wtorek, 22 listopada 2016

Szpieg we własnej sprawie ;-)

Tak troszeczkę, na marginesie żywota, to ja chyba lekko zwariowałam. 

Ale czasami dobrze jest zwariować. I to wcale nie po to, by docenić normalność. 

Bo ja bardzo doceniam normalność. Ale też lubię, gdy można sobie trochę zwariować. 

Wszyscy tak mamy. Jestem pewna. 

Moje szaleństwo polega obecnie na tym, że już nie robię tego, co muszę (muszę, bo tak wyszło), a zarazem jeszcze nie wiem, co będę robić dalej. Ciężko to wiedzieć, kiedy od zawsze robi się to, co się musi oraz to, co akurat - jak wyżej - wyszło.

Wzięłam swoją ulubioną książkę i powiedziałam sobie - otworzę na chybił-trafił i zobaczę. Zobaczę pierwsze pełne zdanie na tej stronie. 

I było tak:

"Przestańcie - powiedział szpieg, który został trafiony gałązką. Próbował prześledzić swoje myśli i uporządkować je, gdyż stały się ostatnio bardzo pogmatwane". (Kiran Desai - Zadyma w dzikim sadzie).

I cóż?

Jak w sedno.

Ale zaprawdę powiadam Wam, ciężko być szpiegiem we własnej sprawie...


czwartek, 15 września 2016

Klubowo i familijnie

Klubowym fanem piłki nożnej zostałam jedynie w związku z członkostwem moich chłopaków w naszej IV ligowej Warmii Grajewo. Wcześniej - jeżeli już - kibicowałam jedynie naszej Reprezentacji. I chyba słusznie, bo pierwszy klubowy mecz, który wczoraj miałam zamiar obejrzeć (zamiar poszedł spać po 1 golu), okazał się monstrualną porażką. Legia Warszawa - dumna, że dostała się do Champion's League - nie dość, że dostała od Borussii Dortmund 6:0, to jeszcze popisała się posiadaniem zagonu buraków. Jakkolwiek nie mam nic do buraków, bo są smaczne i zdrowe, to jednak gdy pchają się na trybuny - wolałabym, by zostali na swoich zagonach i zgnili na pniu. O.
 
Jak ta Legia poradzi sobie teraz ze Sportingiem Lizboną i potem Realem Madryt? Zero - dziesięć? Więcej? Chyba jednak będziemy z Olesiem kibicować CR7 ;-). O ile w ogóle kibicowanie będzie jego drużynie potrzebne. Legio - chociaż jednego gola! Dla honoru!
 
Olkowa i Maksiowa drużyna ma na FB swój klubowy fan page pod szyldem Warmii. I jak miło mi oglądać fotki i czytać opisy meczów z wymienieniem strzelców bramek. Aleksander właśnie zainaugurował jako ten wymieniony w relacji z jego pierwszego turnieju w Suwałkach. Strzelec we wszystkich 3 meczach. Ogólnie 6 bramek. Jesteśmy z niego dumni, choć to ciągle jeszcze gry - jakby nie było - dziecięce. Ale - profesjonalny sędzia, pouczający z boku trener, doping rodziców, klubowe stroje, wyjazdy... Emocje i motywacja z całkiem wysokiej półki :-).
 
Wrzesień ciągle piękny, choć dzisiaj poranek przywitał nas dość przenikliwym chłodem.
 
Em wylatuje jutro do Ams, a potem znów do Indii - tym razem na 3 tygodnie. Wróci do nas... za jakiś czas. Muszę zaplanować jakieś malutkie wakacje około Nowego Roku :-).
 
A w niedzielę chrzciny naszego najmłodszego dziecka w rodzinie - Staśka ;-). Stasiek niebawem skończy 3 miesiące i jest NAPRAWDĘ ślicznym chłopcem. Ładniejszym od swojego bardzo ładnego starszego brata rodzonego i 3 niebrzydkich braci ciotecznych - w tym dwójki moich. Ba, może nawet ładniejszy od swoich wszystkich bardzo ładnych 6 sióstr ;-). Jestem obiektywna w ocenianiu urody (i nie tylko) i na pewno nigdy nie będę upierała się przy tym, że to właśnie moje syny są najpiękniejsze i najmądrzejsze, bo nie są. Dla mnie - albo ktoś jest ładny i mi się podoba, albo nie. I wcale nie musi być mój ;-). Proste. Moje syny są zaś dla mnie najukochańsze, ale to chyba zrozumiałe. 
 
