wtorek, 22 grudnia 2015

Refleksja przed Wigilią

Pogoda iście świąteczna, w moim domu jeszcze "iściej" świątecznie, więc nic tylko zacząć świętować...

Wigilię mam wolną, bo wolną ją ma cały nasz zakład pracy. Dzień przed Wigilią, czyli jutro, wezmę sobie dodatkowe wolne, bo inaczej pozostanę w szponach zniewolenia własnych zwojów nerwowych. Zwojów, które jak z nazwy wynika, powinny być zwinięte, a one tymczasem wychodzą mi na prostą!

Bałagan poremontowy w większej części ogarnięty, ale jeszcze dużo muszę ogarnąć, by było przynajmniej normalnie. Nie idealnie, bo tak nie będzie nigdy, ale przynajmniej normalnie. 

Dziś i jutro mój stolarz (tak, mam swojego stolarza tak, jak się miewa swojego lekarza lub na przykład terapeutę, czy agenta ubezpieczeniowego) ma mi dostarczyć szafy. Do przedpokoju i do pokoju chłopaków. Meble łazienkowe poprosiłam dostarczyć już po świętach, kiedy to łącznie z nimi mój majster (tak, swojego majstra też mam) zamontuje mi krany i zlewy. 

Kiedy będą szafy, będę mogła wrzucić w nie wszystkie łachy i fatałachy walające się po kanapach, półkach i stołach oraz zalegające w worach zawalających podłogi. Tym samym uwolnię kanapy, półki i podłogi i będę mogła zagospodarować je w taki sposób, w jaki powinny być zagospodarowane. Uwolnię między innymi stół w dużym pokoju, na którym ustawię naszą niedużą choinkę. I będzie to chyba jedyna świąteczna dekoracja w naszym domu. Na inne nie ma miejsca, nie ma czasu i nie ma pomysłu. Ale chyba nikt nie wymaga ode mnie przystrajania domu w sytuacji, kiedy dzień przed Wigilią będą mi montowane meble, prawda? Początkowo trochę mnie ta sytuacja "zaniepokoiła", ale stuknęłam się w łeb i zapytałam samą siebie - a czym ty się kobieto niepokoisz? I TAK nie wszystko posprzątasz i nie wszystko uporządkujesz. A po świętach I TAK jest jeszcze tyle do zrobienia, że choćbyś teraz skakała z miotłami i szmatami po ścianach jak ta małpa - nie zdążysz ze wszystkim. I nie musisz. 

Właśnie. Nic nie muszę. Muszę tyle, ile dam radę. 

Na Wigilię pojedziemy zapewne do P., więc wypadałoby coś przygotować na ten wigilijny stół i muszę w tym względzie skonsultować się z bratową.

Odkąd nie ma Mamy, nie mogę się odnaleźć w tych świątecznych okolicznościach. Nic nie jest tak jak było, a to co jest teraz to jedynie jakaś marna namiastka. Niestety... 

Rok temu wyjechaliśmy na Boże Narodzenie do Zakopanego i taki sposób spędzenia Świąt bardzo przypadł mi do gustu. W tym roku, z uwagi na remont i związane z nim koszty - wiadomo... Pomyślałam też sobie, że dopóki żyje mój ojciec, od czasu do czasu trzeba jeszcze na te Święta, a zwłaszcza Wigilię, jechać właśnie do Pastorczyka. Budowę domu kończy też powoli Bet, więc niebawem będzie można jeździć również do niej, ale też - miałabym ochotę po tych wszystkich wysiłkach remontowych i innych nieprzyjemnych wydarzeniach, posiedzieć ze swoimi trzema chłopakami w naszym własnym mieszkaniu. Takie proste, przyziemne życzenie. 

Tata Em od niedzieli wieczorem jest już w Warszawie i zaraz wyrusza w podróż do domu. Najważniejsze jest właśnie to, że będziemy razem. Szkoda, że nie ma śniegu, że od wczoraj leje jak z cebra, że nikomu w tym roku nie wysłałam kartki z życzeniami (a miałam zamiar), że... No właśnie, że co więcej? Ano nic. Poza tym wszystko dobrze, nawet jeśli nie wszystko jest tak, jak sobie wyobrażałam. Chociaż... Czy ja sobie co kolwiek jakkolwiek wyobrażałam? 

Wyjątkowo w tym roku byłam z chłopakami na całych rekolekcjach adwentowych i wyjątkowo bardziej, niż zwykle skoncentrowałam się na sferze duchowej tych Świąt. I nie tylko Świąt. W ogóle na sferze duchowej życia. To, co materialne, jest w moim życiu obecne non stop. Zapominam zaś o tej jego drugiej stronie i zupełnie mi to nie służy... Pora na Ducha, Dżoano! Bez niego ani rusz :-).

Niech te Święta będą dla Was (dla nas też ;-)) spokojne. Niech nic złego Was nie spotka i nic złego się nie wydarzy. Nabierzcie odrobinkę dystansu do tego, co namacalne, a zwróćcie się trochę ku temu, czego nie da się dotknąć, ale co czuć i co czyni w sercach ciepło. Właśnie! CIEPŁA W SERCACH WAM ŻYCZĘ! Mrozu - jedynie na dworze, choć zupełnie się nie zanosi :-))).

W E S O Ł Y C H    Ś W I Ą T  ! ! ! 

 

czwartek, 10 grudnia 2015

Bożego Narodzenia u nas niet

Najpierw odsunęłam lodówkę. Nie było ani zbyt łatwo, ani nadzwyczaj trudno. Nie takie rzeczy się suwało, odsuwało, przysuwało, przesuwało, dosuwało i tak dalej. Lodówka zakrywała swoją bryłą cuda, skarby i zguby. Kiarową piłeczkę w kropeczki, przyssawki od strzałek do Maksiowego nerfa, kilka na wpół rozpuszczonych cukierków, płatki kukurydziane, papierki oraz oczywisty kurz budowlany, w którym artystycznie nurzały się kłaki kurzu zwykłego. Takie kłaki, które rosną nam zawsze i wszędzie, nawet jeśli utrzymujemy, że sprzątamy często i dom mamy generalnie czysty (akurat). Wydobyłam znaleziska na powierzchnię, wyszorowałam co tylko było w mojej mocy i zasięgu, w tym boki i tył samej lodówki oraz kawałki ściany (tak!), zebrałam twórcze sieci pajęcze, a następnie przeszłam dwa piętra wyżej. 

Najpierw na taboret, potem na blaty kuchennych szafek stojących. Na szafkach wiszących, które gdym je była zamawiała 5 lat temu miały być PO SUFIT - a nie są, bo wykonawca źle mnie zrozumiał - jak to przeciętny wykonawca - no więc, na tych szafkach wiszących mogłam zgarniać szpadlem. Najpierw usunęłam zeń wszelkie przedmioty w postaci dużych misek - szklanych i drewnianej, kilku doniczek na kwiaty, w których nigdy nie przebywał żaden kwiat, ani nawet chwast, pudełek do przechowywania w ilości znacznie przekraczającej to, co mogłabym w nich przechowywać oraz półmetrową łyżkę do butów, którą jej właściciel Em ukrył tam jakiś czas temu, gdy poczęła chłopakom służyć za miecz. Ach! I jeszcze kiełkownica tam była! I pudełko z mini filiżaneczkami do espresso, które dostałam kiedyś od mojego brata z wyprawy do Grecji. 

Co najmniej 2/3 tego badziewia miałam ochotę wyrzucić od razu. 

Ile razy zrobiłam sobie kiełki w kiełkownicy? Dwa. Ile ją mam? Kilka lat.

Ile razy piłam espresso w tych mini kubełkach? Ani razu. Nie pijam espresso i nie pijam w naparstkach. I pić nie będę. A już na pewno nie w domu.

Pudełka do przechowywania? Kilkanaście. Różne pojemności. Duże, małe i malutkie. Płaskie i wysokie. Na kiego groma aż tyle? I na kiego groma dodatkowo gromadzę pojemniki od lodów i wiaderka po śledziach/kapuście/czymkolwiek?

Doniczki? Każda z innej parafii, w tym 2 bez podstawek. Jeśli od dobrych 5-6 lat nie znalazły sobie zastosowania, to czego mi zbierają kurz na szafkach w kuchni? Albo posadzić jakieś zioło, albo wek - i nie próbować kupować NIC w zamian!

Potem przyszła pora na wnętrza szafek. Pojechało i z nich co nieco i nigdy tam nie wróci. Zapewne to, co pojechało, zrobiło miejsce kolejnym pasażerom, ale wszystkim tym pasażerom przy okazji remontu wytoczyłam jednak poważną walkę. 

Nie byłam i nie jestem minimalistką. Zapewne też nie zdołam nią być, ale muszę ograniczyć chęć posiadania przedmiotów. Te wszystkie ozdoby, bibeloty, gadżety, drobiazgi, przydasie, wszelkie "kopie zapasowe", pamiątki z podróży, pamiątki po dziadkach, pamiątki po psach i po kotach, pamiątki studenckie, rysunki z przedszkola, rysunki ze szkoły, rysunki z domu - domu swego i domu u babci (!) i tak dalej, dalej i dalej - owszem - one są potrzebne (choć nie wiem po co) i fajnie je mieć, ale obecnie szczękam na nie zębami i omiatam zajebistym piorunem - bo raczej nie nazwę tego wzrokiem. 

