środa, 29 lutego 2012

O tym i owym

Śniegu dookoła bardzo niewiele. Ostatnie odwilże skutecznie go unicestwiły i raczej - nieborak - jak na moje oko - nie podskoczy już wysoko (chwała rymom). Idzie ku wiośnie? Najwidoczniej tak, choć jestem w tym względzie optymistką bardzo umiarkowaną. Brak śniegu i dłuższe dni to jednak pocieszające elementy obecnej rzeczywistości. Mało tego. Dzisiaj rano, kiedy razem z Olkiem przemierzaliśmy trasę samochód - drzwi przedszkola - doszło do naszych uszu wesołe świergolenie ptaków. Takie, jakiego w tym roku jeszcze nie zasłyszałam. Lżej na duszy? Lżej, bo się dusza za sprawą ptaków uskrzydliła. Pewnie nie na długo, ale co tam - już nam wszystkim bliżej niż dalej do wiosny.

Poza tym - brak czasu. Stąd urosło mi kilka ogonów wszelkiej maści. Ogon czytania Waszych blogów i ogon odpowiedzi na Wasze komentarze do moich mości-postów. Są jeszcze inne ogony wszelkiego typu i w związku z tym przybieram powoli postać smoka. Ale nie takiego o 7 głowach czy choćby 7 rękach, które to warianty byłyby nawet wskazane - ale właśnie takiego o 7 ogonach. I niestety - jak to u smoków bywa - raz ucięty ogon - odrasta. Stąd motam się w tych swoich ogonach jak stonoga w swych stu nogach.

Dzieci odbyły urodziny i nawet nie zadedykowałam im z tej okazji posta na  Żywotniku. Zrobię to - na pewno. Ale z ogonem... Skoro już i tak tyle ich mam, to jeden dodatkowy nie zawadzi.

Co by tu jeszcze tak na naprędce?

W minioną niedzielę przyjechała do nas do Grajewa moja Mama. Ostatnio była u nas co najmniej 2 lata (jak nie 3) temu. Przywiozła ją - niemal na siłę - Bet. Nie to, że babcia nie chce do wnuków, bo właśnie do nich głównie chce i dla nich przyjechała - tu chodzi o co innego. Mama nigdy nie ma czasu. I jest to prawda prawdziwa i urojona zarazem. Zawsze ma coś do zrobienia, czas ją nagli i pili. Kury w kurniku, cielaki, jałówki, krowy i prosiaki w chlewach, koty na zapieckach, psy w budach, piec w małym domku, w którym się jeszcze nie pali a już powinno i masa innych przyczyn. Cóż - nie mamy do siebie daleko (55 km) i przecież ja z maluchami jeździmy do P. często, ale czasem trza tą naszą Matulę wyciągnąć niemal włokiem z końca świata - przynajmniej tuż za jego granicę. Nie wspomnę już, że mój szanowny Ojciec w ogóle chyba nie był u nas w mieszkaniu w Grajewie. Ale wcale nie dlatego, że nie chce czy ma do nas jakieś ALE. On po prostu nie ma potrzeby, by tu przyjeżdżać. I jest to dla wszystkich zrozumiałe. Bo i po co? Posiedzieć na kanapie? Z zięciem się przecież nie nagada, bo języki obaj panowie mają mało wspólne (technicznie, nie światopoglądowo), a tyle co ze mną i Olkiem to mu wystarczy jak my pojedziemy do P. Poza tym - czego on będzie jechał 55 km po to tylko, by wtarabanić się na 3 piętro i połazić po 62 m jak na miejscu w P. ma przestrzenie raczej płaskie i liczone w dziesiątkach hektarów? No. I wszystko jasne? Jasne, że jasne :).

Ach... dodatkowo - moja Mama zawsze boi się, że będzie przeszkadzać, że czas zabierać i takie tam duperele. Ale jest to wada i zaleta mojej Mamy. Wada - bo przegina. Przyjedzie na 2 godziny raz na 3 lata i jeszcze się czai, że przeszkadza. No ludzie! Zaleta? Nigdy nie wtrąca się, bez tak zwanej potrzeby, do naszego życia. Nic nam w domu nie przestawia, nie instruuje, nie komentuje, nie poucza, nie daje "dobrych" rad. Posiedzi chwilkę i już jej myśli lecą do kurnika w "drobim" pędzie ;-). Przeraźliwie pracowita i obowiązkowa jest moja Mama. I dba o zwierzaki. Rzeknę bez wahania, że zdecydowanie bardziej niż o siebie. Ale taka jest i basta. Jeśli ktoś wierzy, że się zmieni to niestety ma pecha. 