Żeby zaś nie było samej tylko pisaniny - tym razem trochę piłkarskich zdjęć dla "rozegrania oczów" ;-).

Trener Kuba i jego najmłodsza drużyna z Maksymilianem SS :-)
Maksymilian SS9 - najmłodszy wśród najmłodszych :-)
Zaraz mecz :-)
Trener Daniel i jego drużyna z Aleksandrem SS :-)              



Ostatnie uwagi trenera :-) 

Aleksander w natarciu :-)
Słuchaj Trenera swego... uważniej niż ojca ;-)

Koniec wygranego meczu - piąteczki z rywalem :-).
Sportowym Ahoj - do następnego!

wtorek, 13 września 2016

Sport is the best

Nie mam natchnienia na wstawianie zdjęć z Białowieży. Za dużo z tym roboty, a ja jestem dziś stworzona do niczego. 

Wrzesień jest piękny i wspaniały. W ubiegłym roku też taki był - doskonale pamiętam, bo miałam wtedy urlop i gościłam swoich teściów. Jeśli oni narzekali wówczas na upały, to musiało być naprawdę hot - dokładnie tak, jak mamy obecnie. Wrześniowe ciepło jest jednak o wiele przyjemniejsze, niż to czerwcowe lub lipcowe. Zresztą ja jestem wielbicielem późnego lata i jesieni, więc cieszę się teraz każdą chwilą. Co prawda codziennie jestem w pracy, ale po południu można jeszcze rozkoszować się wspaniałą pogodą. I tak też robimy. Kiedy jest z nami Em, w ogóle pędzimy dość pozadomowy żywot. W domu mieszka jedynie kot oraz bałagan z rozgardiaszem. Walizki, buty, zabawki, ubrania - wszędzie tego pełno i wszystko bardzo niezorganizowane. Kiedy Em wyleci do Ams na pewno zajmę się tym wszystkim na serio. Teraz - let it be like it is. Obiadów nie gotuję prawie wcale, a wcale. Jemy sobie na mieście, albo kupujemy coś ready made. Nieopodal naszego bloku znajduje się lokal o wdzięcznej nazwie Piecuch Cafee i to głównie tam się stołujemy. Niedrogo i smacznie. Kiedy kelnerki widzą w progu Em od razu przynoszą mu duże piwo, a kiedy zamawia jakieś danie wiedzą już, że ma być bez żadnych ziemniaków, frytek, ryżu itp - jedynie mięsiwo i warzywa ;-). Jesteśmy tak bardzo stałymi klientami Piecucha, że powinni nam już wystawić jakąś żelazną ławkę ;-).
 
Kiedy Em wyjedzie - wrócę trochę do garów, choć też niewiele, bo chłopcy jedzą w swoich placówkach edukacyjnych i potem już niekoniecznie chcą drugi obiad, a ja sama sobie kotłów z żarciem na pewno pichcić nie będę. 

W sobotę Oli i Maksi rozegrali swoje pierwsze piłkarskie turnieje klubowe. W celu tym pojechali klubowym autokarem do Suwałk (z Gr 60 km). Tatuś i Mamusia jako jedyni rodzice popędzili za nimi. Pogoda w dechę, droga przyjemna, murawa stadionowa elegancka, emocji po pas - żal byłoby siedzieć w domu. Warmia II (młodsi z Maksem) i Warmia I (starsi z Olesiem) rozegrały po 3 mecze. Jeden - rozgrzewkowy - między sobą oraz jeden z drużynami z Suwałk i ze Szczuczyna. Grupa Olka 2 mecze wygrała, jeden przegrała, przy czym nasz mini Ronaldo strzelił najwięcej bramek (brawo). Grupa Maksia wygrała jeden mecz, przy czy Maksio jako najmłodszy w tej grupie został wpuszczony na murawę chyba jedynie na minutę he he. No, ale zagrał, tak?