Ile człowiek może mieć i ile mu potrzeba? Otóż może mieć bardzo wiele, a potrzeba mu tak naprawdę bardzo niewiele. 

Kupuj człowieku, a potem narzekaj, że nie masz pieniędzy, albo że masz ich za mało, albo, że ci się rozeszły... Rozejrzyj się dookoła siebie. Wszystko co kolwiek masz - to są właśnie twoje pieniądze... Moje, dokładnie. A zdawać by się mogło, że nie jestem nazbyt rozrzutna... Em niby też nie, ale obawiam się, że jednak połowa dobytku w naszym mieszkaniu, który mnie mierzi, to właśnie jego sprawka... A choćby te pudełka do przechowywania i arsenał szklanek i kufli do piwa (ratunku!).

Nie wiem, ale chyba nie dojdę do siebie po tym remoncie... Po? Wszak nie wszystko jeszcze skończone. I nie wiem kiedy będzie. I już mnie to zupełnie nie obchodzi. Jak będzie, to będzie, jak nie będzie, to też będzie. Od tego się nie umiera.

A najgorsze jest to, że włazisz człowieku na ten drugi poziom sprzątania, po tych taboretach i szafkach i co kilka minut z pokoju - Mamooo!!! Co??? Nie wiem jak to napisać!!! Tak i siak! Nie słyszę! Ok, już idę... I złażę, myję i wycieram łapy, i lecę do tego pokoju, po drodze kopiąc z czuba odkurzacz (czego on tu w ogóle stoi?), pomagam napisać i znów włażę i wycieram... I znów "mamooo"! A w międzyczasie z drugiego pokoju "mamooo, ja chcę kało i psełąc mi inną bajkę"... I tak kilka razy. I tak ciągle. I bez końca. I na przemian. 

Zanim co kolwiek w tym domu uprzątnę - możliwe, że będzie Wielkanoc. Albo nawet Boże Ciało. Ale na pewno nie Boże Narodzenie.

Dlatego Bożego Narodzenia u nas w tym roku nie będzie.   

środa, 4 listopada 2015

Od kardamonu po... house lifting

Kiedy wstałam dzisiaj rano i poszłam do kuchni umyć zęby, z szafki, w której trzymam akcesoria do ich pielęgnacji, wypadło mi ziarenko kardamonu... 

Uprzejmie proszę nie posądzać mnie o to, że w kuchni mam łazienkę, bo tak na co dzień to łazienkę mam w łazience, ale chwilowo jej funkcje przeniesione zostały właśnie do kuchni. Łazienka bowiem wzięła urlop i poszła do specjalisty od spraw funkcjonalnych i estetycznych zarazem. A że również przedpokój i pokoje pozazdrościły jej tej odwagi, to i one zapisały się do tego specjalisty i obecnie wszystkie wymienione podmioty przechodzą taki lifting, że nie wiem, doprawdy nie wiem, czy i ja nie powinnam iść w ich ślady i czegoś w sobie nie zmienić... Chociaż nie... Przecież ja już "coś" w sobie zmieniłam! Ale o tym później. O tym kiedy indziej. 

Ciężko żyje się w domu bez łazienki. Ale chyba nawet brak łazienki nie jest tak uciążliwy jak wszędobylski kurz powstający przy zabiegach pielęgnacyjnych ścian i sufitów... W przedpokoju worki z zaprawą, narzędzia, drabiny, skrzynki i wiadra. Wczoraj, od godziny 17 do 23 (sic!) wynosiłam wszystkie rzeczy z dużego pokoju, gdyż na dziś miał być pusty jak dzwon, albowiem będzie się nim zajmował Król Parkietu. Tak, tak. Tak się zawodowo mieni nasz miejscowy mistrz od przywracania życia starym klepkom, mozaikom i deskom. Zedrze mi obecne podłogi do cna, a potem nada im blichtru nowym lakierem i przykręci im nowe listwy. 

Wyniosłam więc wczoraj z tego pokoju trzy 100 litrowe wory filmów dvd, 4 wielkie walizki i dwa wielkie worki książek... Co się nie zmieściło, wyniosłam na balkon i ułożyłam na ogromny stos... Wiedziałam, że tego jest dużo, ale że AŻ TYLE??? Pakowałam i pakowałam, nosiłam i targałam, a to cholerstwo rosło jak ucinane smocze łby! Przysięgłam wobec tego sobie, że po remoncie pójdę do notariusza i sporządzę jakiś dokument, w którym zobowiążę się do tego, by nie sprowadzać do domu już ani jednej książki, ani dvd. Pod jakąś potężnej wagi karą! Własną krwią podpisze taki dokument również Em, bo te 3 wory filmów to w 95 % jego sprawka. I co najmniej 50 % książek i rozmaitych szpargałów, katalogów, prospektów i cholera wie czego jeszcze. Obawiam się, że kiedy te wszystkie publikacje papierowe będę abarot rozpakowywać - zrobię poważną trzebież, co zapowiedziałam również wirtualnie Em. Przestraszył się i powiedział, żebym nie wyrzucała tego, co jego, bo on to najwyżej zabierze do Amsterdamu. Zaśmiałam mu się szyderczo w twarz, bowiem mieszkanie w Amsterdamie jest już i tak zawalone... tym samym! Książki są wspaniałe, filmy też, ale jednak jest pośród nich mnóstwo takich, które trzymamy ze względów tylko i wyłącznie sentymentalnych, albo wręcz tylko dlatego, że w ogóle żal wyrzucić książkę jakkolwiek zbędna i niepotrzebna by była! Bo właśnie taki oboje mamy szacunek do książek, ale... Czy ja kiedykolwiek sięgnę jeszcze po podręcznik do "Botaniki" z lat 80-tych? Albo po swój akademicki podręcznik do prawa karnego, czy też kazusy z prawa cywilnego? Do wielu z tych książek nie zaglądałam pewnie nawet na studiach, które skończyłam - bagatelka - 17 lat temu... To co? Teraz zajrzę? Jakieś serie typu "Terminy ekonomiczne i księgowe" po polsku i angielsku dodawane do gazet w pracy, których żal było wyrzucać i Asia samarytanka targała je do domu zastawiając nimi swoją przestrzeń... Stare podręczniki do nauki języków... Trzymać to? Swego czasu sporo z tego typu "literatury", zaciskając jednocześnie zęby, wyniosłam już do kontenera z makulaturą, ale chyba muszę zrobić drugie podejście. Inaczej - kurz w moim domu zawsze będzie miał gdzie osiadać i będzie to robił nieustannie i namiętnie. Zostawię jedynie wszelką literaturę piękną, jakieś poradniki, słowniki, albumy... Zapewne też i kilka tych podręczników jak np. Medycyna Sądowa, Psychiatria czy Język rosyjski z podstawówki. Bo wśród tych podręczników są jednak i te, do których może nie zajrzę, ale jestem z nimi "związana", przywołują jakieś wspomnienia, były przeze mnie lubiane, pozostaną na pamiątkę... Także, nadal zostanie tego bardzo dużo, ale obmyślę dla tego nową oprawę meblową, by była funkcjonalna i estetyczna.

W dużym pokoju były też wszystkie zabawki... I też je stamtąd wynosiłam... Pozostawiam tę akcję bez komentarza, bo na pewno większość z Was - opierając się na własnych doświadczeniach - domyśla się jak to mogło wyglądać i jak sobie pod nosem na te wszystkie traktorki, piłki, klocki, pistolety, gormity, karty piłkarskie, resoraki, kręgle, puzzle, gry i wszelkie połamańce (mamo nie! to potsebne!) złorzeczyłam... Niestety, chłopaki też podpiszą stosowny akt notarialny... 

Puste omeblowanie wyniosą dziś z pokoju już sami panowie liftingowcy. Na balkon? Do drugiego, zapchanego już pokoju? Wedle  uznania. Jakoś pomieszczą. Ale cóż to wynieść kanapę, czy puste regały w porównaniu z tymi tonami knig i innych drobiazgów, spośród których każdy w kurzu jak w zimowej czapce... 

Do niedzieli pokój ma być pomalowany na podłodze i na ścianach. I będę potem przenosić doń barachło z tego drugiego, który będą uzdatniać... A potem z trzeciego... Oszaleję? Może nie... Moja ekipa była mi szczerze polecana. Czekałam na nią od wiosny. Warto było. Naprawdę. 

Cierp duszo i cierp ciało, jak ci się domu liftingu zachciało...

Ale potem będzie ładnie, prawda? Bo to, co było teraz - olaboga!

Nie zamierzałam nudzić o remoncie, bo postronnie temat jest... naprawdę nudny, ale skoro już napisałam, niech zostanie. Niech wiem za kilka lat, jak to było i jak dotrzymałam obietnicy NIE-gromadzenia. Bo zamierzam gromadzić i kupować jak najmniej (tak, tylko co zrobić z gromadzicielem Em...). Eh, to wszystko to chyba tylko jakaś utopia pod wpływem chwili... Ale postaram się o niej pamiętać. Bo od rzeczy można dostać obłędu. Byłam go bliska wczoraj - zatem wiem, co mówię.

