękna, młoda i na swój sposób nienormalna ;-).

piątek, 23 lutego 2018

Pełna Dziesiątka i Szczęśliwa Siódemka

Ja dzisiaj to jak ta Kokoszka-Smakoszka... W garach bulgocą flaki, nóżki i ozory... A wszystko to menu urodzinowe... chłopaków ;-). Tak-tak, wiem-wiem - pasuje to menu do dzieciaków jak garbaty do ściany, ale spoko-loko - dzieciom zamówimy pizzę, zrobimy kanapki i upieczemy kurczaka, ale nie samymi dziećmi dom przepełniony będzie. A ci, którzy będą i dziećmi nie są, chętnie podjedzą galaretki, flaczków, czy tatara. Ba, sama się napcham, bo lubię, a u siebie gotuję takie rzeczy raz na kilka lat.

Dziś najmroźniejszy dzień tego roku. I zapewne całej tej zimy. Mówią, że owa zmarzlina może potrwać nawet i ze dwa tygodnie. Spoko. Niech mrozi. Przynajmniej jest dużo słońca, a i zarazy, bakterie i inne dziadostwo mróz wytnie w pień.

Siedem lat temu też był taki mroźny dzień. Słoneczny. Bystry. Bolesny z rana i szczęśliwy tuż po południu. Tuż po 12 w dzień, czyli w środku dnia i zarazem w środku tygodnia, bo w środę, przyszedł na świat Maksymilian. Bordowy jak ćwikła i z nieregularną, bujną fryzurą. 

Przyszedł na świat dokładnie w trzecie urodziny Olesia. Nie wiem, czy to sobie zaplanował (bo ja na pewno nie planowałam!), czy zrobił to spontanicznie... 

Kiedy na świat przyszedł Olek, dzień był również bardzo zimny i słoneczny, choć pan Aleksander wybrał sobie na wielkie przyjście sobotę wieczorem. Był malutki i miał równie bujne i ciemne włosy jak Maksi. 

I tym oto sposobem, urodziny mają tego samego dnia. Zapewne tak to miało się stać i tak się stało. I jest to sympatyczne. Miłe. Trochę niebywałe, trochę niezwykłe... Niby ja i moja siostra też urodziłyśmy się prawie tego samego dnia (1 i 2 listopada), ale PRAWIE w tym przypadku robi wielką różnicę, prawda?

Ciągle małe dzieci, nagle stają nam się duże... Aleksander uczy się w szkole o rozmnażaniu, oblicza pola i obwody figur, dzieli pod kreską, pochłania dość grube lektury, jest gospodarzem klasy, czyta Maksiowi bajki na dobranoc, robi mi drobne zakupy....

Maksio uczy się czytać i pisać, wypożycza książeczki z bibliotek, sam bierze kąpiel, coraz lepiej gra w piłkę, nie wyłudza już niepotrzebnych zabawek...

Nic, tylko wyglądać jak Oleś umówi się z dziewczyną na pizzę, a Maksi pójdzie do I Komunii...

Mam dobrych i mądrych synów, choć nie są bez wad, przywar i skaz ;-). Tak jak i ja nie jestem matką idealną i jak nie jest "bez win" ich kochany tata.

Nie jest też proste, ani idealne nasze życie, ale jest NASZE i tylko nasze i dlatego tak bardzo je cenimy, pomimo burz, upadków, drobnych złości i niewielkich konfliktów...

Nie wiem jak to zabrzmi, ale wcale nie waham ani wstydzę się napisać, że Ci dwaj młodzieńcy, którzy dziś mają swoje święto, są moją największą chlubą i moim największym życiowym osiągnięciem. I nie chciałabym, by coś innego było na topie. Ktoś powie - dzieci urosną, odejdą, zostaniesz sama ze swoim życiem. Obym tylko dożyła tych czasów, kiedy odejdą w swoje strony... Ja zawsze mam i na pewno będę miała co robić. My - bo przecież nie jestem sama. Jest Em. I nic nie zapowiada tego, że go nie będzie! Jesteśmy razem już 10 lat i choć jego często fizycznie z nami nie ma, to tak w ogóle JEST. Bardzo jest :-).