Ogólnie - impreza super fajna. O ile będę w stanie, postaram się jeździć z nimi na te turnieje jak najczęściej. Emocje są naprawdę wielkie, a ja chyba już na zawsze zostanę wiernym fanem piłki nożnej. Zapytałam Olesia, czy chce jeszcze jakieś inne zajęcia sportowe, np szachy, czy pływanie... Odmówił, choć i szachy i pływanie lubi. W szachach mu nie pomogę, bo sama nie umiem grać, ale pływanie możemy sobie szlifować na naszym miejskim basenie. Ostatnio byliśmy tam kilka razy i bardzo nam się podoba. Ja - pływak warszawski - nabieram wprawy i dam już radę przepłynąć 3/4 długości basenu (LOL), a Oli nurkuje do dna i robi pod wodą koziołki i fikołki. Ja zresztą też, a motywem przekonująco-zachęcajym był zakup okularów pływackich. Miodzio - najchętniej TYLKO bym przebywała pod wodą! 

Codziennie też latamy truchtem w naszym pobliskim parku, gdzie na dodatek usytuowano niedawno 8-io stanowiskową siłownię. Wspaniała sprawa. 

Mamo - mówi Oleś - nie wyobrażam sobie życia bez sportu! No jasne - mama i tata też! I to się chwali

Ulubieńcem i idolem obu synów jest CR7. Nie, nie Lewy, ani Messi, choć też są uwielbiani. Po prostu wielka miłość może być tylko jedna i padło na Cristiano. A skoro wybrali go chłopcy, to ja i tata też musimy go kochać i w związku z tym jesteśmy jego followersami na FB i Instagramie. Wszystkie wpisy i zdjęcia muszą mieć lajki - jeżeli ja ich nie dam, to Olek bierze mój telefon i sam nadrabia - osobiście bowiem nie ma jeszcze knot społecznościowych. 

Są ludzie, którzy CR uwielbiają i tacy, co go nie lubią, bo... nie wiem - że jest arogancki, że płacze, że może gej, że za bogaty, że to, że tamto. Ja tam go lubię i już. Oglądałam z chłopakami wiele filmików na YT z jego występów na murawie, śledzimy jak trenuje i ile poświęca dla swej pasji i zawodu. Zakupiłam nawet książkę "Ronaldo - chłopak, który wiedział czego chce" (jutro powinna dotrzeć). On już nie jest tylko piłkarzem. Ronaldo to marka. I ja ją kupuję. Pomijam już fakt, że nasz Oli z urody jest do niego nieco podobny ;-).

A na wakacje (może za rok?) mamy jechać - gdzie? Portugal mamo, proszę! A jeśli Portugal i Ronaldo, to Madera, skąd szanowny mistrz pochodzi. Zobaczymy, zobaczymy...

Ot, i widać, co dzieci potrafią zrobić z rodzicami, prawda? Bo na pewno - gdyby nie nasi mali futboliści - pomimo sympatii do piłki, nie bylibyśmy w nią tak zaangażowana, o nie.

Hmmm, kupiliśmy sobie nawet z Em halówki piłkarskie. Moje - kupione oczywiście w dziale męskim (Decathlon) - chyba najładniejszymi butami jakie mam! Serio - ładniejsze od wszelkich szpilek, czy sandałów!

I to by było na tyle. Chociaż nie...

Humor na dziś: "Kurde mol, coś mi dzisiaj za wygodnie i za swobodnie - pomyślała Dżoana przeciągając się na biurowym krześle obrotowym. No jasne! - odpowiedział jej wesołkowato biustonosz, który akurat tego dnia został w domu ;-). 

Przy cienkiej, jasnej bawełnianej bluzce to jest naprawdę wyzwanie ;-). 

piątek, 2 września 2016

Biegiem przez Białowieżę

Tęsknota z ostatniego posta już dawno zażegnana. Em na miejscu, my w mieszkaniu w Gr. 