Ziarenko kardamonu, które wypadło mi dziś rano z szafki miało być zaś preludium do notki o wizycie teściów, bo wtedy dom pachniał gotowaną (nie parzoną) kawą (lub herbatą) z kardamonem właśnie, kuminem, listkiem laurowym, zielem angielskim, mlekiem i cukrem... I ten zielony pączek kardamonu jakoś tak mi dzisiaj - pośród tego pyłu i kurzu - o tym przypomniał. Rozpisałam się jednak bardziej o kurzu, niż o aromacie indyjskiej kawy, ale to nie znaczy, że jeszcze nie wrócę do kardamonu, Dadu w turbanie i Dadi w barwnych jak tęcza salvar kamezach.

środa, 21 października 2015

Kukuryku w talerzyku

Na życzenie Magdaleny, poniżej historia przyrządzenia mojej wczorajszej polewki z kukurydzą, kurczakiem i kilkoma innymi składnikami :-). Jako rasowy nieumiaka tak korzystania, jak i podawania przepisów, ten podaję również w dość niekonwencjonalny sposób. Mam nadzieję, że uda się z niego wysupłać istotę i przygotować mniej lub bardziej zbliżoną do mojego oryginału pożywną i rozgrzewającą zupę KUKURYKU (ogłaszam patent na nazwę, bo jest ci ona TYLKO i wyłącznie moja i pochodzi tak od kukurydzy, jak i od kukuryka ;-)).

Potrzebujemy:

1 podwójny filet z kurczaka
2 puszki kukurydzy
1 marchew
1 pietruszka
1 łodyga selera naciowego
5 ziemniaków
1/3 czerwonej papryki (opcjonalnie, mnie zbywała w lodówce...)
2 cebule
3 ząbki czosnku
kawałek zielonego liścia pora (opcjonalnie, mnie zbywał w lodówce...)

ziele angielskie
listek laurowy
pół łyżeczki kuminu
płaska łyżeczka kurkumy (opcjonalnie, ale polecam - byle nie za dużo)
pieprz czarny
pieprz ziołowy
papryka mielona łagodna
estagon
chilli 
łyżeczka przyprawy suszone pomidory&czosnek&bazylia (opcjonalnie)

czubata łyżka mąki kukurydzianej
2 kostki bulionowe

Najpierw zajęłam się piersią kurczaka, krojąc ją na małe kawałeczki. 

Następnie wyciągnęłam na światło dzienne patelnię i wrzuciłam na nią pół łyżki smalcu (oleju nie miałam, na oliwie z oliwek mięsa smażyć nie lubię). Kiedy tłuszcz roztopił się i porządnie rozgrzał, wrzuciłam nań ziarenka kuminu, by po chwilce mieszania ich w owym niezdrowym (czyżby aby?) tuku, zsunąć im do towarzystwa kopczyk z pokrojonego drobno mięsiwa. Rozkruszyłam w to wszystko warzywną kostkę bulionową (kupną, ale możecie ponoć zrobić swoje własne, bądź kostkę pominąć, a użyć np tylko soli i ewentualnie innych, ulubionych przypraw) i smażyłam, mieszając od czasu do czasu drewnianą warząchewką. W międzyczasie posiekałam cebulki i czosnek w dowolne, spontaniczne kawałki. Dorzuciłam do kurczęcia i smażyłam wszystko do czasu, aż kurczę się przyrumieniło. 

Na drugim palniku nastawiłam gar z wodą. Kiedy woda zabulgotała, utopiłam w niej drugą kostkę bulionową - tym razem o nazwie "rosół z kury" i wrzuciłam: listek laurowy, ziele angielskie, starte na tarce jarzynówce marchew i pietruszkę oraz pokrojone w kostkę: ziemniaki, selera naciowego, paprykę i pora. Kiedy warzywa się zagotowały , chlupnęłam w nie mięsko z patelni oraz kukurydzę z obu puszek. Dorzuciłam też łodygi kopru i wiązkę zasuszonej natki pietruszki. Doprawiłam czym mi było po drodze i gotowałam do miękkości ziemniaków. 

Na koniec rozbełtałam w kubeczku łyżkę mąki kukurydzianej z wodą i powstałą zawiesinę dolałam do zupy. Zagotowałam mieszając. 

Parujące jadło szybko wylądowało w sporej wielkości salaterce. Ubogaciłam je szczyptą chilli, grubo zmielonym pieprzem i garścią posiekanej zieleniny (szczypior, natka pietruszki i selera, koper). Wiem, że wielu przeciwników (podobnie jak w/w kostki bulionowe) ma przyprawa składająca się z hydrolizatu białkowego i potocznie zwana maggi, ale ja lubię i często do zup dodaję (tylko li do swej miseczki). No co? Ale za to cukrem nie szastam na prawo i na lewo... (muszę się jakoś bronić, choć nie wiem, czy muszę naprawdę, czy tylko tak się przyjęło, że czasami zanim człeka skrytykują i zaatakują, to on już, na wszelki wypadek wytacza - nawet mało logiczne - działa obronne, ech!).

Pożarłam tej zupki 2 salatery. Takie naprawdę spore. Jedna po drugiej. Łapczywie. Z zachwytem. Z wielkim smakiem. Ledwo się potem uniosłam... Kuchnia bez zup, to dla mnie nie kuchnia. Oddam wszelkie kotlety, naleśniki, makarony, zapiekanki, pizze i w ogóle wszystko za dobrą zupę. Każdą. Dlatego często zupy gotuję i czasami poszukuję nowości, bądź najzwyczajniej w świecie oddaję się swojej fantazji i wymyślam - nierzadko bazując na tym, co w szafkach i lodówce piszczy i domaga się użycia.

A zatem, panowie i panie - zapraszam do garów :-)

PS. Zapomniałam nadmienić, że w mojej zupie wylądowała też resztka sosu pomidorowego do pizzy z Da Grasso, którą zamawialiśmy z chłopakami na niedzielne popołudnie. Co by się nie zmarnował, a nie, że trzeba. Zupełnie tam nie przeszkadzał, ale nie musicie ujmować go w składnikach - a już na pewno nie kupujcie specjalnie pizzy i nie zostawiajcie w tym celu łyżki sosu ;-).

wtorek, 20 października 2015

Uszata udręka i zupa z kukurydzy :-)

Zrozumiałam głuchych i niedosłyszących. Po dwóch dniach całkowitego braku słuchu w lewym uchu i słabowitej słyszalności w prawym już wiem, że nie tylko NIE WIDZIEĆ jak należy (a o tym wiem wiele), ale także NIE SŁYSZEĆ jak trzeba, jest dla człowieka  udręką.
 
Nie, nie, nie ogłuchłam na dobre. Słuch miałam zawsze fenomenalny i chyba nigdy większych, ani nawet mniejszych, problemów z uszami. Co prawda, przypomina mi się, że kiedyś, dawno, dawno temu ucho mnie bolało, ale jest to pamięć mglista i niepewna i nie dam sobie ucha obciąć, że nie ściemniam. Tym razem jednak, mój problem z uszami był realny. Ano bowiem, ni stąd, ni stamtąd, przytkały się i basta. Lewe niemal na maksa, prawe na jakieś 20 %. 
 
Ciężko, oj ciężko żyć z takimi uszami podeptanymi przez słonia, bo człowiek wszystko słyszy jak przez ścianę. Okropne! A jakie denerwujące! Jakie dokuczliwe! Jak człowieka łeb boli od tej głuchoty! Jak nisko upada jakość życia! Jak nagle człowiek docenia swój dobry dotąd słuch i jak mocno zaczyna współczuć i rozumieć tych, co go nie mają, albo mają popsuty...
 
Poszłam dziś ze swoim problem do laryngologa. Prywatnie, bo na NFZ życie w głuchocie chciano mi znacznie przedłużyć. A zatem prywatnie, za 90 złotych (!!!) szybko oddano mi moje fantastyczne uszy, posiłkując się jakąś wielką strzykawą i ciepłą wodą. Żal mi było tej prawie stówy jak diabli, ale kiedy tylko usłyszałam szum wody w kranie jak na dłoni - machnęłam tą dłonią z uśmiechem i zapomniałam o wydatku. 

Obecnie wszystko słyszę dokładnie, dobitnie i wyraźnie. Mogłabym nawet zostać jakimś szpiegiem podsłuchującym - tak mi teraz te ucha doskonale pracują! Dbajcie i Wy o swoje, bo zaprawdę powiadam Wam, bez nich to jedna, wielka LIPA! (i bynajmniej nie ta, co przy drodze rośnie).
 
Tyle tytułem słuchu, który nagle straciłam i (dzięki Bogu) łatwo odzyskałam.
 