Z nowości jeszcze ta, że wspomniany wyżej zięć mojego Taty - czyli jakby nie było mój małżonek i tata moich synów zarazem - wyruszył dziś w dość daleką i być może całkiem długą podróż. Co się z tym wiąże? Znowu zostaję z moim dobytkiem sama. Nie będę biadolić, że nie dam rady itepe, itede. Bo oczywiście radę dam, ale będzie ciężko.  Nic to jednak - trza zakasać rękawy, uzbroić się w jeszcze więcej cierpliwości. I żyć jak dotąd. Do przodu.

wtorek, 21 lutego 2012

Wyprawa z kasą i powrót z torbami

Nasza piątkowa wyprawa do Białegostoku wypadła pomyślnie pod niemal każdym względem.

Słowa niemal używam celowo – aby podkreślić, że jednak jakiś feler wyprawy się znalazł. I o nim tu będzie. I jest on oczywisty i jasny jak słońce: wydaliśmy kupę kasy. Taaa, wiem, pieniądze są po to, żeby je wydawać, ale niektóre z naszych nabytków uważam za kapitał wdeptany w błoto. A ja przeżywam potem takie nietrafione wydatki przez ruski miesiąc.

Co przeżywam najbardziej?

Laptop-zabawkę dla Aleksandra. Zawsze nas gnębił o własny „kompunter” i tym razem Szanowny Pan Ojciec – mając na względzie, że zbliżają się urodziny naszych pociech – zafundował mu takie cacko. Kwota całkiem nie mała – jak na takie – rzeknę prosto – dziadostwo. Niby wygląda to-to jak typowy laptop bo się otwiera, zamyka, ma klawiaturkę i myszkę. Funkcje – z opisu extra – nauka i zabawa. Ba! Dwujęzyczny – polsko-angielski – więc niby idealny. Bzdetna muzyczka i malutki ekranik (choć cały laptop jest wielkości typowego netbooka) w kolorze szarym, na którym ja osobiście nie mogę niczego dostrzec. Pojąć te – no niby dziecinne – funkcje – to trzeba by mieć rozum, a ja go najwidoczniej nie mam, bo nie pojmuję. Słowem – lipa i nie polecam. A co ciekawsze – Aleksander po chwilowej fascynacji samym faktem, że ma w końcu swój laptop – wcale się nim nie bawi. Może należałoby z nim usiąść i „wgryźć” się w to plastikowe badziewie – ale jakoś zupełnie nie mam na to ochoty. A zatem Ojciec - choć z dobrej woli - nabył bubel i kiedy tak go podsumowałam - niemal się na mnie obraził. Nie dbam o to. Swoje zdanie mam i kwit.

W sklepiku z zabawkami z drewna kupiliśmy cymbałki (z drewna, a jakże) – jedne dla obu smyków. Owszem, grają na nich, a zwłaszcza Maksymilian. Tak wali po klawiszach, że uszy więdną. A czasem wali nas pałeczką również po łbach, co równa się wtedy grze na... cymbałach (niestety). Jednak cymbałki owe - choć też jak na mój gust bardzo drogie – są zdecydowanie lepszym nabytkiem niż wspomniany "kompunter". Sama sobie czasem „pogrywam” do taktu. W tym samym sklepie wzięliśmy również 2 (oczywiście drewniane) skarbonki (żyrafę i królika) i śmieszną, drewnianą gęś na długim kiju. I ta gęś właśnie jest ze wszystkiego NAJ. Popycha się ją trzymając za owy kij a ona jedzie na drewnianych kółkach, do których ma przyczepione czerwone łapki z miękkiej gumy. I te łapki fajnie klapią po podłodze. Świetna zabawka. Podoba się dzieciom i podoba się nam – starym. Ten wydatek pokazał, że jednak nie zawsze z nas takie głupie gęsi (tudzież gąsiory). 

Poza prezentami dla chłopaków (oczywiście ojciec dał im je od razu, nie czekając do 23-ego) Matka Joanna zaszalała i kupiła sobie zamszowe szpile z wyciętymi palcami (czy jak to tam określić) w kolorze czerwonego wina. Taaaaakich wysokich butów to Matka jeszcze nie ma w swojej kolekcji (pytanie, czy ona w ogóle ma kolekcję butów...). Ba, nawet nie wiem, czy kiedyś miała takie na nogach. Bo zasadniczo, na szpilkach to ona chyba częściej siedzi niż chodzi... Lubi buty na obcasach, ale niekoniecznie wielkich, gdyż wielkie są niebezpieczne za kierownicą (a raczej przy sprzęgle, gazie i hamulcu) i niezbyt wygodne przy intensywnym poruszaniu się po terenie. Ale te czerwone Matkę urzekły. Mało tego – założyła je i nawet się nie zachwiała. Podeszła parę kroków, obejrzała się w lustrze, cmoknęła na własne nogi i spojrzała na świat z wysoka. Nie mogła nie kupić. Nawet jeśli założy je potem od wielkiego dzwonu, albo i nigdy.

Inne wydatki? A proszę.

Ogromne sandwicze w Subway’u (bardzo dobre) i lunch w Green Way’u (twardy ryż!, kofty za mało indyjskie w smaku - nie przekonałam się, wolę gotować sama).