Długi weekend w Białowieży i jej kniejach też już za nami, powitanie szkoły i przedszkola również.

W Białowieży super. Hotel Żubrówka na "6". Polecam. Największym powodzeniem podczas całego pobytu cieszył się... hotelowy kompleks wodny. Chłopcy najchętniej spędzali by tam całe dnie. Stylowo urządzony, klimatyczny i czysty. Niewielki basen w nieregularnym kształcie, o trzech poziomach głębokości i z bajerami typu deszcz z dachu, przeciw-fala i inne bulbonki. Dwa wspaniałe jacuzzi - mniejsze i większe. Brodzik dla maluszków ze ścianą natryskową, 3 różne sauny, prysznice, dużo leżaków dookoła oraz wyjście na hotelowe patio (czy jak tam zwał), gdzie na innych leżakach można było wylegiwać się na słońcu. Wystarczyło w pokoju założyć kostium kąpielowy i szlafrok i zjechać z korytarza hotelowego windą wprost na basen. Po prostu bajka. 

W cenie pakietu mieliśmy śniadania i obiadokolacje. Obawiam się, że żarłam najwięcej ze wszystkich gości hotelowych. Nawet Olek zwrócił mi uwagę - mamo, czy ty nie za dużo jesz? A ja po prostu chciałam wszystkiego spróbować! Po troszeczku, ale wszystkiego (no, prawie...). Po śniadaniu około 9 nie jadłam już nic do obiadu około 18-19.

No ok, ok. W międzyczasie jedliśmy tu i ówdzie lody, a razu jednego pojechalismy do słynnej Restauracji CARSKA w dawnym budynku dworca kolejowego Białowieża Towarowa, gdzie zamówiliśmy sobie z Em soliankę - zupę z zasady typowo rosyjską, choć zaniepokoiła mnie w niej obecność oliwek. Nie wydaje mi się, by Rosjanie w swej dawnej, tradycyjnej kuchni tychże używali... Potem wyczytałam gdzieś, że Restauracja była rewolucjonizowana przez Magdę Gessler i te oliwki to właśnie jej pomysł. Ogólnie zupa średnia. Obecność dziczyzny zamykała się w dwóch malutkich kawałkach jakiegoś mięsa, ogół ciut za rzadki i ciut za drogi - niewielki talerz - 18 zeta. Samo umiejscowienie restauracji, jej wystrój, otoczenie i obsługa - na 6.

Nasze hotelowe śniadania i obiadokolacje - tradycyjne, ale bardzo różnorodne, świeże i smaczne. Dania z dziczyzny - popularne w całym regionie - można było zamówić indywidualnie z menu Restauracji. Sarnina, dziczyna, żubrzyna - wszystko było dostępne. Nie spróbowaliśmy niczego... Ale, ale - kto powiedział, że byliśmy tam pierwszy i ostatni raz?

Hotel ma swój niepowtarzalny urok i styl. Uwielbiam jego wnętrze. Światowiec Em uznał, że to jeden z najlepszych i najmilszych hoteli w jakich był, a zatem brawo Żubrówka! Obsługa wspaniała, dziewczyny z recepcji na medal. 

Hotel prowadzi również SPA ze spora ilością zabiegów. Em wybrał się na masaż, a ja... na nic. W cenie hotelu miałam 45 minutowy seans w grocie solnej, ale wolałam włóczyć się po wsi i lasach, niż leżeć (czy siedzieć?) w tej grocie. No, po prostu nie starczyło mi czasu! 

Również w cenie były warsztaty kulinarne dla dzieci, ale też nie mieliśmy okazji skorzystać, bo akurat w tym czasie udaliśmy się do Rezerwatu Żubrów szukać... żubrów. Oczywiście znaleźliśmy je bez problemu, bo Rezerwat to coś a'la małe ZOO. Poza żubrami, które naprawdę skradły nasze serca - były też żubronie (takie mieszańce żubra z krową), żbiki, sarny, dziki, jelenie, koniki polskie (nie polne! ;-)) oraz moje ukochane łosie (naprawdę kocham!) i... wilki! Wilki pokazały się dwa i choć ich zagrodę stanowiły gęste zarośla - widzieliśmy je bez problemu, gdyż kręciły się leniwie niedaleko ogrodzenia.