A tak poza tym, to szukam w internecie przepisu na zupę z kukurydzy i kurczaka. Jak psów, nie powiem, ale wszystko zupy krem. A ja nie chcę zupy kremu z kukurydzy. Ja chcę taką, którą raz jeden w życiu jadłam w Irlandii u Marii O'Reilly. Nie było w tej zupie wielu składników, ani przypraw, ale na pewno było mięsko z kurczaka i ziarna kukurydzy. I było to smaczne. Przepyszne. Proste i zupełnie inne, niż to, co do tamtej pory jadłam. Ba, ja nigdy wcześniej nie jadłam zupy kukurydzianej, ani nawet nie wiedziałam, że można takową ugotować! Od tamtej pory, a było to lat temu 13, tamta zupa za mną czasami "chodzi", ale nigdy się na nią nie porwałam. Teraz jednak przypiliło mnie tak bardzo, że już nie ustąpię. Mam swój pomysł na tę zupę, pomnąc zupę Marii, ale wiadomo - postanowiłam jeszcze sprawdzić rozmaite ewentualności w internetach. I co? I nic. Same kremy... Cóż, będę zatem polegać jedynie na własnej wyobraźni i fantazji kulinarnej. I zrobię zupę z kukurydzy NIE-KREM :-). Nie dam sobie ręki (ucha?) uciąć, że wrócę tą zupą do stylowej kuchni w bungalowie Marii w mieście Navan, ale kto nie próbuje - ten nie je. A ja zamierzam jeść. I to z wielkim smakiem :-).
 

wtorek, 13 października 2015

Awards

Jakiś czas temu Justyna, a całkiem niedawno Misia, wyróżniły mnie (lub mój blog?) i zaprosiły do zabawy wymagającej odpowiedzi na kilka zadanych przez nie pytań. Dziekuję dziewczyny! Czasami brałam udział w takich przedsięwzięciach, ale było to bardzo dawno temu i czasem nieprawda, bo nie wywiązywałam się z zadań... Ostatnio w ogóle nie wywiązuję się z bloga - swojego i innych. No cóż, taka kolej rzeczy, taki stan, taka wola i taka nie-wola, tak wychodzi, tak to jest i być może tak to będzie, lub może się zmieni. Nie wiem. 

Pomyślałam sobie jednak, że skoro mnie tu tak mało, a mimo to KTOŚ miły o mnie pamięta i jeszcze w jakiś sposób mnie wyróżnia i zachęca do aktywności, to nie mogę pozostać zieloną @ i odpowiem na wyzwania, a raczej na pytania. Będzie jednak krótko i "zwięzłowato' (jak mawiali moi rodzice).






1. Jaka jest Twoja ulubiona zaleta?
- umiejętność dochowywania powierzonych sekretów i tajemnic :-)
2. Jak brzmi Twoje motto?
- nie porównuj się zanadto do innych ;-)
3. Gdybyś nie był(a) sobą, kim chciał(a)byś być?
- swoim kotem, bo się zgubił i... odnalazł! 
4. Jak wyobrażasz sobie szczęście?
- na zielono, niebiesko i ecru ;-)
5. Jak wyobrażasz sobie nieszczęście?
- złamane drzewo :-( 
6. Jakie błędy najłatwiej wybaczasz?
- popełnione nieświadomie i pod wpływem silnych emocji *** 
7. Ulubiona postać w historii?
- Syzyf, bo często się z nim identyfikuję ;-)    
8. Ulubione bohaterki w rzeczywistości?
matki wielodzietne :-) 
9. Co najbardziej cenisz u przyjaciół?
- że czasem wpadną, lub zadzwonią nieproszeni :-) :-) :-)


1. Piszę blog, bo...
- jeśli już piszę, to po prostu dlatego, że LUBIĘ
2. Gdy miałaś naście lat, Twoim guru i autorytetem była/był … 
- to straszne, ale albo nikt, albo zapomniałam!
3. Jak tamta fascynacja ma się do dziś, gdy masz dziesiąt lat?
- uff, ciągle mam lat -dzieści, nie -dziesiąt ;-) i teraz mam dokładnie tak samo jak kiedyś - nie mam autorytetów i nadal żyję po swojemu, choć jest kilka osób, które podziwiam
4. Z nieba spadło Ci 10 tys. zł, ale możesz je wydać tylko na siebie. I co zrobisz?
- permanentną depilację nóg ;-)
5. W codzienności nie mogłabym obyć się bez...
- okularów i wody
6. A na emeryturze to chciałabym...
- nie musieć liczyć każdego grosza przy kupnie chleba i masła na śniadanie...
7. Jak książka, to z gatunku...
- nie ma jednego, każdy bywa interesujący, jeśli interesująca jest książka
8. Czasem mi wstyd, ale do łez wzrusza mnie...
- jak mnie co wzrusza do łez, to się nie wstydzę, a się wzruszam!
9. Są przedmioty, które kojarzą się z dzieciństwem. Dla mnie to...
- lalka Karolina bez jednaj nogi, czerwony rowerek Bolek na ostry tryb, korki, kapiszony, piłeczki na gumce, guma do grania, miśki wypchane trocinami i mały plastikowy murzynek w plastikowej kołysce :-)
10. „Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma...”. Masz takiego bzika na jakimś (albo czyimś) punkcie?
- brak jednego, wiodącego bzika, ale jest kilka mniejszych jak np bzik podróżniczy 
11. Każdy ma jakiś talent. Ty masz w darze od natury...
- podobno nieźle gotuję, piszę i umiem zrobić coś z niczego (dobrze, że nie odwrotnie - nic ze wszystkiego ;-)).

Dziekuję za skromną uwagę. Nikogo dalej nie nominuję i nie wyróżniam, jak też nie wymyślam pytań, bo nie mam do tego głowy. Naprawdę! Proszę mi zatem wybaczyć wykonanie zadania jedynie połowicznie.

Muszę dziś zamówić 5 par drzwi, muszę w końcu wybrać płytki do łazienki, muszę... Ech, muszę dużo. Ale muszę, bo chcę, więc nie jest tak źle. 

czwartek, 24 września 2015

Nie było człowieka, człowiek jest :-)

Taaa...

Nie ma to jak człowieka nie ma i nagle znów zapragnie być.

I nijak nie wie jak. Bo człowiek naprawdę nie wie, jak on ma być pod koniec września, kiedy ostatnio był na początku czerwca...

Czy w międzyczasie jednak w ogóle nie był?

Był, a jakże. Ale nieco inaczej. I niemal zupełnie gdzie indziej. 

I teraz ma problem. Bo nie wie co z tym fantem zrobić...

Najprościej byłoby nie robić nic, ale jakoś tak nie wypada siedzieć ciągle o milczącym pysku - zwłaszcza, gdy dochodzą człowieka słuchy i sygnały, że może jednak lepiej by było, by się odezwał... 

Nieee no, nie ma znowu tych słuchów i sygnałów tyle, bym się pod nimi uginała jak jaki stół pod pieczonym wieprzem, ale jak to się mówi (albo jak to JA bym sobie powiedziała) - gdzie są dwaj, lub trzej zebrani na blogu moim, tam i ja powinnam być pośród nich :-).

No to jestem (ciekawe, na jak długo tym razem...).

Nie mam zielonego pojęcia (ani też pojęcia w jakimkolwiek innym kolorze), co by tu teraz napisać ponad to co powyżej, ale może powoli, tak? Nie od razu przecież Kraków zbudowano. I nie w jeden dzień wraca tułacz pieszo pod swój domu, kiedy oddalił się od niego o setki mil. 

Trochę się u mnie wydarzyło, trochę się nie wydarzyło, czyli pozostało jak było... Ale pewnie u Was było podobnie, więc raczej nie jestem przez życie szczególnie wyróżniona. A może jestem? Bo podczas tych 3 miesięcy zdążyłam:

- być w Amsterdamie
- poznać na żywca jedną z blogowych dusz (Żółwinko, ahoj!)
- stracić Kiarę :-(
- umówić konkretnie remont łazienek na koniec października (będzie zadyma!)
- poznać wyjątkowo dużo wyjątkowych ludzi w wyjątkowym miejscu (ale o tym raczej nie będzie)

i - co ważne (a nawet bardzo ważne!) - gościć w końcu w Polsce Państwa Teściów :-). Znający mnie z interFejsa, zapewne zdążyli zanotować w pamięci to zacne wydarzenie, choć opublikowałam tam zaledwie 2 zdjęcia z owej wizyty. Co jednak ciekawe - pierwsze dodane zdjęcie polubiło blisko 100 osób, co uznałam za rekord wszechczasów na tej mojej cyber platformie... Nie to bym liczyła "lajki" prywatnych zdjęć, by mi na nich szczególnie zależało i miały jakieś wielkie znaczenie, ale po prostu ich ilość przy tym zdjęciu bardzo mnie zaskoczyła. I miło mi było! Naprawdę!

Ah! No i jeszcze Panowie Synowie!

- starszy zaliczył w wakacje 10 centymetrową i pewnie wieczną bliznę na linii szczęki, gdyż wykołowrotkował się na rowerze tak, iż potrzebował był aż 10 szwów, by niefortunnie rozdartą skórę połączyć na nowo. Nauczył się też samodzielnie pływać w jeziorze Czos w Mrągowie, z czego on jest dumny, ja jestem dumna i tata jest dumny. Nie wiem jak z dumą u innych, ale inni nie muszą ;-). Jako drugoklasista, 7-mio latek radzi sobie wyśmienicie i mimo, iż robi mnóstwo błędów ortograficznych, to z pierwszego dyktanda dostał 6-kę. W ogóle dostaje tych 6-tek sporo i zaczynam węszyć w tym jakiś podstęp, ale póki co jestem... dumna. On sam i tata też. Inni nie wiem, ale inni nie muszą ;-).

- młodszy już 3-ci rok z rzędu chodzi do przedszkola i nauczył się w końcu wymawiać "cz" i "sz", choć niepytany o właściwą wymowę tych głosek nadal mówi "sary scur się zescał w cerwone majty" ;-). Nauczył się też jeździć na rowerku bez bocznych kółek. Mistrzunio!

