wtorek, 29 grudnia 2009

Nie da rady...

Trochę mi żal, że tak haniebnie zaniedbałam swój własny skrawek przestrzeni wirtualnej...

Trochę mi szkoda, że nie udało mi się napisać o kilku dość istotnych wydarzeniach, które nastąpiły po moich zadusznych urodzinach...

Trochę nieporadnie mi się tłumaczyć, że nawet dzisiaj nie napiszę więcej...

Niestety - nie dam rady...

Siłą "wszechzapobiegającą" jakimkolwiek moim działaniom POZA niezbędnie koniecznymi, jest wszechwładny Podlaski. Może to nieprawdopodobnie brzmi ale On naprawdę nie daje nic zrobić. Cały dzień jest aktywny jak radon a zasypia późno - wtedy, kiedy ja już nie mam ochoty na nic.

I weź tu człowieku pisz, twórz, bloguj...

Mimo NAJ szczerszych chęci - nie jestem w stanie.

Ale mój Żywotnik na pewno odżyje. Tylko za jakiś, może już niedługi czas... W końcu to żywotnik - przetrwa najgorszą posuchę ;-).

poniedziałek, 9 listopada 2009

Misz-masz

Nie mam natchnienia. Owionął mnie marazm. Dlatego też tak mało piszę. Nawet swoje, niebagatela, 36 urodziny pozostawiłam bez blogowego echa. Może to i dobrze... Bo co to znowu za wydarzenie? Nic szczególnego. Jedyne o czym mogę wspomnieć z większym sentymentem to 3 czerwone róże od tajemniczego W. Nadal zdobią pokój nr XXX. 

Aleksio nauczył się kilku nowych słówek i wyrażeń. Bez problemu pokazuje oko, nos, ucho, włosy, zęby, nogę, rękę i bolącą głowę. Rozumie proste polecenia i zwykle (JESZCZE!) bez szmeru je wykonuje - przynieś kapcie, czapkę, buty, wyrzuć do śmieci, zamknij drzwi, pokaż to, tamto i siamto. Umie już coraz więcej i zaczynam do tego wyknąć oraz traktować jego słodkie sukcesy jak coś naturalnego. Czekam z utęsknieniem na pierwsze poważniejsze zdania. Na razie, najdłuższe to takie 3 wyrazowe typu - "nie ma dziadzia, nie ma baba, nie ma koko, nie ma wowo (wowo to pies), nie ma kopa" i w ogóle nie ma nic. ;-). Wczoraj przypadło mu do gustu słówko "mokro". Wyskoczył bowiem na chwilkę na zapadany balkon w rajstopach, zobaczył i poczuł, że przemokły. Podnosił nogę i pokazywał mi swoje nieszczęście. Powiedziałam - "Olu, bo jest mokro". No i pół dnia chodził zatroskany, że "moko". Ach! I słowo woda - bije wszelkie rekordy używalności od dość dawna. 
Tak sobie piszę o tych niepozornych szczegółach i niby z boku może nie ma to sensu a jest jedynie "rozczulaniem" się matki nad pierdołkami. Może i tak... ale wiem, że to wszystko  szybko unika a na co dzień takie małe nowości Olka sprawiają mi radość i poprawiają humor :-).

A za 8 dni wraca nasz Sikh "marnotrawny". Dziwne - im bliżej jego przyjazdu, mam wrażenie jakby on nie wyjechał na pół roku, a na jakiś tydzień. Jakbym wcale nie spędzała tych 6 miesięcy bez niego. Jakby listopad następował tuż po maju a zimna, szara, mglista jesień tuż po pięknej, soczystej, rozkwitającej wiośnie. Gdzie wobec tego całe lato moich samotnych zmagań z Aleksandrem? Ni ma - jakby to powiedział sam Oluś... Czasami zawrotna szybkość czasu jest wskazana.

środa, 28 października 2009

Balkonowe zrzuty i orzeszkowa pralka

Rozwieszam pranie na balkonie. Aleksander mi towarzyszy. W rajstopach i zimowej czapce biega dookoła jak szalony i wydaje dzikie ryki. Wykrzykuje coś do niewidzialnych ludzi i... nie może być inaczej - posyła w lot na ziemię jakieś przedmioty. Nie zdążam zauważyć jakie. "OOO, ni ma, ni ma" - i zapuszcza żurawia w ciemną przestrzeń. Jest taki zdziwiony i poruszony, że "ni ma". Mina do tego stopnia niewinna, że zaczynam wierzyć, iż przedmioty dostały nagle gęsich skrzydeł i same sobie sfrunęły na dół. Gały takie wielkie ze zdziwienia, że i ja zaczynam się dziwić jak to możliwe, że coś było i nagle "ni ma". Jutro po pracy wycieczka do ogródka sąsiadów. Sezon obecnie średnio żniwny, ale trzeba by w końcu zebrać te plony zasiane przez własnego syna. Ostatnim razem (około miesiąca temu) zbiory były niebagatelne - lakier do paznokci, grzebień, kilka spinaczy do prania, pluszowy prosiaczek, pudełeczko na sałatkę, 3 małe piłeczki i 2 Olkowe bluzki zawiśnięte na czubkach krzaków.

Jako ostatnie wieszam skarpetki. Oli zniknął w głębi domu. Dziwne. To nie może wróżyć nic dobrego. Brrr, przyjemny, listopadowy chłód. Spokój na dworze i zapach drewna, który uwielbiam. Mamy bowiem w naszym mieście fabrykę płyt wiórowych. Zapach z przetwórstwa zwykle pięknie roznosi się po okolicy i działa na mnie łagodząco... Tymczasem jednak, odurzona owym żywicznym aromatem zmierzam w poszukiwaniu syna. Łazienka. Chudy tyłeczek odziany w pluszowe getry koloru blue wystaje z ...pralki. Na pytanie "co Ty tam robisz?" - tyłek wycofuje się, ujawnia się dalsza część postaci, ponownie zdziwione, brązowe gały wielkości kasztanów i słodkie usta mówiące - "OOO, miamia". "Miamia"? - myślę - gdzie, co, jak? "OOO, miamia" - ponowna, głosowa prezentacja poglądu. Jasne... Zaglądam do pralki i widzę moc solonych orzeszków. Grzeczne dziecko wyrzuca śmieci do kosza, więc dopiero potem ujawniam w owym koszu torebkę od orzeszków. Sprytne.... Orzeszki w pralce rozwaliły mnie emocjonalnie. Rozbawiły niemal do łez. Usiadłam obok pralki i zaczęłam je zjadać na spółkę z Olkiem. I tak sobie oboje siedzieliśmy na podłodze obok pralki, czerpiąc soloną rozpustę z jej bębna. Wyobraziłam sobie, że mamy gości. Czasami brakuje nam naczyń (no bo jeszcze my nadal na dorobku), więc w razie potrzeby zawsze można coś podać w bębnie od pralki. Skoro Aleksander z niej jada i matkę własną do tego przekonał, to i inni mogą pójść w nasze ślady. Przynajmniej zabawa będzie gwarantowana. Jeść zwykłe a rolling orzeszki ;-) to chyba różnica. Ha ha. Dzieci to mają łepki nie od parady.

środa, 21 października 2009

Słowo na dobranoc

Właściwie nic więcej jak "dobranoc" nie jestem w stanie napisać. Olek aktywny za nas dwoje... Przybrany w piżamę, nakarmiony i z umytą paszczką robił podchody do snu już co najmniej 3 razy. Owinięty kocykiem, noszony na rękach, bujany, huśtany i raczony moimi "kołysankami" typu "aaa, kotki dwa" zamykał już potulnie oczy i miałam nadzieję, że odleci w krainę pięknych snów. Akurat. Odlatywał, a jakże, w stronę szafki z butami. Już nie mam siły i nerwów na ich jakiekolwiek ustawianie i łączenie w pary. Po prostu wrzucam je gałkiem, jak lecą, zatrzaskuję drzwiczki z hukiem i basta. Do następnego razu, kiedy koleś znowu zechce urządzić sobie marszobiegi w klapku na obcasie i rozczłapanym kapciu równocześnie.

Zabawki są rozwalane notorycznie. Ja je bez końca usuwam z drogi a on bez końca tę drogę mi nimi usiewa. Własnie setny raz wyciągnął baterie z pilota i oczywiście poturlał je pod komodę. Po to tylko, by obserwować jak wyciągam je stamtąd używając kawałka listwy podłogowej, którą zresztą również on "wymontował" i na niczym spełzają moje próby ponownego jej wmontowania. Jeśli tylko zauważy, że jego krecia robota została namierzona i obrócona w niwecz - natychmiast przystępuje do akcji i abarot robi swoje. Założona listwa musi być ponownie natychmiast zdjęta. Baterie włożone do pilota natychmiast wydłubane. Złożone książeczki z obrazkami oglądane właśnie przez godzinę muszą być natychmiast rozłożone jak tylko odłożę je na szafkę. Bo przecież znowu, osiemsetny raz trzeba zobaczyć małpę i konia (ptapta i kom w żargonie). Odkurzacz musi koniecznie wyjechać na salony co najmniej 3 razy dziennie. Mop również nie ma prawa próżnować... A ile wisku i nerwów jak taka rura od odkurzacza albo właśnie mop na długim kiju nie chcą swobodnie przejść w pozycji poziomej przez drzwi albo o coś zahaczą...

Miałam dziś wypełnić pewne formularze, zrobić jakieś przelewy, napisać maila do M. i jeszcze to i owo, na co trzeba mi spokoju. Nic z tego. A teraz już mi się nic nie chce. Jedynie jakimś cudem piszę ten oto tekst. Blog również chciałabym nieco uatrakcyjnić wizualnie. Może jutro?

Nooo. Skapitulował. Noszenie na rękach nie pomogło, aaa kotki dwa też nie - pomogło puszczenie samopas. Po kolejnej rozróbie wśród klocków i książeczek z ptaptami, komami i innymi - zasnął. Samoistnie. Jaka błoga minka. Kochany zbój. Czasem dopada mnie padwa nerwowa i załamuję łapy z bezsilności - ale to tylko tak czasem bo przecież nie ma wyższych priorytetów niż ten, którego właśnie stoczył sen. Nawet się rymło, he he.