Żeby zobaczyć żubry (i inne zwierzęta) żyjące dziko należy udać się w specjalne, odległe miejsca i mieć szczęście. Organizowane są też specjalne wyprawy w tym celu, ale trwają około 6 godzin (autem) i tym razem odpuściliśmy je sobie - głównie z uwagi na dzieci, które są niecierpliwe, szybko się nudzą i szybko męczą. Z tych samych powodów nie weszliśmy też do Rezerwatu Ścisłego Puszczy, gdyż piesza (TYLKO) wyprawa tam (TYLKO Z PŁATNYM PRZEWODNIKIEM) trwa 3 godziny (ok. 7 km). 

Poza Rezerwatem Żubrów, Parkiem Pałacowym (kilka minut pieszo od Żubrówki) i Muzeum Przyrodniczym zdążyliśmy odwiedzić uroczy Szlak Dębów Królewskich (robią wrażenie) i tzw Miejsce Mocy - podobno magiczne. Niewiele do zwiedzenia, ale żeby tam dojść (lub dojechać rowerem) trzeba wędrować przez las około 1 km po wytyczonym szlaku. 

Muzeum Przyrodnicze  - wspaniałe. Nie przepadam za muzeami, ale to mnie zauroczyło. Można z przewodnikiem lub audio przewodnikiem. Wzięliśmy to drugie - tańszy bilet oraz wersja po angielsku dla Em. 26 ekspozycji stałych - doskonale urządzonych. O każdej ekspozycji wspaniale opowiadała - nie kto inny jak - Krystyna Czubówna. Wszystko o Puszczy Białowieskiej - o jej historii, florze i faunie, bogactwach, zagrożeniach itp. Cała wycieczka trwa godzinę i był to czas optymalny - i dla dzieci i dla dorosłych. 

Pobyt w Puszczy i jej "zwiedzanie" należy chyba zacząć właśnie od tego Muzeum. Wiedza w pigułce i narastająca w człowieku pod jej wpływem sympatia (miłość? uwielbienie?) do Puszczy. Em tak się zachwycił widokiem (na slajdach w sali kinowej) Puszczy wiosennej, że już jest gotowy na przyjazd w kwietniu/maju. Jeśli Bóg da - udamy się wtedy do Rezerwatu Ścisłego i na poszukiwania żubrów wolno żyjących. I oczywiście zamieszkamy w Żubrówce. Być może uda się nam też wypad na Białoruś. Tym razem dojechaliśmy jedynie do przejścia granicznego, gdzie akurat... nikt nie przechodził, było pusto i cicho.

Pod hotelem - auta z całej Polski - w tym zdecydowana większość z warszawskiego. Sporo aut również na zagranicznych numerach.

Nie brakuje mi na co dzień natury, ciszy, spokoju, lasu, a nawet dzikich zwierząt, ale jednak co Puszcza to Puszcza... To jest naprawdę unikat europejski (pewnie i światowy) i powinniśmy chronić ten skarb z całych sił. 

Sama Białowieża - duża wioska pełna drewnianych domków z okiennicami, otoczonych płotkami ze sztachet, ogródkami pełnymi słoneczników i malw. U nas w regionie krajobraz jest już zdecydowanie bardziej nowoczesny - murowane gospodarstwa, nowoczesne domy, maszyny, ogrodzenia z kamieni, żelaza, betonu, pelargonie i surfinie w marketowych donicach... Tam jakby świat się zatrzymał. Jedyny punkt apteczny na skraju wsi - trudno było go odnaleźć ;-). W "centrum" wsi, nieopodal Cerkwi św. Mikołaja - starszy Pan i jego kram. Kram na chodniku, a w kramie... cuda niewidy - graty i starocie wszelkiej maści, typu i przeznaczenia. Em ma fioła na punkcie takich... punktów sprzedaży i zaopatrzył się w kilka "niezbędnych" gratów. Ba, nawet ja kupiłam stylowe drewniane pudełeczko na biżuterię za 10 zł. Chłopcy dostali od Pana gratis... znaczki na agrafkową przypinkę. Z uśmiechem odkryłam potem, że odznaki mają komunistyczne hasła i wizerunek Lenina ;-). A oni tak dumnie nosili je na koszulkach LOL ;-).  