Obaj syny trenują karate i piłę nożną. Maksi wszędzie jest najmłodszy... Piła dwa razy w tygodniu, karate trzy. Poniedziałek - oba zajęcia jedno po drugim... Rozumiem, że nikt mnie tu nie podejrzewa o zmuszanie dzieci do zajęć pozalekcyjnych, bo chyba na taką nie wyglądam, prawda? SAMI chcieli. A skoro chcieli i lubią, to mają. Proste. Choć mniej proste dla mnie, gdyż muszę latać z nimi jak ten psior z wywalonym ozorem - a to tu, a to tam. I płacić za to muszę. Nie tylko własnym czasem, ale też kasą. No, ale czegóż to matka Amisha nie zrobi, gdy się chłopoki do sportu rwą... (oby jak najdłużej). Przemilczę, że za miesiąc otwierają w naszym Gr super basen. Oj, nie nadążę ci ja za tymi sportowcami! Pytałam, czy może chcą na tańce lub do szkoły muzycznej... Olek - coś ty mama, to dla bab! Maksi za nim - to dla bab! Nie będę śpiewał! Ani grał na gitaze! Dziwne, bo w domu na małej gitarce rzępoli czasem, aż uszy więdną. 

I to by było dzisiaj na tyle. 

Wiem, że się człowiek tu nie popisał, ale naprawdę nijak popisywać się nie umie ;-).  

To cóż... Chyba wypada mi napisać - see you, albo lepiej - read you :-).

piątek, 5 czerwca 2015

Czerwcowy, dzieciowy zawrót głowy

Czerwiec... Lubię. Nawet, jeśli to właśnie w tym miesiącu odeszła Mama, nie zamierzam go demonizować. Ona zresztą tak odeszła, jak też też i urodziła się w tym pełnym maków i czereśni miesiącu. W czerwcu urodzili się także: mój mąż, mój chrześniak Tomaszek - synek Bet, córka starszego brata, chrzestna naszego Maksia, chrzestna Bet, jeden z moich ciotecznych braci oraz kilkoro innych bliskich znajomych. Zapewne też wiele innych bliskich i dalszych mi osób, których dat urodzenia nie znam... Płodny miesiąc ;-). I naprawdę piękny.

Na Pastorczyku apogeum zieleni. W ogrodzie warzywnym, którym ja już się stale nie zajmuję, bo nadeszła era innej Pani (czyt. mojej bratowej), króluje póki co szczypior, rzodkiewka i... rukola. Kupiłam swego czasu paczkę nasion tego lubianego przeze mnie zielska, poprosiłam bratową o posianie i... jest gąszcz! To naprawdę jak chwast! Urosło szybko i plennie. Liście ma nieco inne, niż rukola importowana, dostępna w marketach. Są większe i nieco mniej strzępiaste. Smak? Zdecydowanie rukolowaty :-). No i - co ważne, pozbawione jakiejkolwiek chemii, bo nie stosujemy w ogródku ani sztucznych nawozów, ani żadnych oprysków (wyjątkiem bywała kapusta i kalafiory, na których zawsze chętnie lokowały się liszki). Obawiam się, że choć rukola piękna i zdrowa, będę musiała pożreć ją sama, bądź ewentualnie podzielić się z prosiakami. Poza mną, jedynie bratowa od czasu do czasu posili się jej listowiem. Reszta - a tfu! Nie lubię i już! Także, ten tego, gdyby ktoś lubił i chciał - welcome!

Na Dzień Dziecka podarowałam dzieciom to, co ponoć najcenniejsze - czas. Po piknikach szkolno-przedszkolnych (Oleś miał zamiast lekcji i nie uczestniczyłam, Maxi w przedszkolu po godzinach pracy - byliśmy wszyscy troje) wróciliśmy do domu i matka, miast jak zawsze zająć się "praniem-sprzątaniem-prasowaniem itp" - legła z dziećmi beztrosko na kanapie i oglądała z nimi bajki na dvd. Dvd zamówiła wcześniej przez internet, doszły akurat 1 czerwca. Obejrzeliśmy sobie wzruszającego "Mojego brata niedźwiedzia" i świetnie zanimowne "Tajemnice zielonego królestwa". Obaj siedzieli obok mnie, z głowami na moich kolanach, bądź na ramieniu. W międzyczasie jedli lody i truskawki. Po intensywnych piknikach, na których wybiegali się i wyskakali do woli, chętnie spędzili wieczór z matką "na siedząco". Dnia następnego, nastąpił ciąg dalszy Dnia Dziecka. Po pracy, chłopcy wyciągnęli matkę na boisko, gdzie przez półtorej godziny ganiali z nowo poznanymi kolegami za piłką, a ona cierpliwie siedziała na ławeczce w pełnym słońcu, gotując się pod koszulką jak ten bulion z tłustej kury... Gdyby nie fakt, że bulion zaczął się już przypalać i matka musiała podjąć kroki, co by się do końca nie zjarał, chłopcy trzymaliby matkę jeszcze dłużej i dłużej... Aż do całkowitego zwęglenia! Zgrzani jak myszy po ucieczce przed kotem, chcieli tego futbolu więcej i więcej... Musiała matka tupnąć nogą, podnieść się z ławeczki i upozorować, że ich opuszcza, aby w końcu przestali kopać i podążyli za nią. A podążyli wszyscy na fast fooda nieopodal boiska. Matka i Oleś - jak zwykle w takich przybytkach - tortilla, a Maksi - jak zwykle - fryteczki. A co tam, żyje się raz, a fast foody jadamy wyjątkowo rzadko. 

Dnia kolejnego, Oleś miał kolejny dzień Dziecka... Pierwszy raz pojechał bowiem na szkolną wycieczkę. Niezbyt co prawda daleko, bo zaledwie do Łomży (60 km), ale wszak to wyprawa dla takich smerfów! Sami, autokarem... Byli na przedstawieniu w Teatrze Lalek na "Calineczce" (eee mamo, było fajnie, ale mogli dać jakąś "chłopską" bajkę! No taak...), następnie w jakimś Bajkolandzie czy jak mu tam, gdzie wyhasali się w wielkim zamku z kulkami, a na koniec McDonald. "Mamo! Ja bym chciał tak co tydzień jeździć na takie wycieczki! Albo codziennie!". Nie wątpię.

Wczoraj - Dzień Dziecka ciąg dalszy, albowiem pojechaliśmy do Pastorczyka. A tam - wszystkie dzieci z rodziny w ilości sztuk 9, piękna pogoda, swoboda i hulaj dusza, piekła nie ma. Po zaliczeniu Procesji (zawsze chodzimy), zabawy i ganiatyka na świeżym powietrzu. Podwórko, piaskownica, rowery oraz łąka, na której belowano trawę. A jak łąka, to i... rów. A w rowie, gdzie woda sięga kostek, zawsze można pobrodzić. A jak już zacznie się brodzić, to nogi utykają w jasnym ile (od słowa ił) do połowy łydek. A jak już utkną, to można stracić równowagę i paść na tyłek. A ja już się na niego padnie, to gacie i koszulka już i tak są mokre, więc można się też położyć i poleżeć robiąc w wodzie nożyce... No i wtedy już zabawa nabiera takiego rozpędu, że nikną wszelkie bariery i zaczyna się szaleństwo... Rów jest dość szeroki i ma wysokie skarpy, stąd właziły tam tylko większe dzieci. Maluchy stały na brzegu i obserwowały zazdroszcząc, bądź rzucały do wody grudki ziemi i drobne kamyki. W sumie, spędziliśmy na tych harcach około godziny. Ubłocone osobniki obmywały się potem na podwórku pod szlauchem. Uznały, że takiej zabawy to dawno nie miały. Przyznaję. Były tak szczęśliwe, że nie miałam sumienia ani im tego zabraniać, ani zbyt szybko ich stamtąd wyciągać. Obok nas trwały prace związane z belowaniem trawy, a pomiędzy wałkami trawy i gotowymi belami przechadzały się bociany. Naliczyłam ich około 20-stu. Wspaniały widok. Piękna zieleń dookoła, piękna pogoda, błękitne niebo, słońce, stado szczęśliwych dzieci i takichże bocianów, niespieszność, czysta natura... Po powrocie do domu, cały wieczór smażyłam proste placki z jajek, mąki i mleka, które smarowane dżemem znikały w tempie błyskawicznym. 

Dzień Dziecka będzie trwał u nas zatem aż do niedzieli i zwieńczą go 3-cie urodzinki Tomaszka. Będą sami najbliżsi w liczbie... ponad 30 osób. Już nie w P., a u Bet, która po wyjściu za mąż permanentnie przeniosła się do męża (też na wieś) i buduje dom.

Cały weekend znów więc będę prowadziła małe przedszkole. Jak nie u siebie w Gr., to tam. Chwilami miewam ochotę wziąć wiatrówkę i postrzelać co niektórym w tyłki z soli, ale generalnie te dzieci są najjaśniejszą stroną życia. Czasu "tylko dla siebie" nie miewam prawie wcale, choć mogłabym. Nikt mnie nie zmusza do brania dzieci na weekend do siebie, ani do jeżdżenia na wieś i "użerania" się z nimi tam, ale jakoś tak już mam, taka jestem i kropka. 

Aczkolwiek, żeby nie było, że już tak totalnie "nic dla siebie", to zaplanowałam sobie osobisty przedłużony weekend za dwa tygodnie. Ale o nim innym razem. 

Tymczasem - cieszmy się piękną pogodą (w końcu) i żyjmy pełną piersią! Niech żyje czerwiec!