Wybiła 22. Miało być tylko "dobranoc" a grezdnęło mi się więcej. Już znikam.

piątek, 16 października 2009

Dzień z Aleksandrem

Spędzam dziś dzień z Olim. Dziwne. Przywykłam do wstawania około 5.30 i kiedy mam labę i mogę wstać później - nic z tego. Rzecz jasna nie wstałam o stałej porze a trochę później, ale jednak ciało i umysł wykną do stałości LOL.

Pani Tosia poprosiła o wolne, bo jutro po katolicku żeni syna i chrzci tegoż syna córeczkę. Dwie ceremonie w jednym. Podoba mi się.

Pogoda pod psem, więc siedzimy w chałupie. Pada śnieg z deszczem. Olu właśnie się budzi. Podczas gdy spał, ja czytałam blogi dziewczyn z desi-forum. Wciągające. Mam jeszcze dużo do nadrobienia.

Teraz uklekocę jakiś obiad i nakarmię syna. Osobiście nie czuję głodu bo pochłonęłam na późne śniadanie 4 wiejskie jaja na twardo. Bez majonezu. Jedynie sól i pieprz. I herbata.

Olu chyba się cieszy, że jest ze mną. Bez końca noszę go na rękach a on się przytula i obejmuje mnie za szyję. Kiedy mijamy lustro w przedpokoju - synul śmieje się do rozpuku. Czyżbyśmy tworzyli kabaretowy duet? Może i tak - Olek ma na głowie zimową czapkę w paski a'la osa (nie chce jej zdjąć) a ja .. ja mam na głowie sitowie.

czwartek, 15 października 2009

Obuta, nałogowa Wieża Babel

Jednak ... to prawda.... To wcale nie było moje widzimisię kiedy pisałam tu i ówdzie, tem i innym, że mój syn, chociaż ma zaledwie 1 rok i 8 miesięcy, to już jest uzależniony.

Uzależniły go ... buty.

Jego, moje, babci, dziadka, ciotek i wujów.

Popatrzyłam ukradkiem za siebie... Eksperymentalnie bowiem zdjęłam wszystkie sznurki i gumki blokujące dostęp do szafek...

I nastało się.

Co?

Wieża Babel się nastała!

Kozaki, adidasy, pantofle, szpilki, kapcie, sandały i klapki - chcąc bądź nie - legły obok siebie w niemiłosiernym rozgardiaszu.

Pantofel w kolorze brąz, usadowiony na dość stabilnym i średnio szerokim obcasie typu "słupek", posiadający w sobie grację i look niepowtarzalny, bo nigdy nigdzie podobnego nie spotkałam - leży sobie właśnie do góry kołami swojego obcasa w sąsiedztwie delikatnego, srebrnego szpilorka, który spotkał się z moją stopą 2 razy w życiu. Dwa buty zupełnie sobie obce w charakterze i stylu - leżą sobie obok i trącają się całkiem przyjaźnie noskami. Adidasek  z zielonkawego zamszu owinął z czułością swoim sznurowadłem cholewkę kozaka a pufiaty kapeć uwikłał się przyjemnie w rzemyki od rzymskich sandałków. Cudowna, spokojna Idylla Porozumienia.

Aleksander pławił się z rozkoszą we własnoręcznie utworzonym obuwniczym Bablu. Obmaszerował chatę w zestawie prawy na lewy - czarny - żółty - obcasik - koturnek ... i zasnął na dywanie obuty w  te buty, z których każdy choć inny to bliski stopy.

Nie mogłam zedrzeć mu tego obuwia z nóżek - dopóki nie zasnął snem kamiennym. Czujny jak zając. Ewentualna próba pozbawienia go buta kończyła się kwileniem i grymasami twarzy. Dla mnie - destrukcja.

Teraz Olu już mocno śpi a ja uprzątnęłam jego Wieżę Babel. Podnosząc brązowy pantofel i srebrną szpilką, które nadal pokojowo leżały obok siebie zapytałam się sama w sobie - czy ludzie nie mogliby brać przykładu ze swoich butów?

czwartek, 8 października 2009

Bezsenność w deszczu i księżyc we łzach

Jestem zmęczona. Mija dopiero godzina 20 a mnie już morzy jakaś senna zmora. Ubiegłej nocy - chyba zresztą jak każdej innej... - nie wyspałam się.  Około godziny 2 Aleksander dostał dziwnego "objawienia" i trwał w zupełnie przyjemnej bezsenności dobre 40 minut. Piszę - przyjemnej, bo  o dziwo - nie płakał, nie knychał, nie wiszczał, nie piszczał, nie smęcił, nie nęcił i nie dobierał się z rozpaczą do mojego cyca. Po prostu się przebudził i wędrował po łóżku wzdłuż i wszerz. Siadał i się kładł. Wywijał jakieś dzikie kozły, zakładał nogi na ścianę a ze swoim chudym tyłkiem pchał się prosto na moją gębę co jest jednym z jego ostatnich, ulubionych trików. Udało mu się również zejść z łóżka, przejść do kuchni i szybko wrócić z powrotem. Przy tej całej swojej nocnej aktywności... po prostu sobie nucił i spokojnie pomrukiwał. Niebywałe. Jeżeli w nocy wydaje bowiem jakieś dźwięki - zwykle nie są miłe dla ucha i wpływają na mnie destrukcyjnie.  Jakaś dziwna ta noc była. Kilka osób w pracy również skarżyło się potem na przebudzenia - Piotrek memłał się po łóżku nie mogąc zasnąć od 2 do 4 a szefowa wstała o 2 i... czytała książki. Ciekawe...

Dzisiejszy dzień natomiast, od rana był ciepły i parny. Sporo padało. Po powrocie do domu, zapakowałam Olka do woza i poszliśmy na pocztę sprawdzić naszą skrytkę. Oczywiście była pusta - grrr, nie cierpię pustych skrzynek na listy. Później, z uwagi na to, że na weekend przyjadą Andrzeje a Zuzia kilka dni temu skończyła roczek, poszliśmy z Olem kupić jej prezent - padło na ortalionową kamizelkę na zamek i wzorkowane rajstopy. Zakupy z Olem muszą być szybkie i zdecydowane, dlatego nie miałam możliwości gmerania po wieszakach i półkach a wzięłam to, co od razu wpadło mi w oko. Po wyjściu ze sklepu, mimo iż spędziliśmy tam nie dłużej niż 20 minut, okazało się, że jest już tak ciemno jakby upłynęła co najmniej godzina. Niebo przypominało granitową skałę i za chwilę walnęła taka zlewa, że zanim przebiegliśmy na drugą stronę ulicy, gdzie było zadaszenie - zmokliśmy jak niesforny drób. Olek miał nad sobą daszek od wózka i kocyk na kolanach, więc w sumie uszedł w miarę sucho ale ja - po luku w sklepową witrynę zobaczyłam coś na kształt potwora z Loch Ness, ha ha ha.  Włosy jak u upiora, rozmazany tusz od rzęs i spływające po twarzy strugi. Kiedy deszcz niby się ustatkował - ruszyliśmy pędem w stronę domu. Nie jest to odległość zawrotna ale koniec końców zmokłam tak jak już chyba nie pamiętam kiedy ostatnio, natomiast Olek - choć mniej - to zapewne pierwszy raz w życiu. Żeby było śmieszniej - wieczorem, jakieś 1,5 godziny temu ubraliśmy się i ponownie poszliśmy na dwór. Po oliwki i mozarellę bo nagle zachciało mi się włoskiej sałatki. Na dworze ciemno i mokro ale przyjemnie ciepło. Nie braliśmy wózka. Olu dzielnie maszerował przy mnie zwinnym krokiem, wbiegał na sklepowe schody, właził na podjazdy, podśpiewywał sobie i bardzo się cieszył z tego promocyjnego spaceru. Mozarelli w pobliskich sklepikach rzecz jasna nie było, natomiast w drodze powrotnej znowu napadł nas deszcz. Może nie aż tak ulewny jak wcześniej, jednak znowu wróciliśmy do domu jak podmokłe kurczaki. Koniec końców mozarellę zastapiłam fetą i wyszła sałatka bardziej grecka niż włoska. Nie ma to oczywiście dla mnie większego znaczenia ponieważ jakakolwiek mieszanina warzyw i któregoś z tych serów zawsze podnosi mi nastrój -  aczkolwiek właśnie dzisiaj od samego rana śniła mi się na jawie delikatna, soczysta mozarella.

Aleksander już śpi, ja zaraz zaparzę sobie wieczorną meliskę, luknę na desi-forum, nakremuję buziala, nastawię budzik na 5.35 i zanim zlegnę obok synka - poczytam. Czytam teraz "Księżyc we łzach" Ouardy Saillo - historię młodej Marokanki i jej rodzeństwa, którzy w najmłodszych latach życia doznali mnóstwa nieszczęść, biedy, upokorzeń i wszystkiego tego, czego najbardziej w życiu nie chcielibyśmy doświadczyć. Książka napisana w prosty sposób, opisowym, zrozumiałym językiem. Czyta się ją szybko i z zapałem. Jakkolwiek rzeczy dzieją się w Maroku - kraju muzułmańskim - nie jest to książka o życiu w islamie. Owszem, jest sporo nawiązań do tej religii i tradycji, ale opowieść jest po prostu o nieszczęśliwym życiu, jakie może zdarzyć się wszędzie a zwłaszcza w biednym, afrykańskim kraju. Traktuje też sporo o kobiecie i jej miejscu w tamtej stronie świata (i pewnie nie tylko tamtej). Opowieść jest raczej smutna i rzeczywiście nawet księżyc, słuchając jej, może zasnuć się łzami. Czasem trzeba czytać takie książki. Podczas gdy ja marzę o mozzarelli, gdzieś tam daleko lub kto wie - może nawet gdzieś obok - ktoś marzy o kromce chleba lub papce z mąki i wody. Podczas gdy ja kupuję czekoladowy deserek dla Olka - gdzieś tam daleko chudziutki chłopczyk dostaje baty bo z głodu ukradł pomidora.......