Em był bardzo pozytywnie zaskoczony tym, że wszyscy w Białowieży mówią po angielsku - w hotelu, obiektach do zwiedzani, sklepach i barach. Kto by pomyślał ;-). Szacunek!

Po drodze z Białegostoku do Białowieży kilka uroczych cerkwi - i murowych i tych bardziej klimatycznych - drewnianych - pomalowanych na jaskrawe kolory (uwielbiam!). 

Chłopcy zakochani w hotelu, a hotelowy basen został ich ulubionym miejscem na ziemi. Uznali, że mogą w Żubrówce zamieszkać na stałe ;-).

Przez cały pobyt piłam tylko regionalne kwasy chlebowe, a Em regionalne piwa :-). 

Trochę zdjęć z pobytu zamieściliśmy z Em na Fb - kto widział, ten widział. Kto nie widział - zobaczy w następnym poście :-). Tutaj starałam się opisać pobyt szybko, krótko i zwięzłowato. Wyszło jak zawsze ;-). 

A wiecie co stanowiło 90 % satysfakcji z wyjazdu?

POGODA!!! - CUDOWNA!!!

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Tęsknota

A jednak tęskno mi trochę do naszego domu w Gr...

Tęskno mi też do Em, który akuratnie jest w New Delhi...

Jemu tęskno do nas...

Tak sobie czasem myślę, że nasze życie zbudowane jest głównie na tęsknocie...

Przykre uczucie.

czwartek, 28 lipca 2016

Tu i teraz

Zimno i pada - narzekanie.

Upał - narzekanie.

Człowiek to jednak istota często niezadowolona ze stanu rzeczy, jaki akurat jest... na rzeczy ;-).

Dzisiaj w nocy walnął taki piorun gdzieś tam w pobliżu (mówię o P.), że chyba cały dom się obudził. Maksi spał ze mną i dosłownie siadł na łóżku słysząc ten grzmot, a ja sama wybudzona z dziwnych snów też nie wiedziałam co się dzieje. Olu spał w innym pokoju sam i przybiegł do nas, bo też się wyrasił. Znacie słowo - wyrasić się? Jak nie znacie to poznajcie. Oznacza to samo, co wystraszyć się, ale w P. często zamiennie używano "wyraszenia".

Dziwne to lato 2016. Naprawdę dziwne. Nieprzewidywalne.

Ale.

Jak to ZAWSZE w P. - ogórki i porzeczki w nadmiarze. Nie ma zaś... papierówek. 

Na tak zwanych chlewach, czyli na pięterku budynku zwierzęcego ;-) Pani Kicia bez imienia - dzika, że nie podchodź - ma troje dzieci. Wożę im tonami puszki i worki z karmą. Włażę tam po drabinie i dokarmiam. Chude to-to jak nie wiem co. Kotka-Matka siedzi zwykle na snopkach i patrzy na mnie zielonymi, otwartymi na oścież oczyma - gdy złażę niżej po drabinie - zbliża się z dzieciakami do talerzy z żarciem. Dzieci już nawet dają się lekko pogłaskać. Gadam do nich, nauczam o swej miłości do zwierzaków, zapewniam o tym, że ja TYLKO je karmię i kocham. Troszeczkę chyba biorą to sobie do serca. 

Świniom zawsze noszę zielisko i pomyjki. Mater, jak one się rzucają na te zlewki! 

Cielakom noszę obierki i jabłka-spady.

Psy - choć nie moje - chodzą za mną jak w transie.

Ba, nawet kaczki zatrzymały się wczoraj przy mnie i pokwakałay radośnie.