środa, 27 maja 2015

W końcu maja, w końcu jestem :-)

Dwa miesiące milczenia owiec (ops, sorry, już prawie 3!), to chyba wystarczający dla nich powód by się w końcu odezwały! By zabeczały co kolwiek - ku własnej satysfakcji i ku zaspokojeniu ewentualnej ciekawości, tudzież troski, pokrewnych dusz.

Nie chciało mi się blogować ani czynnie, ani biernie, więc na chwilę wzięłam z tą aktywnością rozbrat. Chwila owa znacznie się przedłużyła, bo po etapie "nie chce mi się, nie mam weny i takie tam inne, podobne wyświechtane powody", nastał etap - odzwyczaiłam się! No, ale jakie to ma w zasadzie znaczenie? Żadne. Życie toczy się dalej tak, jak się toczyło, choć od połowy kwietnia znów czasowo jesteśmy z chłopcami sami, a Polska ma nowego Prezydenta. Żaden z tych faktów nie zwalnia mnie jednak od codzienności, która jak wygląda, każdy wie, bo nie jest trudno odgadnąć codzienność pracującej na etacie matki, "obarczonej" przedszkolakiem, pierwszakiem, kotem i mężem, który etatu "na miejscu" nie ma.

Maj jest jednym z najpiękniejszych miesięcy w roku, ale akurat w tym roku, nie zachwyca. Owszem, bzy, konwalie, tulipany, kwitnące wiśnie i kasztanowce, pierwsze swojskie truskawki, nowalijki, imieniny Joanny, Dzień Matki i co tam kto jeszcze wedle siebie uważa, ale pogoda? Żeby dzisiaj, dnia 27 maja, o godzinie 7 rano było 9 stopni? Powszechne pragnienie słońca i ciepła, rozbrzmiewa w rozmowie z każdym i wszędzie. Tylko niestety, poza czczym narzekaniem, nic w tym względzie nie możemy zrobić. Sandały nadal w pakamerach, cienkie koszulki i sukienki również. Nadal pantofle, dżiny i skóra ;-).

Dzień Matki przeżywam od 2 lat jednostronnie... Nie mam komu złożyć realnych życzeń, ale na szczęście mogę je przyjąć :-). Od Maksymalka dostałam piękną laurkę zrobioną w przedszkolu i słowa "kocham cię i ci zycę najlepsego". Oluś zaś wrócił ze szkoły zatroskany, bo nie miał dla Mamy nic... Zamknął się jednak dwa razy w pokoju, zabronił tam włazić i szybko spreparował mi kwiatek z bibuły i laurkę z własnopomysłowo i własnoręcznie napisanymi życzeniami. Boskie! Na Dzień Matki w szkole, mam zaproszenie na jutro, zatem pewnie jeszcze coś mi się dostanie ;-). W przedszkolu, typowy Dzień Matki od 3 lat nie jest organizowany. Zastępuje go Piknik Rodzinny w ogrodzie przedszkola, łączący święto mamy, dziecka i taty. Osobiście, bardzo mi się to podoba.  

Pierwszoklasista radzi sobie bardzo dobrze. Płynnie czyta, dobrze liczy i pisze. Pisze sprawnie, ale niezbyt jeszcze estetycznie i z błędami ortograficznymi, co - jak oceniła jego pani - jest normą u wszystkich pierwszaków. Ortografia dla niech nie istnieje, albo istnieje intuicyjnie ;-). Cóż, przyjdzie pora i na ortografię. Póki co, zbliżamy się do wakacji i zachodzę w głowę - kiedy ten rok szkolny zleciał?

Pierwszoklasista-karateka też w doskonałej formie. Zajęć niemal nie opuszcza, jest zawzięty, pracowity i ciągle zafascynowany. Jest mi miło i czuję się dumna, kiedy sensei stawia go innym za wzór. Chciałabym, aby kontynuował to karate w następnych latach, bo to fajna i cenna aktywność. Póki co, deklaruje, że będzie ćwiczył aż do czarnego pasa, ale... nie byłabym taką optymistką, gdyż wizje i zainteresowania, zmieniają się dzieciom szybko i niespodziewanie. W następnym roku, rezygnujemy z tańców i zamieniamy ją na piłkę, bo młody Ronaldo wykazuje obecnie wielkie chęci i pasję. Mówi, że zostanie piłkarzem... Dla odmiany, Maksi na razie utrzymuje, że będzie budowlańcem i naprawiaczem. 

I tyle. Napisałam, by napisać. By się znów tutaj wkręcić, by zanotować kilka drobiazgów, bo wiemy, że niezapisane umykają jak karaluchy spod kapcia... 

Kolejne koty za płoty? 

Pozdrawiam i życzę miłego dzionka!

wtorek, 10 marca 2015

Kiara - raport

Tabletki dla Kiary - uff - działają. Już nie beczy. Wróciła do siebie, czyli na powrót stała się niemiła i niezależna. Czułość okazuje jedynie wtedy, kiedy sama tego chce, czyli albo wcale, albo nocą, kiedy to włazi mi na klatę i "jeździ po niej motorem". W jej oczach znów zamieszkały radosne i przebiegłe diabliki, które to, urzędujący tam ostatnio cielęcy obłęd, wycięły niemal w pień. Jeszcze 4 tygodnie i będę mogła zaanonsować ją na zabieg. Serce mnie boli - nie powiem, że nie!, ale innej rady tu nie widzę. 

Chyba, że... moje drogie blogowe kółko różańcowe złoży zamówienia na małe i miłe uszka, wąsiki i ogonki i (!!!) - z zamówień tych potem się nie wycofa! No. Tylko... czy Matka Teresa zgodzi się potem te wąsiki i ogony pooddawać... Bo choć ostatnio utwierdzała mnie w przekonaniu, że jak małe koty będą, to przecież się je odda - jeden do Pastorczyka, jeden dla Bet, jeden dla Sam i TYLKO jeden dla nas, to znając jej charakter (odziedziczony w tym względzie - niestety - po matce) ciężko mu będzie się rozstać choćby z jednym! Nie przewidziała też Terenia, że kotów może być więcej niż 4 i że zarówno Ci w P. jak i Bet oraz Sam, niekoniecznie są zainteresowani...

Wniosek z tego taki, że jednak zabieg nieunikniony. Inaczej w moim domu zamieszka więcej kotów, niż ludzi i choćby tylko na wyjazdy do Pastorczyka będę musiała dokupić jakiegoś kombiaka, suva, czy po prostu ciągnik z przyczepą - co by to-to wszystko pomieścić łącznie z wiktem i opierunkiem.

Przy okazji wspomnę, że jakiś czas temu, Tereska namówiła ojca na smycz dla kota. Namówiła go prosto - wkładając smycz do wózka z zakupami. Sama, bez konsultacji z nikim - nawet z matką. Ops, przepraszam. Podobno konsultowała się ze swym poplecznikiem Maksem, który może nie jest taki miętki jak "ona", ale do zadań specjalnych i niepewnych w swym sukcesie - pierwszy. I niebawem właśnie, nasza kotka ma zainaugurować na spacerze jako pies. Już to widzę... Zapiera się łapami jak osioł i usiłuje przegryźć przedmiot swego upokorzenia. Zdecydowanie nie współpracuje, boi się wszystkich i wszystkiego, bo przechadzka po mieście - i to na zielonej smyczy, to jednak nie to samo, co beztroski spacerek po podwórzach i ogrodach Pastorczyka. I to spacerek jako kot WOLNY!, a nie zniewolony tym czymś, czym zniewala się psy - te uniżone i służalcze wobec ludzi typki. Typki, które wszędzie na wolne koty dybią i dostają na ich widok małpiego rozumu.

Widywałam kota na smyczy. Ale żeby samej go prowadzać? A jeśli nawet nie prowadzać, to asystować prowadzającym? Boże, ciągle szykujesz mi w tym życiu niespodzianki...


piątek, 6 marca 2015

Miauuuuuu !!!

Umęczona kilkoma ostatnimi nocami, w które to spoczynek mój oraz męża był poważnie zakłócany (na dzieci nic nie działa - śpią jak kamienie), poszłam wczoraj do weterynarza po radę. 

Kochaniutki, mówię, pomocy! Dzień i noc beczy! 

O ile - jak dla mnie - dzień ma znaczenie mniejsze, bo większą jego część spędzam poza domem, o tyle dla Em, który w tym domu siedzi niemal non stop - zarówno dnie, jak i noce są ważne na równi! W ciągu dnia usiłuje on bowiem pracować oraz uczy sie do pewnych testów, a w ciągu nocy - tu oryginalny nie jest - chciałby się przede wszystkim wyspać. Tak samo zresztą jak ja - zwłaszcza ja! Bo ja wstaję w naszym domu najraniej!

Niestety, ostatnio (mniej więcej od połowy lutego) w naszym domu nie da się w spokoju ani pracować, ani spać. Bo beczy. Od kilku dni coraz bardziej dramatycznie. I - drugie niestety - pośród "ciszy nocnej" jest to uciążliwe podwójnie. Ileż to razy przychodzi nam się budzić i strofować (głównie mnie...) "cicho bądź! zamknij się! albo - dosadnie, lecz adekwatnie do posiadanego lica - stul pysk!". Nie działa... Ilekroć tylko usłyszy, że ktoś się przebudził - staje się jeszcze bardziej rozmowna... 