Życie jest niezrozumiałą kakofonią nieporozumień.

niedziela, 4 października 2009

Cebula ze słoniną

Nie ma to jak nażreć się na noc słoniny z cebulą... A zwłaszcza tej cebuli... Jakkolwiek cebulę uwielbiam i jest jednym z sztandarowych warzyw w mojej kuchni to jej jadanie w wersji surowej tuż przed snem nie jest dobrym rozwiązaniem z uwagi na posmak jakiego nie da się szybko i skutecznie wytępić. Co do samej słoniny natomiast - przywiozłam ostatnio z Pastorczyka taką swojską, nasoloną, przerastaną chudymi nitkami, "wyleżaną"... Sezon jesienno - zimowy nie może obyć się bez kanapek z plasterkami takiej słoninki - cienkimi jak żyletka, pokropionymi octem i obłożonymi kawałkami cebulki oraz posypanymi grubym, czarnym pieprzem. Czasami obok lub zamiast cebuli występuje czosnek. Do tego musi być zwykły jasny chleb żytni lub mieszany - najlepiej lekko czerstwy. A do popicia herbata. Gorąca. Spożywanie zimnego tłuszczu jakim niewątpliwie jest słonina (musi być z lodówki!) musi być podparte gorącym napojem.

Nie wiem, czy takie menu w erze dostatku i różnorodności produktów spożywczych może zrobić na kimkolwiek dobre wrażenie. W erze odchudzania, unikania tłuszczy, kalorii... Oczywiście nie jadam słoniny kilka razy dziennie codziennie. Zwykle kiedy jestem na wsi czyli w Pastorczyku i jak wspomniałam wyżej, przeważnie w porze jesienno- zimowej. Tutaj u siebie w G. - odświętnie i tylko wtedy jak mam słoninkę od mamy właśnie i wyjątkowego na nią smaka. Co ważne, takie "mięso" może spokojnie leżeć w lodówce długi czas i jest nadal dobre. Cudowne wyroby sklepowe, za jakie płaci się krocie, po takim czasie zdążyłyby już spleśnieć i zgnić kilka razy dookoła. Nie jestem jedyną zjadaczką słoniny w rodzinie. Raczej stanowię tradycyjne ogniwo w całym łańcuchu. Nie da się ukryć, że wieś pozostaje w człowieku nawet jak się z niej wyprowadzi ;-). I akurat poczytuję to sobie za atut.

No, to by chyba było na tyle w kwestii słoniny. Jej inne propozycje zastosowania zostawię sobie gdzieś za pazuchą co by ewentuyalnym osobom czytającym nie zrobiło się zanadto mdło - ha ha ha.

środa, 30 września 2009

Stare pamiętniki

Dobrałam się do swoich starych zeszytów z zapiskami czyli mówiąc jaśniej - pamiętników. Jest to gromada 10 zanotowanych pieczołowicie grubszych i chudszych brulionów. Swego czasu okręciłam je dookoła taśmą klejącą i wrzuciłam do torby, której funkcją pierwotną jest targanie puszek z piwem i utrzymywanie ich we względnie niskiej temperaturze. Taka a'la lodóweczka, którą zamyka się na zamek i można przewiesić przez ramię jak zwykłą torebkę. Dostałam ją kiedyś od brata marynarza po jego powrocie z któregoś rejsu. Okazała się całkiem przydatnym archiwum na moje "święte zeszyty". Najstarsze zapiski pochodzą z czerwca 1997 r. Mają więc ponad 12 lat. Wspólnie z moją ówczesną bratnią duszą Moniką prowadziłyśmy ten zeszyt wspólnie. Trochę pisała ona, trochę a zarazem znacznie więcej ja. Kolejne "tomy" były już 100 % -owo tylko i wyłącznie moim dziełem i były zupełnie osobiste. Czerwiec 1997 był ostatnim miesiącem naszego IV roku studiów. Zaczęłyśmy wtedy z Monią gryzmolić nasze wspólne historyczne ecie-pecie i później przez jakiś czas kontynuowałyśmy to na roku V czyli ostatnim wspólnym studenckim i jednocześnie tym, w którym nasze drogi się rozeszły... Pamiętam, że swoje pierwsze wspominajki zaczęłam zapisywać w wieku lat 15. O ile pamięć mnie nie myli konsekwentnie robiłam to gdzieś do wieku lat 18-19. Na pewno były to 3 zeszyty. Z obawy aby kiedyś nie wpadły w niepowołane ręce (rodzice, rodzeństwo) pod wpływem jakiegoś impulsu po prostu je zniszczyłam. Porwałam na strzępy i na raty wrzucałam w ogień. Ognia w naszym starym domu nie brakowało gdyż zarówno piec jak i kuchnia były opalane tradycyjnie - drewnem i węglem. Dzisiaj bardzo żałuję, że te moje nastoletnie "białe kruki" nie przetrwały. Skoro pisałam je około 20 lat temu to dzisiaj zapewne miałyby dla mnie wartość nie podlegającą żadnej cenie ni wycenie. Człowiek niby coś tam pamięta jak to "wtedy" było, co się myślało, czuło, przeżywało, co się działo i wydarzało. Ale pamięta się raczej tylko wybiórczo i powierzchownie. Zapiski na papierze natomiast - a wiem, że pisałam dość szczegółowo - mogłyby podziałać wręcz jak machina czasu! Teraz zamierzam przeczytać na nowo swoje zachowane dzienniki, wybrać z nich co ciekawsze fragmenty i wstawić na bloga. Będzie to swoiste urozmaicenie a praca nad tą "kopalnią wspomnień" z całą pewnością sprawi mi frajdę. Dodam też, że z czasów studenckich pozostał mi także różowy, skromny zeszycik z moimi wierszami. Nie jest to jakaś poezja z górnych półek czy też ambitna twórczość w jakiej zwykły śmiertelnik niekoniecznie potrafi odnaleźć sens - są to raczej sympatyczne, ciepłe myśli i uczucia ubrane w proste słowa, czasem rymy. Takie wierszyki w imię moich ówczesnych miłości - zwykle wówczas niespełnionych lub poranionych. Kiedy je teraz czytam - na mojej duszy wyskakuje sentymentalny, serdeczny pstryczek. Pisanie to jednak fajna rzecz......

piątek, 18 września 2009

Zapisać dzisiaj na przyszłość

Muszę od czasu do czasu zapisywać Olkowe poczynania, nowe umiejętności, nawyki, słówka, zdarzenia. Na przyszłość - na pamiątkę własną, samego Olka i może innych potomnych. Życie mija nieubłaganie a on zmienia się jak w kalejdoskopie. Pewne rzeczy w jego zachowaniu wydają się takie oczywiste i codzienne - jednak za jakiś czas, kiedy do nich sięgnę - na pewno będę o nich czytała z uśmiechem na twarzy i wdzięcznością samej sobie, że je utrwaliłam na piśmie. Robię też oczywiście dużo zdjęć a od czasu do czasu nagrywam jakieś drobne video. Bezcenne - jak w tej reklamie. Gdybym dzisiaj np. odnalazła gdzieś zapiski mojej mamy z dzieciństwa mojego lub nawet kogoś z mojego rodzeństwa - byłoby to chyba naprawdę coś, na co nie byłoby ceny. Wiem jednak, że moja mama nie prowadziła żadnych zapisków (nie do wykonania w jej warunkach życia ) a jedyne pamiątki z mojego najwcześniejszego dzieciństwa to zaledwie kilka skromnych, czarno-białych fotek, jakieś ubranka i ewentualne, nieliczne opowiastki rodziców. Dzisiaj mamy internet, aparaty, kamery - nie da się umknąć światu niepostrzeżenie a dzisiaj narodzonemu dziecku można stworzyć portfolio jego życia dzień po dniu... Kiedyś po prostu coś nie do wyobrażenia. Olek swobodnie już sam schodzi i wchodzi na nasze III piętro. Trzyma się ściany lub poręczy lub czasem mojej ręki - o ile nie jest zajęta tobołem z zakupami. Kiedy już jesteśmy pod drzwiami mieszkania i wyciągam klucze by otworzyć - kolega czym prędzej uwija się na IV piętro albo robi odwrót na II. Wie, że będę go ścigać więc przyspiesza ile sił w nogach i rechocze z uciechy na cały blok. Czasem boję się, żeby nie wyciął orła - zwłaszcza jak zbiega na dół. Jest jedynym malutkim chłopczykiem na naszej klatce i wszyscy go znają i zaczepiają. Starsza Pani z lokum pod nami kilka razy przyniosła mu nawet maskotki - bo on taki uroczy i jeden w sąsiedztwie. Jego uroki znane są również w formie mniej sympatycznej - krzykliwej i łzawej w razie buntu czy innych przypadłości. Niby to takie drobne jak pchła a jak rozwali paszczę - uszy więdną. Na szczęście nikt z sąsiadów jeszcze jawnie się na to nie żalił. Ostatecznie jednak ryki małego Singha nie są tak częste a sąsiedzi naprawdę super. Co więcej z nowości zachowawczych Olka? Koń pokazywany na obrazku zyskał dobitne miano kom a wszystko co ptasie i drobiowe jest po prostu koko. Na Pastorczyku, w oborze, na ciuchach słomy, pewna czarna kura z wyleniałym grzbietem wysiadywała jajka. Podczas jednego z weekendów, Olek kiedy tylko był w pobliżu, zaglądał do niej, pokazywał z zachwytem i dziecięcym zdziwieniem palcem i mówił z wdzięcznym akcentem "o koko". Kurczaki już dawno się wykluły i razem z kurą zostały przetransportowane przez moją mamę do kurnika. Aleksander jednak nie daje za wygraną i za każdą, kolejną wizytą w oborze przeszukuje snopki w poszukiwaniu swojej koko... Bo jak to? Była a nagle jej nie ma? No i od pewnego czasu, obsesją Olka są buty na obcasach. Zakłada je sam, wkłada na nogi każdemu kto stoi obok i przeżywa przy tym każde niepowodzenie i potknięcie z tym związane. Co ważne - chodzenie na obcasach chwilami idzie mu lepiej niż mnie ;-) I to by było na tyle dnia dzisiejszego :-)

czwartek, 17 września 2009

Sikh z odzysku?