Urodziny są dzisiaj, ale tort w kształcie piłki i toast planowane są na niedzielę, kiedy to większa ilość osób będzie mogła się zjawić. A rodzinne dzieciaki przyjadą do nas już dzisiaj wieczorem oraz jutro. Urodziny zatem - 100 % rodzinne. Obaj chłopcy ponieśli jednak do szkoły cukierki, żeby poczęstować kolegów i koleżanki. Taki starodawny, ale ciągle żywy zwyczaj :-). 

wtorek, 20 lutego 2018

Torem i piłką ku wiośnie

Nie lubię tak długo nie pisać, bo potem nie wiem o czym ma być kolejny post! Choć... w gruncie rzeczy to ja nigdy nie wiem o czym ma być post, który właśnie przybieram się napisać. Ten typ tak ma. Pisze, a nie wie o czym. 

Słyszałam, że w końcu nadchodzi do nas zima. Że ma być ostry mróz. O śniegu nie mówiono. Czegokolwiek by jednak nie było, ja już w zimę tego sezonu nie wierzę. Nawet jeśli pomrozi przez kilka dni i nawet jeśli napada śniegu - ja już i tak czuję zbliżającą się wiosnę!

Wyszłam dziś rano do szkoły (zaprowadzić Maksia, nie że ja sama po nauki) i tak: ciepło (jak na luty) i bardzo słonecznie, a na drzewie przy sąsiednim budynku ptasie trele na całe miasto! I chyba właśnie te trele zasiały we mnie poczucie wiosny. Poczucie i zarazem pragnienie, by ta wiosna już ku nam podążała. Czym prędzej!

W związku z tą niebywałą aurą, zaprowadziwszy zerówkowicza na zajęcia, obrałam kurs na park. Z parku przeprawiłam się przez zasuszoną łączkę na piaszczystą drogę, z drogi przelazłam zaś przez rów na tereny przy-torowe. Słońce bawiło się niebem jak dziecko w piaskownicy i zarówno stary tor, jak i długaśny pociąg towarowy stojący bezczynnie na stacji, wyglądały w tym słońcu majestatycznie. Ba, nawet suche badyle i bezlistne krzaczki oraz drzewa wydawały się w jego blasku po prostu piękne. Zrobiłam kilka zdjęć telefonem i wróciłam do domu. Nie był to długi spacer, ale na początek dobry i taki. W sobotę 3 marca wybieram się z chłopakami na Wilczy Bieg i muszę mieć jako taką kondycję, co by ten niecały kilometr przebiec bez zadyszki i zawału ;-).

Chłopcy mają energię niespożytą, bo: są młodzi jak kwietniowe listki, kochają sport i trenują piłkę. Trenują na treningach, trenują na boiskach, trenują w domu. Zwłaszcza Aleksander. Pisałam to już sto razy i mówiłam razy tysiąc, ale nie zaszkodzi powtórzyć raz jeszcze: ten chłopak zamiast głowy ma piłkę, a zamiast serca... piłkę ;-). Obawiam się też, że jego wątroba, nerki, żołądek oraz wszelkie inne narządy to też piłki... Tak, Aleksander składa się z samych piłek. Syn piłka, po prostu. Maksymilian również gra i trenuje, ale ma też inne zainteresowania i z samych piłek już się nie składa. Olek zakomunikował jasno, że ma tylko TĘ jedną pasję i cała reszta życia to marny pył. Cień. Całe szczęście, że w szkole idzie mu bardzo dobrze, bo na etapie IV klasy SP odrzucić wszystko i poświęcić się tylko piłce, to trochę by było zbyt wiele (jak na moje, nie jego, oko).

A jak piłka, to i turnieje. I ja na te turnieje zwykle chadzam (bądź jeżdżę). I są emocje! I to wielkie! Na ostatnim turnieju Maksia, oglądałam każdy jego mecz (a grali 6) i przeżywałam je włącznie z gryzieniem paznokci i wstawaniem z krzesełka. Ba, raz jak wstałam spontanicznie z takiego krzesełka by wykrzyknąć GOOOOL! i chciałam  z powrotem na to krzesełko siąść, to ledwo nie huknęłam tyłkiem o podłogę, bo krzesełko  - takie jak w kinie - złożyło się błyskawicznie tuż po moim wyskoku! Aleksander też był na tym turnieju jako widz i przeżywał go chyba stokroć bardziej emocjonalnie, niż zawodnik Maks. Oglądał wszystko bardzo dokładnie, komentował, dawał trenerskie rady, buczał z rozpaczy, bądź piszczał z radości. Ale czegóż innego spodziewać się po synu-piłce... ;-).

A teraz pora na drugą kawę dnia. Kolejny post będzie chyba o Kevinie - czy kto chce, czy nie chce :-).




Poranne torowisko


Fotograf poranny