Przedwczoraj było apogeum. Całą noc jęczała, a potem cały dzień "dokuczała" Em. Właziła mu na kolana, lazła na laptopa, łasiła się, mruczała, pobekiwała, biegała po mieszkaniu tupiąc łapami jak ten - nie przesadzając - koń kopytami... Aż mi męż rozpaczliwą wiadomość do pracy przysłał - zróbmy z nią coś, bo i nas i samą siebie zamęczy!

Myślałam, że jej przejdzie, a kiedy przejdzie zrobimy z nią tzw porządek. Niestety, poczytałam w necie mądrych rzeczy i dowiedziałam się, że to może trwać i trwać, z przerwami na tzw. kawę. Jeśli nie zadobędzie kociaków, co jest absolutnie i zdecydowanie wykluczone, może nam tak beczeć co kilka dni lub tygodni, a dodatkowo zapaść na jakąś chorobę macicy! O nie, myślę sobie, tak być nie może! Mam dopuścić, by się nam taki piękny i wyjątkowy kot zmarnował? Toż dzieci będą płakać! W domu zapanuje pustka! W sercach smutek i żal! Kto nam będzie pod nogami się plątał? Asystował na szafce przy robieniu kanapek, bądź obiadu? Siadywał w zlewach? Wspinał się na drzwi? Spał na oknie w koszyku ze spinaczami do prania? Aportował miśki? Czekał na nas pod drzwiami, kiedy przychodzimy do domu? Jeździł z nami do Pastorczyka? Sypiał z nami? Skakał pół metra w górę? Kochał po kociemu? No? Kto? Pies, którego nie mamy? A może święty turecki, co? No? No???

Uratuję Cię Kiara, zobaczysz! Mamusia jest wielka i litościwa! Kochająca i współczująca! Pal licho jej własną bezsenność! To głównie o Twoje zdrowie trzeba zadbać, a nie o własną li tylko dupę! I rozpalona tą myślą poleciałam właśnie wczoraj w te pędy do weterynarza. Miły doktór, który kiedyś leczył nam Nodika Dziurawca, dał mi na opisaną sytuację dziesiątek tabletek, które to mam aplikować kocicy najpierw codziennie przez 5 dni, a potem po jednaj na tydzień. Dopaszczowo. Jako żem wprawiona we wszelkich aplikacjach dozwierzęcych - nie miałam problemu z umieszczeniem tabletki w kocim przełyku. Nawet się bidulka nie spostrzegła, a już jej medykament ku jelitom wędrował. 

Pierwsza noc po aplikacji była jakby spokojniejsza, zobaczymy jak będzie dzisiaj. 

Po kuracji - niestety, ale musimy naszą crazy-kotkę-wariatkę wysterylizować. Z pożytkiem dla nas i dla niej samej. Jedynie Olek - urodzona Matka Teresa - nie może się o tym dowiedzieć, bo będzie przeżywał i z całą pewnością obarczy mnie winą, że doprowadziłam Kiarę pod nóż i pozbawiłam ją możliwości posiadania własnej, kociej rodziny... 

Sama już wobec tego nie wiem - czy ja miłosierna, czy wręcz przeciwnie - okrutna jestem?  

PS. Zdjęcia są ciut starawe, ale nie mogę dodać nowych, gdyż mój cudowny Ajfon nie przewiduje powiązań za pośrednictwem blututa z urządzeniami niezrzeszonymi ze Stevem Jobsem, a net w owym Ajfonie zwolnił do tempa nie pozwalającego na bardziej skomplikowane akcje, niż wykonywanie zwykłych połączeń i wysyłanie smsów (bez załączników). Niemniej - Kiara jaka jest - niech każdy widzi! Miauuuuu!

piątek, 27 lutego 2015

Tańczący karateka

Olu chodzi raz w tygodniu na zajęcia taneczne. Do Szkółki tańca i dobrych manier. Zajęcia prowadzi młoda pani, która swego czasu prowadziła je również w chłopakowym przedszkolu. Olek bardzo panią lubił, stąd kiedy tylko pojawiła się okazja kontynuowania zajęć u niej również w szkole - z entuzjazmem poprosił mnie o zapis. W przedszkolu zajęcia były bezpłatne, tutaj w szkole - odpłatne. Raz w tygodniu, 45 minut. Zwykle, mój tancerz ma... opory, by tam iść, ale tylko z tej racji, że po szkole wracamy do domu na jakieś 45 minut i zaraz znów musimy wychodzić. Jest to dość męczące tak dla mnie, jak i dla niego, stąd marudera marudzi. Kiedy już jednak na zajęcia dotrzemy, ochoczo na nich zostaje, a kiedy jest już PO - tryska szczęściem. Endorfiny uwolnione!

Przedwczoraj, po rzeczonych tańcach (bo odbywają się w środę), jedna z Olusiowych koleżanek (a dokładniej jej mama) mimochodem "wygadała się", że za pół godziny ruszają jeszcze na zajęcia karate. Podchwyciłam słowo karate w lot, bo Olu od pewnego czasu ma "pociąg" do tego typu sztuk walki, a dodatkowo Em, który sam karate kiedyś ćwiczył i ma do niego respekt, szacun i co tam jeszcze, począł chłopaków wieczorami "trenować". Owszem, może i tata nauczyciel nie najgorszy, ale w domu motywacji do nauki niet. Jeden wieczór, dwa wieczory, trzy wieczory i stop. Bo co to za przyjemność i co za dyscyplina ćwiczyć w dość ciasnym pokoju pełnym zabawek, przy włączonym TV (ok, można wyłączyć...) i bez wszystkich tych "karateckich" rytuałów, że o stroju nie wspomnę. 

Podpytałam więc mamę Olkowej koleżanki gdzie, co i jak, po czym zapytałam samego zainteresowanego - czy chce. Zechciał. Z podskokiem do góry i klaskiem w dłonie. Zajęcia - w liceum naprzeciwko naszego bloku. Wszystkie bowiem szkoły - podstawową, gimnazjum i liceum właśnie - mamy na wyciągnięcie ręki. Nawet do przedszkola jest całe 10-15 minut marszu. Dla mnie, dojeżdżającej kiedyś do szkół 4 km rowerem (traktorem, samochodem, ba! nawet saniami!!!), bądź czasem nawet przemierzającej ten kawał pieszo - bliskość naszych obecnych szkół jest wręcz niewiarygodna! Luksus, o jakim nigdy nawet nie śniłam. 

Skoro więc, karate odbywa się rzut okiem z naszego kuchennego okna, skoro zainteresowany okazał zainteresowanie - grzechem byłoby choćby nie iść i nie zobaczyć w czym rzecz. Toteż - ubogaconego taneczną dopaminą Olesia, pociągnęłam ku dalszemu wysiłkowi fizycznemu... 

Zajęcia odbywają się 3 razy w tygodniu - poniedziałek, środa, piątek. Każda zajęcia - tradycyjnie 45 minut. Trzy pierwsze lekcje bezpłatne, potem już - pani matko, baczność! Płać! Pomińmy jednak aspekt finansowy, bo ten przeważnie bywa niewygodny i endorfin bynajmniej nie produkuje... Skupmy się raczej na samym karate. 

Zaprowadziłam kandydata na salę, a sama jak ten baran na grzędzie u kwoki z wiersza Brzechwy, siadłam cichutko w kąciku na ławeczce. Chciałam bowiem "zobaczyć".

Na sali dziewięcioro "karateków" i trener. Wszyscy boso i w białych karategach (nawet nie wiedziałam, że ten strój tak się zwie!). Jedynie koleżanka Olego i on sam BEZ. Dodatkowo, Oli ubrany na... granatowo. Wyróżniał się zdecydowanie. Ciemnym strojem, ciemnym łbem i tym, że był najmniejszy.

Najstarszy uczeń miał, na moje oko, 16-18 lat. Widać, że już nie nowicjusz. Do tego pracowity i zdeterminowany. Pozostali, mniej lub bardziej młodsi i jakby... mniej zawzięci, niż ich najstarszy kolega. Generalnie, wiekowo i wzrostowo grupa bardzo zróżnicowana. Trener (jakieś 45+) - niewielki człowiek z wielkim wykopem ;-). I czarnym pasem. Strach się bać! 

Na początek zajęć - jakiś nieznany mi rytuał z japońskimi komendami. Wszyscy siedzieli na klęczkach, składali jakieś pokłony i trwali przez chwilę w milczeniu. Aleksander siedział na końcu dwuszeregu i starł się pilnie naśladować "mistrza" i starszych kolegów, choć zanim zabrał się za jedną z wykonywanych czynności, inni już kończyli następną. 

Po rytuale wprowadzenia (tak to nazwałam na własne potrzeby), mistrz (tak go będę określać) podzielił swych karateków na 2 grupy, po czym rzucił im piłkę do siatkówki i nakazał grać w... nogę. I grali! I chłopaki i dziewczyny. Mali i duzi. Piłką siatkową, bosymi stopami! "Mamo - entuzjazmował się potem Oli - widziałaś, że ja strzeliłem gola?" Kurka wodna, no jakoś nie zauważyłam... Cały czas miałam wrażenie, że ta moja czarna pchełka ginie w tych rozbieganych, o wiele większych od siebie zawodnikach... Po "meczu" nastąpił ciąg dalszy rozgrzewki. Biegi a to na dwóch, a to na czterech kończynach, skoki, skręty i wymachy. Pchełka starała się jak tylko mogła. Mistrza słuchała z uwagą, gapiąc się na niego jak na prawdziwego guru. Jedynie od czasu do czasu, spoglądała z uśmiechem i ściśniętymi kciukami w moją stronę jakby poszukując mojego uznania i aprobaty, które to oczywiście z miejsca otrzymywała.