Mniej więcej 2 lub 3 tygodnie temu dostałam od Mohiego sms-a dziwnej treści. Treść miała formę pytania, które lekko mnie zastanowiło. Mianowicie - mój mąż zapytał, czy nadal będę Go kochać jeżeli na powrót zapuści włosy i brodę. Odpisałam, że owszem - przecież nie kocham Go jedynie za łysy łep i ogoloną gębę, jednakowoż poznałam go jako człowieka o pewnym wizerunku i taki właśnie wizerunek w zasadzie mi odpowiada. Zapytałam - skąd nagle taka zmiana? W dosyć długim e-mailu wytłumaczył mi, że spotkał się z pewnym duchownym (czy jak tam go zwał) i po bardzo długich debatach i rozmowach z nim - uznał, że wszystkie jego życiowe niepowodzenia (jakie niewątpliwie go spotkały, przyznaję) być może wynikają z tego, że zawsze był upartym oportunistą życiowym, jokerem i człowiekiem niepodatnym na żadne manipulacje, tradycje i zasady. Stąd być może zawrócenie własnego "ja" na drogę tradycji, wiary i chociażby pozorów dla mas - miałoby okazać się dla niego szansą na poprawę tego, co uznał w swoim życiu za skopane i podupadłe. Owszem, do roku bodajże 2002 nosił tradycyjny sikhijski turban i brodę a zatem całkowitym odszczepieńcem nie był. Porzucił jednak i turban i zarost na poczet wygodnictwa i bezpieczeństwa życiowego, gdyż jako osobnik wielce podróżujący miewał nieprzyjemności - zwłaszcza na lotniskach gdzie brano go za podejrzanego Araba, który przecież już z samego założenia może być terrorystą. Odczuł to zwłaszcza po pamiętnym 11 września. Być może były też inne powody, dla których oswobodził swoją głowę z 5-cio metrowego zwoju materiału i począł inwestować w maszynki do golenia - nie wiem - ale z naszych rozmów nie wynikało nic innego. Poza tym, po pewnym czasie przyzwyczajenie wzięło górę i jak mówił - z ogoloną głową czuł się lekko i po prostu dobrze. Moim zdaniem równie dobrze wyglądał. Jego tradycyjne sikhijskie oblicze jakie widziałam na zdjęciach zawsze mnie lekko śmieszyło - zwłaszcza, że swego czasu Mohi był ... no nie owijając w bawełnę - po prostu za gruby. No więc po latach europejsko-amerykańskiego image, mój mąż zapragnął powrotu do przeszłości i korzeni. Przypuszczam, że gdyby nie pojechał do Indii, nie spotkał się z rodziną i owym guru - tematu by nie było. Owszem, wielokrotnie mi mówił, że jego rodzina bliższa i nieco dalsza nie pochwala jego ogolonej głowy i braku turbana - jednakże nigdy nie był tym nadto przejęty. Tak się trochę zastanawiam - jak On zamierza funkcjonować w naszym polskim społeczeństwie, w niewielkim jak nasze miasteczku w tym swoim turbanie... Czy rzeczywiście chce go nosić i wierzy, że dzięki temu odwróci się od niego zła passa finansowa - czyli ta, jaka najbardziej go w tej chwili trapi? Myślę, że jak wróci - będziemy mieli o czym dyskutować. Jakkolwiek tradycyjny Sikh w Indiach ma swoją rację bytu - tutaj w G. lepiej dla niego by było aby pozostał nim jedynie duchowo. "Powinienem trochę postarać się chociaż dla swojej mamy i sióstr - powiedział. Zaraz za Tobą i Aleksandrem są to najbliższe mi osoby. Wiele mi pomagają i wybaczają wszystkie głupoty i błędy jakie w życiu popełniłem. Jeżeli jednak nie zgodzisz się na to, abym zaprzestał strzyżenia włosów i golenia - nie będę wbrew Tobie". Nie powiedziałam nic ale będę mu to raczej perswadowała skoro już zdecydował się na życie w Europie, w Polsce, w małomiasteczkowym środowisku. Bynajmniej tak mi się wydaje, że tak będzie najlepiej dla nas wszystkich. Rodzina w Indiach powinna to zrozumieć - nawet mama Mohiego, z którą jest bardzo związany. Nie znam jej osobiście ale miałam okazję rozmawiać przez telefon i widzieć przez kamerkę na skype. Miła, serdeczna kobieta a do tego z poczuciem humoru. I rzeczywiście bardzo wyrozumiała. Mohi w ogóle ma wielki szacunek do kobiet. Zawsze mnie to bardzo intrygowało i jest to jedna z jego zasadniczych cech charakteru jakie po prostu uwielbiam. Mohi wraca w listopadzie. Dokładnie za 2 miesiące. Czyżbym na lotnisku miała powitać męża o zmienionym wizerunku? W sumie jestem ciekawa ha ha. No i jeszcze nie ustaliłam czy wybiorę się na to lotnisko by go powitać. Być może będziemy z Olem czekać na niego w domu z polskim obiadem za jakim nasz stary Sikh już tęskni?

środa, 16 września 2009

Proza zwykłego dnia

No i zleciał kolejny, zwykły jak komunistyczna kiełbasa, dzień. Wszystkie moje dni są do siebie podobne. Rano do pracy, w pracy standardowo i klasycznie, po pracy marsz do domu, przejęcie Aleksandra od opiekunki i "żeglowanie" do wieczora. Dzisiaj miałam nieco odmiany bo przerabiałam maliny zerwane w niedzielę u bratowej w ogródku. Kilka słoiczków czerwonej, aromatycznej chlapy już wylądowało w piwnicy, reszta tej chlapy zostanie połączona z jagodową burlagą i w efekcie ma powstać jakiś a'la leśny dżem. Nie wiem po co robię dżem skoro rzadko go jadam. Chyba tylko dlatego, że po prostu mam maliny, mam jagody i muszę je zagospodarować. Malinowy przecier jednak, na zimowe herbatki i ewentualne przeziębienia na pewno się przyda.

Dzisiaj też umniejszyłam zawartość naszego kosza na brudy. Udeptane rajstopy Olego i moje drugiej świeżości koszulki powoli zaczęły już wręcz wypełzać spod dekla żółtego kosza. Pralka szalała więc dwa razy i pozostało jej roboty na co najmniej jeszcze 2 zachody. Brzmi to okrutnie - ale czyżby okazało się, że ja i mój syn to para cywilizowanych kloszardów? ;-). Pogoda dzisiaj u nas cudowna a zatem uprane sztuki elegancko ozdabiają sznury na balkonie - nabierają zapachu wrześniowego powietrza trzepocząc beztrosko na lekkim wietrze. Bardzo ale to bardzo lubię rozwieszać pranie. Robię to zawsze z namaszczeniem, uwagą i optyczną dokładnością. Wszystko ma wisieć równo, dobrane kolorami i rozprostowane. Takie tam zboczenie pralnicze ;-).

Teraz to właściwie nic już mi się nie chce. Olek śpi i ja mam ochotę na to samo. Myślę, że jak żłopnę szklankę melisy i chwilę poszperam na desiforum (moim netowym narkotyku) - przytulę się do swojego pachnącego słodyczą i zasnę z nosem w jego kudełkach. Uwielbiam patrzeć na śpiącego synka. Właściwie jest to jeden z najpiękniejszych widoków jakie mogłabym sobie wyobrazić.

niedziela, 6 września 2009

I po zmaganiach

Zmagania wizowe zwieńczone sukcesem i to nawet bez zbędnych ceregieli. A jednak udało się również bez tego głupiego zaproszenia. Wcześniej pytali Mohiego o ubezpieczenie zdrowotne. Powiedział, że jest ubezpieczony przeze mnie jako członek rodziny. Oczywiście nie jest to prawdą bo owszem - takie ubezpieczenie jest możliwe ale najpierw muszę mieć dokument, że Mohi jest zameldowany w moim mieszkaniu. Zameldować jak dotąd go nie mogłam bo nie miał już ani ważnej wizy ani karty pobytu. W ambasadzie powiedzieli mu jednak, że skoro ja go ubezpieczam to powinnam o tym wspomnieć w swoim liście. No więc - wspomniałam... Jednym zdaniem - by za wiele już nie pytali. Czasem zbyt szczegółowa informacja pociąga za sobą masę niepotrzebnych pytań. Jak widać - owo zdanie pomogło. Mohi był zadowolony. Konsul zapytał go jedynie czy kocha żonę , he he. No, pytanie jakby adekwatne podczas starania się o wizę w celu wyjazdu do owej żony. Pytał również co robił w UK i dlaczego tam nie został. Najwyraźniej był zdziwiony, że zamiast Wysp czy innych krajów Zachodu, Mohi wybiera się do Grajewa. Cóż - to jest właśnie najwyższy dowód na to, iż małżeństwo nie zawarte zostało dla celów innych niż powszechnie przyjęte za naturalne ;-)

A zatem, zgodnie z planem i datą na bilecie - 17 listopada powitamy Tatuśka w Polandii. Jeszcze tylko 2 miesiące z małym ogonkiem. Teraz, kiedy zleciało już znacznie więcej czasu niż połowa od jego wyjazdu - dni biegną inaczej - szybciej. Od razu po powrocie będziemy wyrabiać mu kartę pobytu. Trochę urzędowego manijactwa z tym będzie ale w ogóle mnie to nie przeraża. Już mamy z górki pod tym względem. A co z resztą - czyli praca dl Mohiego i inne życiowe decyzje - będziemy rozważać w swoim czasie.