Dzieci - wszystkie moje, choć często się na nie... drę, bo czynią wieczny bałagan i bywają nieposłuszne. Ale. Już napisałam wielokrotnie - nie ma życia bez nich. Są NIEZBĘDNE.

Chłopakom zamówiłam lornetki. Świetne są! Majka (moja chrześnica, Maksia rówieśnica, panna z Gdyni) też chciała - też zamówiłam... Wszystkim bym zamówiła, ale jednak taka lorneteczka (Nikon) to koszt 180 zł, a Mlekpol wcale aż taki rozrzutny w pensjach dla takich szaraków jak ja nie jest ;-).


Kiedy tak siedzę na wsi w P. to WCALE nie chce mi się do Gr. Wcale, a wcale. Wstaję około 5.30, szybko zakładam jakąś lekką sukienkę, robię jeszcze lżejszy make-up, przywdziewam sandałki na płaskiej podeszwie i jadę. Aha - jeszcze myję i suszę swoją łepetyną, bo krótkie włosy tego wymagają - inaczej mam masakrę na łbie. Każdy kudeł w innym kierunku. 

Dziś rano, po naszej łące spacerowały żurawie. Sztuk 3. Słońce przenikało przez delikatną mgłę. Jałówki leżały nad rowem w olszynkach i leniwie patrzyły na moje auto... Wróble i dzikie gołębie umykały mi spod kół. Winniczki omijałam, bo mało ich i nie miałabym sumienia któregoś rozjechać. 

Zaczęły się żniwa.

Nie mogę doczekać się Białowieży.

Życie jest piękne.
 

środa, 20 lipca 2016

Letnia migawka

Lato - jakie jest - każdy widzi. Nie ma się czym zachwycać, ale jednocześnie nie ma co biadolić, bo to i tak nic nie pomoże. Chłodno, deszczowo, często buro i ponuro... Trudno. Może mój ulubiony miesiąc - sierpień - przyniesie nam więcej słońca i nieco upałów - acz wcale za nimi nie tęsknię.

Urlop już zapomniałam. Wszyscy gdzieś tam sobie wyjeżdżają, a ja jak zwykle z dziećmi do P. Mogliśmy spakować manele i lecieć do Amsterdamu, ale że Europa Zachodnia robi się niebezpiecznie niebezpieczna i niepewna - wolałam zaszyć się wśród krów i 2 metrowej kukurydzy na polskiej wiosce. Terroryści nas tam raczej nie dopadną - no, chyba że nazywają się komary lub ślepaki, a nawet tych - odpukać - w tym roku jakby mniej. 

Dzieci siedzą w P. prawie cały czas. Ja obecnie dojeżdżam stamtąd codziennie do pracy. Na 2 tygodnie przybył mój brat marynarz z córkami, więc znów mamy przedszkole. Nie jest łatwo ogarnąć 10 dzieci. Są jak mszyca, szarańcza, tajfun i tornado razem wzięte, ale bez nich to byłaby po prostu jedna, wielka lipa. W minioną niedzielę zrobiliśmy ognisko. Piekliśmy kiełbaski na długich kijach, a na koniec - w aromatycznym popiele młode ziemniaki prostu z ogrodu. Niebo w gębie. Do tego wszystkiego wielki słój małosolnych i kopiaste talerze pomidorów suto posypanych grubym szczypiorem. Dorosłych też było dużo. W sumie naliczyłam blisko 30 osób. Ognisko trwało od 1 w dzień do 1 w nocy. Dzieciaki ganiały, grały w hokeja na trawie, jeździły rowerami i motorynką, grzebały w samozwańczej piaskownicy, roztasowane na schodach wejściowych do dużego domu robiły laurki dla rodziców... Co rusz odbywał się mecz piłki nożnej, w którym udział brały dzieci oraz co sprytniejsi wujkowie. W międzyczasie trzeba było zagonić i wydoić krowy, nakarmić cielaki, koty i psy. Jak zwykle - pierwszy do pomocy jest mój Olek. Zna się chłopak na robocie i już. Podczas gdy inne dzieciaki lubią odmówić pomocy, bądź wzdychają ciężko "o Bożeeee", on zawsze jest chętny i zwarty. Sam dopytuje o jakieś zajęcia. 