Był pośród zawodników brat najstarszego z karateków. Rówieśnik Olesia, choć wyglądał na co najmniej o rok starszego. Nie gruby, lecz co nieco przypasły. Odziany w karategę, której spodnie ciągały mu się po parkiecie jak mop. Ładny chłopczyk. Ale leniwy. Krnąbrny. Zrezygnowany. Niezainteresowany. Ponoć był już na około 10 treningach. Każde zadane ćwiczenie "odwalał" bez zaangażowania. Kiedy na metę przybiegał, bądź przyskakiwał ostatni - uciekał w kąt i ronił łzy. Niektórych ćwiczeń nie chciał wykonywać w ogóle, w niektórych - chcąc nie być ostatnim, ni najgorszym - oszukiwał. Obecność zdyscyplinowanego starszego brata, w którym miał wsparcie i oparcie, niewiele pomagała. 

Mistrz, który wykazywał wobec chłopca daleko idącą cierpliwość, wygłosił mu w końcu publiczne kazanie. 

"Zobacz - mówił - wszyscy tutaj się starają. Każdy ćwiczy i nie zraża się tym, że mu coś nie wychodzi. Każdy próbuje i podejmuje walkę. Ty nie podejmujesz żadnej. Poddajesz się. Nieważne, czy przybiegniesz pierwszy, czy ostatni. W tym momencie ważne jest to, że nie przybiegasz wcale. Spójrz na swego brata - zaczynał w Twoim wieku, będąc o wiele grubszym niż ty - i dziś osiąga sukcesy. Ale on się nigdy nie poddawał. Albo spójrz na Olka. Przyszedł dziś pierwszy raz i robi wszystko, co każę. Jest od ciebie mniejszy. Nie ma nawet karategi! I też nie wszystko mu wychodzi. Ale zobacz jak on się stara! Bierz z niego przykład! (urosłam do jakiegoś metr 80 ;-)). Kiedy w szkole dostaniesz jedynkę to co? Poprawisz ją, czy pójdziesz schować się w kąt i będziesz beczał? Tak nie można. Przychodzisz tu dla rekreacji, zabawy, ale też nauki. Nie tylko karate, ale też dyscypliny i trenowania wewnętrznej siły!" 

Muszę przyznać, że byłam pod wrażeniem mowy pana Mistrza. Krótko, rzeczowo, stanowczo, ale zarazem łagodnie. 

Krnąbrny wziął się po tych słowach za siebie i choć nadal trochę omyklował, nie uciekał już z bekiem po kątach. 

Być może to karate zupełnie mu się nie podoba i nie ma ochoty tam chodzić. Nie mnie jednak oceniać zasadność posyłania go na takie zajęcia. Tak, czy siak, ruch temu chłopcu na pewno jest potrzebny.

Po lekcji, która tym razem trwała nie 45 minut, a ponad godzinę, Oli głośno zadeklarował chęć kontynuacji, stąd chyba postawiona zostałam przed faktem dokonanym... Trzy razy w tygodniu to nie byle gratka, ale czemuż miałabym mu tego odmówić? Na koniec lekcji, zapytałam Mistrza o kilka spraw organizacyjnych. Śpieszył się, więc wiele sobie nie pogadaliśmy, ale rzucił mi na koniec, że "Mały ma talent" i jeśli chce, powinien trenować. 

W domu, Oluś pokazał kilka zapamiętanych ćwiczeń tacie, na które ten nie okazał zbyt wiele euforii! Z jednej strony był zadowolony, że zaprowadziłam Młodego na takie zajęcia, a z drugiej był jakby nieco zazdrosny, że wykazuje on więcej entuzjazmu do zajęć w szkole, niż tych, które oferował mu on sam... Mnie to akurat zupełnie nie dziwiło! "Oluś - mówił - co ty mi pokazujesz beta (beta to po indyjsku coś w rodzaju synku), ja nie znam takich ruchów". Po czym "Hej, Jo, jakiego stylu karate oni się tam uczą?". "Jak to jakiego" - oburzyłam się - japońskiego!".Yyyy...

Sorry! Nie znam się na karate! Nie znam jego odmian i stylów, jak też nie wiem skąd które pochodzą! Ale się dowiem! Jeśli mój syn będzie chodził i ćwiczył, to na pewno nie pozostanę ignorantką w tej kwestii.

Pobadają mi się tego typu sztuki walki, dlatego chciałabym, żeby Oli naprawdę polubił to swoje karate i chodził tam z przyjemnością. Decyzja oczywiście należy do niego. Wczoraj po lekcjach kilka razy mnie dopytywał - "mamo, mam dziś karate? mamo, a dasz mi coś białego do ubrania?" Dziś zatem mówi mi głośno TAK, ale nie dam sobie łapy uciąć, że za jakiś czas totalnie mu się nie odmieni. 

Jeśli nie odmieni - czyżby zapowiadał mi się dom latających sztyletów?

poniedziałek, 23 lutego 2015

23.02.2015 = 4+7


23 luty 2008 i 23 luty 2011. Moje daty :-). 

Aleksander - sobota, godzina 21.05. Trzynaście dni po terminie.

Maksymilian - środa, godzina 12.10. W terminie. 

Moje zimorodki :-).

To dopiero dzisiaj, choć tort zjedzony już wczoraj :-).

Imprezka udana :-). W sumie 21 osób, w tym 9 dzieci i 2 nastolatki. Dziadek się nie pojawił. Wyekspediował ekipę z P., a sam został na włościach. Ponoć jednak nie omieszka przybyć do nas w innym terminie. Zapraszamy, a jakże.

Tort zamówiłam w pobliskiej cukierni. Wszyscy dookoła wiedzą, że do wyrobów cukierniczych mam 2 lewe ręce, toteż nie porwałam się z motyką na księżyc, a poszłam na łatwiznę. Pewnego dnia, zamierzam jednak podjąć wyzwanie i zrobić taki tort samodzielnie. A co, nie mogę? Mogę! Lewe łapy wywróci się na prawą stronę, rękawy zakasa i do dzieła!

W piątek wieczorem przybył do nas mój brat z Gdyni z córkami (Bratowa zaniemogła... :-(). W sobotę rano, Bet dowiozła Tomaszka. Toteż - dom tętnił dziećmi i słał się bałaganem. Niemniej, całą sobotę mogłam spokojnie spędzić w kuchni, gdyż nad domowym przedszkolem pieczę sprawnie przejął właśnie brat marynarz. Przy okazji - jako złota rączka - naprawił mi w domu to i owo, a wieczorem odebrał z dworca Em i jego walizki. 

Kurczak pieczony, kurczak w sosie curry z warzywami, klops wieprzowo-drobiowy z jajkiem, sałatka grecka, sałatka warstwowa z tuńczykiem, talerz swojskich wędlin, nieco ciasta i owoce. Ot i wszystko. Więcej nie byłam w stanie napitrasić biorąc pod uwagę, że ostatnie 2 tygodnie byłam sama.

Ciekawostką imprezy była Dadi - babcia indyjska, mama męża, moja teściowa. Uczestniczyła bowiem w imprezie będąc online. "Stała" na półce z książkami jak dama i oglądała nasze reality show za pośrednictwem Skype. W końcu mogła "na żywo" zobaczyć niemal całą moją rodzinę i vice versa, moja rodzina mogła zobaczyć ją. Dadu, czyli dziadek też się pojawił, pomachał i przywitał ze wszystkimi, ale nie był tak wytrwały jak Dadi, która "siedziała" z nami do końca. Była szczęśliwa i ciekawa każdego. Zadawała pytania, pokazała na iPadzie świat za swoim oknem w Kalkucie (na życzenie mojego szwagra), wszystkich obecnych do Kalkuty zaprosiła, śpiewała z nami Sto lat i w ogóle całkiem dobrze się bawiła :-). Dadi jest niezwykle nas ciekawa. Indie - egzotyka dla nas. Polska - egzotyka dla nich...

Chłopcy zgodnie podsumowali, że była to ich najlepsza imprezka w życiu :-). Goście też wydawali się być zadowoleni. Czegóż chcieć więcej?

Zdjęć nie mam. Zdążyłam jedynie w ostatniej chwili złapać w kadr kawałki tortu... Em co prawda operował aparatem cały czas, ale jedynie w celach filmowych. Fotograficznie, sprawę olał całkowicie - jak to zresztą robi ostatnio non stop. Tylko video. 

I tak to :-). 

Aha - chłopcy wybrali tort w postaci boiska piłkarskiego. Dość logicznie, nieprawdaż? Każdy na swojej połowie. Każdy miał swojego piłkarza i piłkę. Podczas ceremonii krojenia tortu okazało się jednak, że jeden z piłkarzy nie ma nosa, a drugi piłki... ;-). No cóż, niektórzy wręcz nie mogli się doczekać konsumpcji i zaglądali cichcem do kartonu raz po raz ;-). Tomaszek albo Maksi ;-). Cóż by to jednak była za nuda, gdyby piłkarz miał cały nos, a piłki były dwie... Najlepszy klimat i zabawę tworzą zawsze niespodzianki ;-).

To do "5 + 8" moi bohaterowie ;-).

Zdrówka i dziecięcej radości co dnia! 

LOVE!