Teraz gotuję rosół. Aleksander śpi. Za oknem pobłyskuje słońce, na Polsacie Roobin Hood a ja muszę jeszcze skrobnąć maila właśnie do Mohiego.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Wizowe zmagania c.d

Mohi wysłał mi smsa, że zadzwonili do niego z Ambasady i kazali stawić się w piątek, 4 września. Po cichu liczę, że Ambasada stanie na wysokości zadania i nie będzie nam życia utrudniać ani też przywoływać Mohiego na kolejną, czwartą już wizytę u nich. Niech litość mają nad nami a zwłaszcza nade mną, oczekującą coraz to mniej cierpliwie. Zamierzam, w swoim liście do Konsula, po krótce opisać kłopoty związane z samotnym wychowywaniem synka. Może będzie to jakiś dodatkowy argument by przekonać ich do rezygnacji z oficjalnego zaproszenia, które będzie mnie kosztować 3 wizyty w Białymstoku - a co za tym idzie 3 dni urlopu (!!!) - a do całej sprawy nie wniesie po prostu nic nowego. Dokumenty jakie dołączę do wniosku o rejestrację zaproszenia u Wojewody załączamy z Mohim również do jego wniosku wizowego, więc po co to powielać? No więc oby do piątku i oby z sukcesem !

wtorek, 25 sierpnia 2009

Wizowe zmagania

To jest jednak ból. Masz legalnego chłopa, wziętego za męża z dobrej i nieprzymuszonej woli i w uczciwym małżeńskim celu. Owy chłop wyjeżdża na jakiś czas do kraju swoich ojców i oby powrócić do połowicy i - w naszej sytuacji - narybku - musi smażyć się godzinami w dokuczliwym słońcu New Delhi oczekując na łaskę polskich urzędników konsularnych. Mało tego, że się smaży. Smaży się bowiem w niepewności, czy jego własna pieczeń nie zostanie po prostu brutalnie wyrzucona psom na pożarcie. Mówiąc prosto - niepewność dotyczy decyzji, jaką w kwestii wizy podejmą urzędnicy. Mohinder był w ambasadzie dwukrotnie w ciągu ostatnich 2 tygodni. Wizyta nr 1 - bez oczekiwanego skutku. Zażądali bym wystawiła Mohiemu oficjalne zaproszenie u "swojego" Wojewody. Zadzwoniłam do Podlaskiego Urzędu Wojewódzkiego celem zasięgnięcia języka. Pani urzędniczka w odpowiednim Wydziale - nie poskarżę się - bardzo miła - podała mi informacje powalające z nóg. Nie chodzi o wymogi dotyczące zaproszenia bo te ustaliłam internetowo i wiedziałam, że spełniam. Chodzi o terminy. A więc - najpierw muszę osobiście jechać do Białegostoku by ustalić sobie termin na złożenie wniosku o rejestrację zaproszenia. Może to uczynić w moim imieniu każda inna osoba jaką wydeleguję - byle by udała się tam osobiście. Odpada - Białystok to moje miasto studenckie ale nie mam tam obecnie nikogo, kogo mogłabym poprosić o taką fatygę. Ale to nie problem. W końcu mogę wziąć dzień urlopu i jechać sama. Zapytałam miłą Panią - jeżeli już się tam stawię - kiedy mogę spodziewać się wyznaczenia owego terminu na złożenie wniosku. Pani poszperała w dokumentach i powiedziała - hmmm, no najbliżej to pod koniec października. O w mordę myślę sobie! Pytam dalej - a ile czeka się na wystawienie zaproszenia? Odpowiedź - okrągły miesiąc, proszę pani. I należy odebrać je osobiście. No to jestem ugotowana... Mohi ma bilet na 17 listopada. Żadnym cudem nie zdążę. Wysłałam maila do męża. Udał się więc znowu do ambasady. Wyjaśnił całą historię - w pośpiechu, gdyż urzędnik słucha go również "w pośpiechu". Że żona i dziecko czekają, że specjalnie wrócił do Indii po wizę - a nie musiał i mógł sobie nielegalnie mieszkać itp, itd. Kazali mu przyjść za 10 dni ponownie - czyli w najbliższy czwartek - 3 września. Napisałam do ambasady swój własny list wyjaśniający - zgodnie z ich wymaganiami - historię znajomości, okoliczności, język w jakim się porozumiewamy i inne trele morele. Załączyłam swoje dokumenta odnośnie sytuacji materialnej. Mohi ma nasz akt ślubu, akt urodzenia Olka, mój akt notarialny własności mieszkania. Mam nadzieję, że przekonamy tych urzędników by zrezygnowali z tego oficcial invitation... W końcu wcześniej Mohi dostawał już dwukrotnie wizy do Polski i w ogóle ma paszport naszpikowany wizami rozmaitych państw. Może łaska boża dopomoże. Zanim bowiem załatwię to zaproszenie - grudzień mnie zastanie i Mohi będzie musiał kupować nowy bilet. Tak, jakbyśmy mieli mało innych, ważniejszych wydatków! Wydział Konsularny w New Delhi czynny jest 4 dni w tygodniu po 2 godziny. Mohi mówił, że codziennie czeka mnóstwo ludzi - czekają przed budynkiem,w pełnym słońcu, które dobija. Żeby dostać wczesny numerek, ostatnio Mohi stanął w kolejce o 3 w nocy. Ambasada jest w New Delhi, Mohi mieszka w Kalkucie. Niezłe wycieczki, nieprawdaż? Wszystko to nic - damy radę.

Najgorsze jest to, że jest mi coraz ciężej z Aleksandrem. Robak jest niemożliwie energiczny - nie mogę spuszczać go z oka. Chwila nieuwagi - dzbanek stłuczony, ramka ze zdjęciem również, firanka zerwana, pilot od telewizora rozwalony, buty z balkonu pozwalane... Załatwić nic nie mogę - mój kochany syn jest niecierpliwy - w sklepie piszczy i ryczy bo wszystko chce - dlatego zakupy robię w 2 minuty. Sprawy urzędowe i inne, jakie mam w planach - poszły do lamusa. Nawet nie próbuję. Wstaję przed 6 rano, Olek często ze mną - bo nie ma komu go utulić by dłużej spał. Czasem jest marudny a ja muszę się jakoś wyrządzić do tej roboty by o 7 już tam być! Koszmar. Opiekunka siedzi z nim jak jestem w pracy - potem już nie mam nikogo, kto choć na sekundę na niego spojrzy. Jestem zmęczona. Olek zrobił się piskliwy i wymagający - wszystko co według niego jest nie tak, czegoś chce, uderzy się, potknie - na wszystko jest pisk i ryk na cały blok. Niedługo sąsiedzi oskarżą mnie o molestowanie dzieciaka! Mam już tego dosyć.... Nerwy mi puszczają, mówię do małego podniesionym głosem, czasem krzyczę, daję mu klapsa. Wiem, że nie powinnam i mam wyrzuty sumienia ale po prostu już nie wyrabiam. Dlatego też, niech dają tę wizę Mohiemu czym prędzej i niech przyjeżdża mi a ratunek. No i po prostu najzwyczajniej tęsknię - juz ponad 3 miesiące jak go nie ma...

Blogger pożałowania godny

Taki ze mnie blogger, że litość bierze. Od wielkiego dzwonu maznę marne trzy po trzy, które zwykle traktuje o niczym i śmiem twierdzić, że oto prowadzę blog. Istnieje w sieci niepoliczalna ilość blogów. Ludzie piszą teksty rozmaitej natury, dwoją się i troją, wklejają zdjęcia i wiersze. Są aktywni. Twierdzą, stwierdzają, polemizują, opisują, wyrażają swoje zdania, opinie, roztrząsają swoje żywoty, rozmieniają się na drobne, chwalą, ganią, dowalają innym, prezentują swoje talenta i braki talentów, zabiegają o czytelników, promują się, skandalizują, opowiadają się za czymś i stają w opozycji czemuś lub komuś. Robią wszystko co możliwe. Prawdziwi bloggerzy! A ja? Ja na przykład jadę na 3 tygodni wiejskich wakacji, gdzie internetu jeszcze (!) nie ma i po powrocie opisuję swoje urlopowe przeżycia jednym słowem SZKODA. Rozpisuję się natomiast o tym, że choć mam bloga to w nim nie piszę a jak już piszę to bez celu, sensu, ładu, składu i pomysłu. Bloggerka Roku, ha ha ha. Proszę głosować ;-).

wtorek, 18 sierpnia 2009

Pourlopowa refleksja zawarta w jednym słowie

Szkoda..., że już po:-(. Ale na szczęście zbliża się jesień. Miało być 1 słowo, napisałam o kilka więcej. Znikam zatem.

wtorek, 28 lipca 2009

Urlop

Od jutra poczynając a na 16 sierpnia kończąc - urlopujemy z Olkiem na naszej Pastorczyk farm. Będziemy żniwować, przetwarzać dary sadu i ogrodu, zażywać sierpniowego słońca, słuchać koników polnych, doić krowy i ogólnie wieść żywot wiejski - czasem sielski i anielski a czasem wręcz diabelski. Będziemy odizolowani od łącz internetowych i tym samym od niniejszego naszego bloga, mojego ulubionego desi-forum i elektronicznych kont pocztowych. Dzisiaj mój ostatni przedurlopowy dzień w pracy. Nie będę się nadwyrężać pracą umysłu, gdyż umysł zboczył już na letni tor i snuje się po nim leniwym, wakacyjnym krokiem. Dzisiaj też pakujemy walizki a jutro przed południem zamykamy nasze miejskie mieszkanie na klucz i jedziemy na dłuższy niż zwykle wiejski pobyt. Ahoj :-).

wtorek, 21 lipca 2009

Olka czapka - rapka

Kupiłam Olkowi w Pepco czapkę za 1,50 zł ;-) co by chroniła jego czarną łepetynę przed słońcem. Niestety, Oli nie cierpi nakryć głowy. Ostatnio zrywa z niej nawet te, które się zawiązuje. Myślę, że taka czapkowa przypadłość dotyczy wielu milusińskich, ale jednak czasem widuję maleńkie dziewczynki w uroczych kapelusikach i chłopczyków w rozmaitych czapeczkach z daszkiem. Bardzo mi się to podoba, więc chciałam i swojego tak ustroić (co nie znaczy, że to jego pierwsza czapka w życiu!). Mój mały zbój jednak nie toleruje niczego, co mu "włazi" na głowę.... :-( Nawet kiedy "pozował" do zamieszczonego wyżej foto - musiałam się uwijać, by złapać w obiektyw jego raperski look. Czapeczka szybko została walnięta o podłogę i na tym skończyło się matczyne marzenie o modnej stylizacji syna. A może wściekł się za to, że raptem wydałam na jego czapkę zaledwie marne złoty pięćdziesiąt? Może poczuł się urażony tą ekstrawagancją finansową matki? Kto to wie, co w tej główce za myśli świtają ;-) A zatem czapka - rapka - niewypał. Jakkolwiek mój synio bardzo mi się w niej widzi...

czwartek, 16 lipca 2009

Jak się pada ze zmęczenia







Tak właśnie wygląda w praktyce powiedzenie "padać ze zmęczenia". Człowiek zasypia z własną łopatą bo nie ma nawet siły jej ostawić pod płot ;-).