Przez kilka dni zmuszona byłam trzymać chłopaków w Grajewie. Akurat wtedy dużo padało i nawet nie mogli wyjść na boisko. W związku z tym - telewizor, tablety, kłótnie, bójki i czynienie bałaganu. Nic dziwnego - w końcu coś trzeba robić i jakoś rozładować energię. A w P. - proszę bardzo. Nazwalać słomy dla krów, zagonić krowy, posłać cielakom, napoić cielaki, otworzyć kaczkom, zamknąć na noc kurnik, pozgrabiać trawę, zerwać wiśnie, pomóc dziadkowi przy drewnie, na łące, na podwórku itp itd. Zero telewizji, zero tabletów, gier i tym podobnych. Kurka wodna, jak ja się cieszę, że te wszystkie dzieci mają tę wieś - i te moje i te z Gdyni (reszta ma na co dzień). Cieszę się, że nie tylko rozrywka, ale też drobne obowiązki. To jest to. 

Wszystkie buszują na dworze do ciemnej nocy, a potem szaleją w domu tak, że trzeba je stanowczo uciszać, aby dorośli mogli się wyspać. Jedni wstają bowiem do krów, inni wsiadają w auto i grzeją szybkim gazem na Grajewo...

Za tydzień Olek wyjeżdża na tygodniowy obóz piłkarski. Nie może się go doczekać. Obóz niedaleko Grajewa, w jakimś zajeździe na uroczej wsi niedaleko jeziora. Bez mamusi i tatusia bywał i bywa często od małego, ale taki wyjazd z kolegami i trenerami - coś nowego. Nie martwię się o niego, bo jest zdyscyplinowany i samodzielny. Sam wszak chodzi do szkoły i z niej wraca, sam się umie umyć, ubrać, zawiązać buty i skorzystać z telefonu. 

Na koniec sierpnia, kiedy to przyleci ze świata nasz ojciec Em - przedłużam sobie weekend biorąc 2 dni wolnego i jedziemy naszą ścisłą, rodzinną czwórką na malutkie, wspólne wakacje na bardzo wschodni kraniec Polski. Hotel ze SPA i kompleksem basenowo-saunowym już zabukowałam, lornetki zamówiłam... Będzie fajnie. Może to nie Grecja, ani Hiszpania, ale białowieska knieja wcale nie musi być gorsza. 

W Ełku odkryliśmy niedawno super park linowy nad jeziorem. Olek przeszedł średni poziom i wybiera się na wysoki. Nie omieszkam i ja połazić wśród gałęzi drzew. A co, myślicie, że jak mam prawie 43 lata to już jestem za stara na takie wybryki? Nic podobnego. Jedyne, na co już się chyba nie zdecyduję to hardkorowa karuzela. Byłam 2 lata temu na wielkim młocie w Mrągowie, na wielkiej łodzi-huśtawce w parku Efteling w Holandii, a niedawno na małej, ale szarpiąco-kręćkowatej karuzeli w Kolnie. Nigdy więcej (przynajmniej tak sobie wmawiam). 

Najmłodszy chłoptaś w rodzinie ma się bardzo dobrze. Jest słodki i kochany, a nazywa się wybornie - po dziadku z P. - Stanisław. Staś, Stasiek, Stachu, Stanisławek i jak tam kto chce. Już sobie nikt nie wyobraża, że mógłby mieć inne imię, choć te nie jest ani wyszukane, ani nowoczesne. Zdaniem Bet nie była to zwykła oda do dziadka, ale po prostu to imię jej się podobało. Mnie też. Gdyby była dziewczyna - byłaby na 100 % - po Mamie - Jadwinia ;-). No, ale jeszcze nic straconego, bo Bet nie zamierza kończyć na dwójce dzieci. Szkoda, że ja musiałam skończyć... :-(. 

I tyle z letniej migawki o życiu... Chaos i błędy, bo napitalam szybko, aby mi myśli nie uciekły i chęć do pisania nie zwiała.

Miłej dalszej części lata!