Kawa

Godzina 10.50. Siedzę na swoim pracowniczym krześle obrotowym i pochłaniam aromat swojej pierwszej dzisiaj, świeżo zaparzonej kawy. Jak mi lekko przestygnie, zacznę ją chłeptać. Zwykle piję kawę od razu po przybyciu do biura, ciut po 7 rano. Dzisiaj jednak coś mi odstrzeliło w rozumie i dopiero teraz zrobiłam sobie swoją ulubioną "parząchę". Moja kawa jest okropna tak naprawdę bo kto by tam lubił gorzką, sypaną, zalewaną? No kto? Ja. Półtora łyżeczki niebieskiej Primy, wrzątek i gotowe. No sugar, no milk. I zwykle tylko ta pierwsza kawa codzienna ma dla mnie smak i urok. Czasem piję więcej niż jedną ale to tak tylko wtedy jak mi się coś odmerli. Czasem, jak mam wenę niewiadomego pochodzenia piję kawę rozpuszczalną z cukrem właśnie i śmietanką (najlepiej łaciatą - www.laciate.pl, he he he) ale to już naprawdę musi mnie coś tknąć. Bo najlepsza kawa to dla mnie ta najbardziej podła, barbarzyńska i prostacka "parzącha". No to łykamy. Smacznego :-)

środa, 15 lipca 2009

Kalafior

Właśnie jemy kalafiora. Ja i Olek. Na surowo go. Bielusieńki, chrupiący, jędrny, smaczny i pożywny. Pychotka. Obrąbaliśmy niemal całą główkę. Ja skrupulatnie a Olek... nieco połowicznie - właśnie widzę kalafiorowe popruszyny na dywanie. Znaczne popruszyny... No i jakieś wyplutki na balkonie. A Oli jako całość też zajeżdża kalafiorem. Usteczka udekorowane okruchami kalafiora, łapki jak różyczki kalafiora... Ja mam w ustach smak kalafiora. Kalafiorstwo totalne. Poza tym - oglądamy "40-sto Latka". Wino nie serial. Stary ale wymiata. A najbardziej lubię Kobietę Pracującą, która żadnej pracy się nie boi. Irena Kwiatkowska  jest niepokonana w mistrzostwie kreacji swej bohaterki.W ogóle jest fantastyczna.

środa, 1 lipca 2009

Olu i jego nowe tricki

Mój Oleniek zdobył 2 nowe umiejętności - wspinania się wysoko i zasypiania na polecenie w miejscu wskazanym przez matkę. 

Ad 1. Wspinanie 

Talent wspinania się dość nisko i na łatwe pułapy typu łóżko czy wygodna sofa lub fotel, mój mileńki opanował już około 2 miesięcy temu. Kilka dni temu zaś dokonał ewolucji i wgramolił się na krzesło. Sposobem, pół żartem pół serio, trikiem, mykiem i magikiem nagle osiągnął kwadratowe krzesło, stanął na nim i dobrał się do statków na stole. Było to na Pastorczyku a zatem i świadków było wielu. W mieszkaniu w Grajewie kontynuuje rozpoczętą działalność wdrapywawczą i wczoraj, po mojej zaledwie chwilowej nieobecności w pokoju spotkałam go nie tylko na krześle ale również na stole - co więcej.. stał na laptopie i czaił się do "skoku" na parapet. Gdyby laptop był włączony - koleżka stałby na krześle i klikał. Ba, nawet by myszki używał. Ma 1 rok i 4 miesiące. Ja zaczęłam klikać jakoś koło 25-ki może... a myszka to raczej miała dla mnie szare futerko, chętnie mieszkała w zasiekach ze słomą a czasem nawet w naszym wiejskim domu. Ech, dzieci to jednak zawsze będą na przód przed rodzicami w sprawach techniki i postępu. 

Ad 2. Spanie na polecenie

Jak dotąd Aleksander zasypiał mi na rękach, ewentualnie obok mnie na łóżku ale koniecznie z moim cyckiem w swoich ustach ( z czasem w ząbkach.. ;-). Smoczka nie ssał nigdy. Próby podawania kończyły się wypluwaniem i zwykłą "olewką". Usypianie synka na ramieniu, utulanie go, noszenie na barkach, zawsze sprawiało mi przyjemność i dawało zaiste poczucie matkowości i synowości wzajemnej. I nadal to trwa i wiem, że to cudowne, gdyż bliskość szybko minie i za jakiś czas jak zechcę dać całuska synowi to mi się obruszy, parsknie, zwieje i co najwyżej demonstracyjnie obetrze miejsce skradzionego buziaka. Na pewno tak będzie i dlatego zupełnie i świadomie nie uczyłam go spać samemu w łózeczku od maleńka ani też nadal nie odmawiam mu przytulenia się do piersi jeśli tylko tego chce. Bo cóż piękniejszego może być między matką a takim maluchem? JEDNAK - nieświadomie zrobiłam eksperyment. Olu był dość senny i marudny a ja miałam jeszcze to i owo do zrobienia. Łaził dookoła, zaglądał mi pod bluzkę, marudził i knychał. Spontanicznie położyłam na podłogę koc i poduszkę. Olu zna te 2 rzeczy i wie, że to znaczy spać i aaaaa. Mile zaskoczony śmiesznym posłankiem, od razu się przyłożył do poduchy. I tak na przemian pokładał się i wstawał i majaczył i kleił się do mnie. A ja spokojnie dawałam mu buzi i pokazywałam, że TAM jest "aaaa". I w końcu tam właśnie zasnął. Kolejnego dnia powtórzyłam schemat. Efekt taki sam. Dziś mój syneczek również zasnął na swoim posłanku. Obok mnie, podczas gdy ja klikam ten tekst. Później zaniosę go do sypialenki i będziemy spać już razem. Zauważyłam, że maluch szybko się uczy. Niesamowite.... Stary pryk chyba nie potrafi nauczyć się tyle i tak szybko jak ponad roczne milusińskie. Jestem z Ciebie dumna Aleksander. Choć jesteś mały i drobny to dla mnie Wielki. Tatuś też jest dumny i tylko wzdycha z żalu, że nie widzi coraz to nowych magicznych trików swego potomka.

piątek, 26 czerwca 2009

Kolejny piątek i Michael Jackson

Kolejny piątek i kolejny tydzień życia w plecy. Nie wiem dlaczego czas musi tak szybko płynąć. Gdzie mu się u diabła śpieszy? Przecież jest "nieskończony" więc czego tak leci na łeb, na szyję? Im szybciej on biegnie, tym bardziej ja się starzeję, kurde mol. Nie, jeszcze nie czuję się stara, ale jakby nie patrzeć bliżej mi już do 40-stki niż 30-stki. O ja biedna. Jednak gdyby udało mi się przeżyć drugie tyle - poczytałabym to za swój sukces. Dzisiaj zmarł Michael Jackoson. Smutna wiadomość. Przeżył 50 lat. Jeszcze 10 lat temu wydawało mi się, że to sporo. Dzisiaj, że to naprawdę jeszcze bardzo niewiele. Słowa ubolewania Michael. Mogłeś chłopie jeszcze poszaleć w życiu, pośpiewać, potańczyć, fanów pocieszyć... I nawet chyba zamierzałeś, bo planowałeś jakieś koncerty w lipcu. Cóż, nie zdążyłeś. Dziwne było Twoje życie i nie sądzę, byś był szczęśliwy tak w ogóle. Pogubiłeś się. Teraz jednak - bez względu co i kto o Tobie myśli i ile długów pozostawiłeś - masz już święty spokój. Pozostanie po Tobie muzyka i księżycowy krok. Odpoczywaj w spokoju. Amen. A my z Aleksem ruszamy dziś na tradycyjny weekend na wsi. Moje dziecię znów dozna uroków wolności od murów, zazna świeżego powietrza i obecności zwierząt. Będzie biegał po podwórku, zwiedzał obory i stodoły, szarpał wielkimi widłami trawę, podjadał żarcie kurom i psom. Będzie brudny jak prosię z błota, poobijany, pokąsany przez komary... i wielce szczęśliwy. A ja? Ja będę musiała wzmożyć czujność, bo o ile w mieszkanku w Grajewie Aleks jest pod moją ciągłą kontrolą i pod okiem - o tyle w Pastorczyku nie jest to takie łatwe. W jednej chwili widzę go na rowerku, a za chwilę już gdzieś za rogiem stodoły. Do tego dochodzą do towarzystwa dzieci mojego brata - i galimatias gotowy. Ale nie narzekam. Wszystko ma swoje uroki.

poniedziałek, 15 czerwca 2009

Mój synio i ja

Mój synio skutecznie odwodzi mnie od pisania i jakiegokolwiek rodzaju zajmowania się sobą. Jest po 21.30 i dopiero udało mi się go ululać. Niby mogłabym teraz zabłysnąć jakiś poczytnym postem na tym swoim opłakanym blogu, ha ha ha, ale jakoś już mi się nie chce. Najzwyczajniej w świecie jestem zrąbana całym dniem i najchętniej o tej porze walę się spać. Zdarzają mi się wieczory bardziej aktywne i wtedy udzielam się na swoim ulubionym desi forum albo czytam, ale te wieczory pozostają w mniejszości w porównaniu do tych zdechłych, które ledwo pozwolą mi zmyć gębę z makijażu (słabego to słabego ale jednak ;-)). Synio dzisiaj szalał jak najęty cyrkowiec. Przewalał się ze mną po podłodze, po łóżku, "pomagał" mi gotować obiad skutecznie kradnąc obierki od kartofli z kosza i roznosząc je po kątach. Wspólnie zjedliśmy wielki pęk rzodkiewek bo ja je uwielbiam a on wdał się we mnie i mimo, iż jest mały a rzodkiewki szczypią w język, uwielbia je na równi ze mną. Próbował wleźć z łóżka na parapet i prawie już mu się udało ale we właściwym czasie ściągnęłam go za fraki, gdyż w innym wypadku utknąłby gdzieś między kaloryferem a podłogą tłukąc przy okazji swój czarny łep. No właśnie, czarny łep. Ostatnio bawię się we fryzjerkę własnego syna. Po kilku zachodach z nożycami tak już mu uformowałam fryzurę, że przypomina pazia, grzyba albo... mnie samą. Tak tak, styl fryzury na moją modłę. Koniec końców mój syn, niechby choć za młodu wyglądał jak matka zechce. W sumie w większości jest podobny do ojca. Nie, żebym była z tego powodu sfrustrowana - wręcz przeciwnie - ale jednak maleńki matczyny akcent w wizerunku ponad rocznego synka nie zaszkodzi. Mój czarny, kudłaty łepek. Mój drobniak. Mały skrzat o różnych nastrojach ale jednak zwykle uśmiechnięty. Czasem denerwująco piszczy, knycha, marudzi, wymaga ze łzami w oczach i setką różnych grymasów na swojej malutkiej, śniadej buźce. Kombinator i wymyślacz niestworzonych pomysłów na urozmaicanie sobie życia.... Ale teraz śpi z rozmierzwioną czuprynką i bosymi stópkami wykopanymi spod kołdry. Ręce porozrzucane na cztery strony świata, uchylone usta ukazują szczerbate, bielutkie ząbki, którymi równie dobrze gryzie się truskawki jak i własne sandały czy poręcz od wózka. Kochane dziecię. Wtedy kiedy naprawdę jest kochane i wtedy gdy szlag mnie trafia widząc kolejny raz pod rząd wykopaną i porozwalaną po dywanie ziemię z donicy. Ziemię, jaka musi być posmakowana i wypluta na czystą, białą koszulkę. Trafia mnie wtedy szlag, a jakże, ale wiem, że zanim się obejrzę, będę za takimi zachowaniami tęsknić...

wtorek, 9 czerwca 2009

Nie ma niczego

Coś mi to moje pisanie stanęło jak ość w gardle. Nie ma weny, nie ma chęci, nie ma nic. Nie ma niczego. Jak by to określił słynny Krzysztof Kononowicz. A zatem, skoro nie ma niczego - to czego ja tu jeszcze piszę? Aleksander dopiero zasnął, ja zaraz rozwieszę drugą serię prania i też do niego dołączę. Jakaś taka do niczego już jestem. Długi dzień. Może napiszę jutro...? O ile jutro zamiast niczego będzie coś... ;-)

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Poniedziałek rano

Mój ulubiony poranek tygodnia. Od 7 jestem w pracy. Kawa wyżłopana, maile sprawdzone, pogawędka z kolegami ucięta... Motywacji do pracy brak z uwagi na kondycję fizyczną jaka u mnie dzisiaj kiepska. No ale idzie ku dobremu. Jeszcze jedna kawa, jeszcze godzinka, dwie, kanapka i będzie lepiej. Oknem wpada orzeźwiający czerwiec. Kurcze, już (!) czerwiec. Miesiąc sałaty, szczypiorku, długich ogórków i rzodkiewek. Właśnie na takim menu zwykle przeżywam sezon wiosenno - letni. Nie nie, nie żyję liściem sałaty, nie stosuję diet. Ja po prostu przepadam za zieleniną a gruntowa sałata z pękiem szczypioru i rzodkiewek zaprawiona dobrą śmietaną po prostu mnie obezwładnia. Mogę jeść na śniadanie, obiad, podwieczorek, kolację. Czasem modyfikuję - dodaję świeży ogórek, pomidor, koper, zamiast śmietany sos winegret. Oby tylko dużo i często. A teraz pora zajrzeć do akt. Zamykam bloga i oddaję się "rozkoszy" windykacji.

środa, 27 maja 2009

Radzę sobie nieźle

Jednak nie jestem taka krucha i słaba jak mi się zawsze wydaje, że jestem. Poddając analizie swoje życiowe poczynania powinnam poklepać się po garbie i powiedzieć - nie jest tak źle, Mała. Na przekór wszystkiemu radzisz sobie. Radzisz sobie nawet wtedy, kiedy wydaje ci się, że właśnie teraz to już totalny klops, klapa, koniec, dno, amba, katastrofa, masakra czy inna cholera, która przygniata cię bezwzględnie do ziemi jak się czasem przygniata buciorem robaka. Taki robaczek zwykle jednak już nie uchodzi z życiem. Ja natomiast, mimo przygniotu jakoś ciągle się dźwigam. Może to dlatego, że przygniatające mnie buciory życia nadal nie są wystarczająco ciężkie by mnie pogromić na amen? Ostatecznie przecież nie spadają na mnie plagi egipskie a to co mnie dotyka to może tylko muśnięcia bożej ręki? Uzmysławiając sobie, ile to ludzi ma znacznie gorzej niż ja - powinnam siedzieć cicho i nie skomleć. Cóż jednak, człowiek ulepiony został jako jednostka i jako jednostka przeżywa świat. A więc radzę sobie. M. w Indiach, ja z Aleksandrem w G. Odległość między nami niebagatelna. To, co wydawało mi się nie do zniesienia - a zatem domowa pustka i cisza po wyjeździe M. - już sobie oswoiłam. Już jest dobrze. Już znośnie. Piszemy do siebie smsy, ja piszę również e-maile a on sporadycznie bo nie ma łatwego dostępu do internetu. W domu jego rodziców oczywiście nie ma łącza. Kilka dni temu wybrał się więc do kafejki internetowej. Napisał krótko złorzecząc przy tym, że komputer jest przedpotopowy a prędkość internetu zahacza o żółwia. Ogólnie jest dość zabiegany, ma nieciekawą sytuację w domu, cała rodzina zachwycała się zdjęciami Aleksandra, tęskni za nami i postara się wszystko tak zorganizować, by wrócić do nas jak najszybciej. Ciągle też narzeka na panujący upał. Wczoraj natomiast jasno i wyraźnie napisał w smsie, że nie podoba mu się tam i już liczy dni do czasu, kiedy znowu będzie z nami. Dobry znak, ha ha ha. Cieszę się, że tęskni i myślami jest właśnie tutaj. Dobry tatuś, dobry mąż. W najbliższym czasie wybiera się do Bombaju. Opiekunka Kasia radzi sobie z Olkiem. Na pewno nie wykarmi go tak, że w tydzień urośnie ze 20 % (:-------- , ale ważne, że mały ma opiekę i wita mnie uśmiechem, kiedy wracam z tułaczki do pracy. Popołudnia mamy zarezerwowane dla siebie. Zwykle robimy wózkowy wypad na miasto po drobne zakupy, totolotka czy pocztę. Potem już domowe pielesze - zupka, czasem pranie, serial, kąpiel i usypianie. A kiedy Olu już śpi, matka ma chwilę dla siebie. Trochę internetuje, grzebie w papierach i czyta. Wczoraj zaczęłam czytać Stary Testament. Ale o nim .... następny wpis bo wymaga chwili więcej uwagi i poświęcenia.

Wtorek 6 rano

Wstałam o 5.35. Pięć minut przed budzikiem. Wypełzając z łóżka, generalnie byłam nadal senna ale paradoksalnie podszyta bezsennością. Jakoś nie mogę spać mimo chęci. W naszej małej sypialni zamontowałam ceglaste rolety, żeby poranne słońce nie strzelało nam promieniami prosto w oczy już po 3 rano. Sypialenka jest teraz po wschodniej stronie mieszkania i letnią porą już w środku nocy świta tam dzień. Jednak mimo rolet i uroczemu klimatowi jaki nadają, spanie nie wychodzi mi najlepiej. Trapią mnie najrozmaitsze myśli, które nijak nie pozwalają spokojnie bujać w sennych obłokach. Ostatnio zaczęłam nawet łykać na noc jakieś beznadziejne, ziołowe tabletki na uspokojenie. Małe pudełeczko tego specyfiku kosztuje około 3-4 zł. Za zadanie ma łagodzić lekkie stany napięcia emocjonalnego i stresu a zażyte na noc pomóc zasnąć. Już sama cena i skład leku nie sugerują wymiernych efektów ale kupiłam i łykam z nadzieją, że może chociaż podziała to na moją podświadomość. Guzik. Na mnie to nie działa W OGÓLE. Mam jakiś mocny łep czy ki diabeł? Myślę, że dokończę pudełeczko i dam się na spokój. Żadnych innych, mocniejszych specyfików jednak nie planuję bo nie zamierzam się narkotyzować bez uzasadnionej ważnymi powodami potrzeby ;-). Mam nadzieję, że moje wątłe ciałko jakoś samo będzie walczyło z niemocą jaka je nachodzi. Aleksander jeszcze śpi. Wczoraj zasnął około 20.30 i całkiem grzecznie spał calutką noc. Od czasu do czasu zamarudził i setki razy zmieniał swoje położenie. Mały wędrowiec. Ot, i knycha. Obudzone dziecię. Zaraz przyczłapie do mnie ze swoim zębatym, szczerym uśmieszkiem. Moja drobna ryba. Idę.

środa, 20 maja 2009

Pusto

i puste krzesło zostało i laptopa nie ma na stole 

strachy szurają w podłodze i po kątach śmieją się trole 

i pusty kubek od kawy i musli niedojedzone

smutki stukają o rury i żale wokół zjeżone 

i pusto wszędzie i kogoś brakuje i uschnę nim wróci 

boję się, tęsknię może nie zwariuję.....?

Żywot po wyjeździe

Jest mi niewiarygodnie smutno. Pustka dookoła. We mnie, koło mnie, za mną i przede mną. Nie sądziłam, że wyjazd Mohiego tak mnie pogrąży. Wydawało mi się, że przyjmę to naturalnie i ze zrozumieniem. Tymczasem? Katastrofa emocjonalna. Nie umiem odnaleźć się w pustym domu i nie umiem tej pustki znieść. Zwłaszcza jak idę do pokoju Mohiego i zamiast postaci klikającej na laptopie widzę puste krzesło i pusty stół. Łezki napływają do oczu same... To dopiero 3 dzień bez niego a ja odczuwam to jakby wieczność. Jak więc przeżyję te kilka miesięcy zanim wróci? Czy wróci zgodnie z planem za pół roku? Czy nie zatrzymają go problemy z wizą? Trochę się boję ale muszę być dobrej myśli. Tylko względny optymizm może mnie uratować przed psychozą samotności. Tak, mam Aleksandra więc nie jestem sama ale chyba właśnie to, iż zostaliśmy tu zupełnie sami, bez naszego Tatusia, jeszcze bardziej mnie dobija. Czy ten maleńki człowieczek zdaje sobie sprawę, że kogoś chwilowo w jego życiu zabrakło? Dziś został po raz pierwszy z opiekunką. Jakoś dają sobie radę ale nie ukrywam, że również z tego powodu mi smutno. Nasz kochany Olu powinien być ciągle z nami. Ech, żywot... ech... nie mogę pisać bo się zaraz rozbeczę a jestem w pracy... Znikam..

środa, 6 maja 2009

A jednak deszcz

A jednak deszcz zaszczycił nas dzisiaj swoim spadkiem. Około 14 zaczął klikać o zewnętrzny parapet naszego prawniczego pokoju. Klikanie było delikatne i nieśmiałe. Po wyjściu z pracy syciłam się zapachem wilgotnej ziemi. Nic tak pięknie nie pachnie jak wiosenny deszcz a zmoknąć w takim deszczu to sama przyjemność.

O deszczu, książce i Indiach

Już nie pamiętam, kiedy ostatnio widziałam i czułam deszcz. Dookoła panuje bezlitosna susza. Suszy ziemię i w duszy suszy. Jeśli dalej będzie panować, soczysta zieleń jaka właśnie zaczyna oplatać świat, straci swoją świeżość i kojący koloryt. A tak cudownie już się zazieleniło... Brakuje jedynie kropel niebieskiej wody, by ta zieleń trwała i cieszyła nasze oczy, serce i umysły. Niech więc PADA! PADA! PADA! Wszyscy czekamy na deszcz. Niebo co prawda jest dziś szare i zachmurzone, ale na padanie się nie zanosi. Jest za to chłodno i wietrznie. Słońce chyba dzisiaj zaspało i pewnie prześpi cały dzień. Ja również chętnie schowałabym się pod koc, z książką w ręku. 

Czytam teraz „Utalentowaną” Nikity Lalvani. Książka w moim klimacie. Im dalej w nią brnę, tym bardziej mnie wciąga. Autorka, z pochodzenia Hinduska (lub Induska) żyjąca na co dzień w Wielkiej Brytanii, moim zdaniem napisała swoją powieść po mistrzowsku. Jest mniej więcej moją rówieśnicą i laureatką nagród literackich. Za „Utalentowaną” przyznaję jej moją własną, prywatną nagrodę ;-). Bohaterką książki jest młodziutka córka indyjskich imigrantów żyjących w Anglii, obdarzona niepospolitymi zdolnościami matematycznymi. Poznajemy ją jako zaledwie kilkuletnią dziewczynką. Obecnie jestem na etapie jej 15 urodzin, gdyż nadal mam do przeczytania około 60-70 stron. Lalvani pokazuje jej historię na różnych płaszczyznach – jako dziecka z niebywałym talentem, jako córki, siostry, jako uczennicy, imigrantki, emigrantki, zwykłej nastolatki... Książka jest mi bliska z wielu powodów – chwilami utożsamiam się z Rumiką, gdyż podobnie jak ona w czasach szkolnych cierpiałam na rozmaite kompleksy, zwykle miałam lepszy kontakt z ojcem niż z mamą (potem to się zmieniło), marzyłam o wolności z dala od domu, który bardzo mnie ograniczał, czułam się samotna wśród ludzi i wiecznie za czymś tęskniłam. Rumika jest moją małą przyjaciółką. Pałam do niej sympatią. Podzielam jej uczucia, odczucia i światopogląd. Książka jest mi bliska również z tego powodu, że jest „indyjska”. Indie bowiem traktuję jak swój drugi(?) dom. Nigdy tam nie byłam, ale na pewno będę. Mam indyjskiego męża, pół indyjskiego synka i bandę powinowatych Sikhów właśnie tam w Indiach. Tak sobie czasem myślę, czy ta moja niezaspokojona wiecznie tęsknota za czymś nieokreślonym, przypadkiem nie mieszka w Indiach... Kiedy tam pojadę, będę wiedziała. Na razie chłonę wszystko co indyjskie – książki zwłaszcza, by dowiedzieć się jak najwięcej o kraju mojego męża. Kraju, którego nikt i nigdy nie potrafi określić jednoznacznie. Kraju, który woła mnie kolorami, zapachami, muzyką, tańcem, biedą i bogactwem.....

wtorek, 5 maja 2009

Tygodniowa rozprawa

Zwykły wtorek. Zaraz po poniedziałku - jeden z moich ulubionych dni. Brzmi to dziwacznie i przeczy głośno jednemu z artykułów, jaki niedawno pojawił się na jednym z informacyjnych portali i jaki przeczytałam. Nie zdarza się często, że czytam wnikliwie całe artykuły na portalach. Zwykle jedynie rzucam na nie swoim piwnym okiem, przelatuję piwnym wzrokiem i pozostawiam w historii pamięci krótkiej. Ten artykuł jednak, nie wiedzieć czemu, przeczytałam cały i po części zapamiętałam. Otóż, według niego, najbardziej stresującym i nielubianym powszechnie dniem tygodnia jest wtorek. Badający temat mądrale pokusili się nawet o ścisłe określenie najbardziej stresującego punktu tego dnia i okazało się, że przypada on między godziną 11 a 12. Cała ta teoria być może nosi w sobie nutkę prawdy, ale ja jestem jej totalnym zaprzeczeniem. Bo ja uwielbiam pierwsze dni tygodnia. Poniedziałek najbardziej. Kiedy mija niedziela i budzę się w poniedziałkowy poranek czuję, że życie zaczyna się na nowo. Poniedziałek ma w sobie obietnicę, nadzieję i motywację. We wtorek czuję się już zupełnie rozkręcona. Tydzień wkroczył bowiem na swoją właściwą orbitę. W środę zwykle utrzymuję się na poziomie bezpiecznego zera. Już nie jest tak dobrze jak było w poniedziałek i we wtorek i nie jest jeszcze tak źle jak będzie w czwartek i piątek. Czwartek zaś jest chyba bezwarunkowo najgorszy. Taki nieokreślony. Tyle o nim wiadomo, że poprzedza piątek. Piątek natomiast... piątek zawsze ma dwa oblicza i co tydzień przybiera jedno z nich. Czasami jedno i to samo co tydzień, pod rząd. Zależy od sytuacji. Jeśli weekend zapowiada się po mojej myśli - piątek jest dniem fantastycznym i kto wie, może jeszcze bardziej lubianym od poniedziałku. Jeśli natomiast z góry wiem, że weekend nijak się ma do moich pragnień, wtedy odczuwam go jako dzień, który w ogóle nie powinien się zaczynać. Sobotę jako dzień tygodnia zwykle znoszę z uczuciem lekkości bytu. Już nieważne jak mija i czy jest następstwem dobrego czy złego piątku. Jak już się zacznie, zwykle nie żałuję, że to właśnie sobota. Niedziela natomiast już dostała za swoje w moim poście na temat długiego weekendu. Jeśli mogłabym rzec coś pozytywnego na jej temat, to mogę rzec - owszem - ale jedynie do godziny 15. Potem niedziela nie ma już żadnych, ale to żadnych zalet. A jeśli w ogóle może być kiedykolwiek naprawdę niezła - to może być - owszem - w postaci własnego poranka. Niedzielne poranki bywają bowiem całkiem przyjemne. Nic jednak nie zrówna ich z energią poranków następujących po nim. Dziwne to dla innych i sprzeczne z wynikami badań naukowców, ale dla mnie prawdziwe, logiczne i spójne. O! Zwykły wtorek powoli mija. Świat jest w swoim własnym środku. Na właściwym miejscu. Jutro zwykła środa. Poziom zerowy. Dość jeszcze bezpieczny i znośny. A potem czwartek, piątek, sobota, niedziela i znów PONIEDZIAŁEK. I tak w kółko. I bez końca. I od nowa ... rozprawa tygodniowa ;-)

czwartek, 30 kwietnia 2009

Żywot poślubny

Mój żywot poślubny niewiele się różni od przedślubnego. Poza tym, że na serdecznym noszę obrączkę i podpisuję się już podwójnym nazwiskiem, nic innego się nie zmieniło. Pomijam ważne kwestie formalne. Mówię o normalnym życiu z dnia na dzień. Ślub ma jedynie wymiar prawny i społeczny. Stąd jego wysoka ranga. W osobistych relacjach między mężem i żoną nie zmienia nic. Ale czy odkryłam Amerykę? Owszem, jako nabywczyni nowego statusu cywilnego i społecznego jestem jeszcze lekko uniesiona emocjonalnie, bo nowości zawsze tak na człowieka działają, ale wiem, że to uczucie szybko minie. Wszystko mija. Każdy nowy dzień kończy się znacznie szybciej niż zaczyna. Nie nadążam za czasem. Właściwie nawet za nim nie gonię, nie ścigam go, nie narzekam na jego brak, nie żyję w pędzie. Ale jednak nie nadążam, bo naturalnie czas jest znacznie szybszy niż człowiek i jego wszelkie poczynania. Nie mamy sposobu na czas. Jesteśmy od niego całkowicie zależni, a on od nas zupełnie niezależny... Jako żona mojego męża czuję się dobrze. Przeświadczenie o zażegnaniu statusu panny czy konkubiny, daje mi poczucie bezpieczeństwa i przynależności do większościowej grupy społecznej jaką stanowią małżonkowie. I jest to pozytywne poczucie. Ale samo zamążpójście czy ożenek jako akt woli i czynu nie ma nic do rzeczy jeśli chodzi o szczęście w wymiarze miłości, intymności i wzajemnego traktowania się małżonków. Małżeństwo, jeśli jest czymś wiążącym dla dwojga ludzi to chyba tylko podświadomym, psychologicznym trikiem. Łatwiej o wiele wyjść ze związku wolnego niż z małżeństwa. Rozstanie konkubentów, narzeczonych czy kochanków nigdy nie będzie takie samo jak małżonków - pod wieloma względami. A może się mylę?