Trzy filmy na dvd w cenie 1 - w sklepie nie dla idiotów. W tym zresztą sklepie spędziliśmy dużo czasu. Niekoniecznie dlatego, że nie jesteśmy idiotami (bo czasem jednak bywamy), ale dlatego, że jak się tam wlezie to ciężko wyleźć. Po raz pierwszy założyłam na nos okulary 3D i mogłam zobaczyć na czym ta technika polega. Nigdy mnie nie fascynowała, ale już wiem dlaczego – bo była mi nieznana. Jak poznałam – doznałam objawienia. Poczułam się jak Alicja z Wonderworld’u. Tylko nie śmiejcie się ze mnie - że ja dopiero te 3D w wieku prawie 4D... Przecież od zawsze podkreślam, że jestem ze wsi. A na wsi to wiecie - w technice 3 to bywają na przykład widły – na tak zwane 3 rogi. Szanowny Pan Ojciec okupywał głównie stoiska z produktami Apple, których jest wiernym fanem od lat. Gdyby nie on – ja – światła w technice jak kret w korycie – pewnie do dziś nie wiedziałabym, że taka firma istnieje. I, że jest taką potęgą. Że Mc-booki, I-pody, I-pady, I-phony i inne wielkie I. I jak Ja a dokładniej ON – Steve Jobs, który zmarł niedawno i był fenomenem. O czym, rzecz jasna, bym nie wiedziała – gdybym nie wyszła za Pana Ojca. A Pan Ojciec marzy o I-padzie. I prędzej czy później na pewno go sobie kupi. Zademonstrował mi w sklepie nie dla idiotów, na czym I-Pad polega i doszłam do wniosku, że jak dotąd byłam nawet bardziej niż idiotą – w owym I-świecie.

Czy na coś jeszcze roztrwoniliśmy złotówki? Tak. Na szwedzkie korony, których w spotkanych po drodze kantorach było jak na lekarstwo – choć kantor nie apteka przecie.

I na paliwo na Orlenie. I na kawę dla Ojca i hot-doga dla mnie na tymże. Kawa duża, droga i do dupy. Jak woda z aromatem. Ojciec skarżył się całą drogę. Hot-dog – choć ma wiele wspólnego z psem – nie zasłużył ode mnie na... wieszanie na nim psów. Zjadłam i skwitowałam, że takich psów to jak koni z kopytami – zżarłabym choćby i sforę.

Ach, i jeszcze wpadliśmy na koniec do Auchana. Niby tylko po wodę i serki homo dla dzieci. Wyszliśmy z torbami jak juczne osły. Nie dość, że i tak nasze karty i portfele zubożały tego dnia sążniście, to jeszcze Ojciec naciągnął mnie na dodatkowe piwo. Bo standardowe kupił sobie tak czy owak – swoje ulubione Dębowe. Ale przy półkach z piwem „wlało” mi się na oczy piwo marki Kilkenny i mówię do niego – patrz stary, w Irlandii to się między innymi takie piwo piło, a nie jakieś tam Dębowe. No i Ojciec – trzask – pakuneczek czterech małych buteleczek do wózka i wio. Za ponad 20 zł. Przeżyć nie mogłam! Nie piwa, tylko tej jego ceny. Dlatego Ojciec wieczorem pił swoje Dębowe Mocne a ja zachomikowałam dla siebie te słabe irlandzkie o mocnej, polskiej cenie. Ech!

W zasadzie to pojechaliśmy do Białego głównie po to, by odebrać kartę pobytu dla Ojca. Na miejscu byliśmy o 10 rano. Kartę odebraliśmy w try-mi-ga. Powzięliśmy też wieści na temat kolejnej karty – tym razem już pobytu stałego. Jeszcze 2 miechy i można aplikować. A potem już tylko przybędzie Polsce kolejnego obywatela (tfu, co by nie zapeszać zawczasu). Obywatela, co po polsku to jedynie zakląć dobrze umie. Ale polskie realia często tego wymagają - więc umiejętność jak znalazł.
 
Do domu wróciliśmy o 16.30. Z rana droga była piękna, czysta i słoneczna. Po południu – śnieżyca. Musiałam wybałuszać gały, co by mi jaki łoś nie wyskoczył z lasu na maskę (bo to się u nas zdarza!) i uważać na zakręty, co by mnie na śniegu nie poniosło. Ojciec zaś relaksował się z puszką piwa w jednym ręku i z I-Phonem w drugim (nie, nie kupił nowego, ma starszy model, który nabył w Tajlandii rok temu – k woli wyjaśnień).

Już w domu – otwieram portfel, by zapłacić niani i...zonk. Garść paragonów i ani zeta. No a przecież kartą jej nie zapłacę. Na szczęście ojciec miał zaskórniaki... A potem oboje siedzieliśmy z kalkulatorami i liczyliśmy „straty”. Ojciec zawsze jest skrupulatny i zapisuje wydatki. Ale nie kwiczy jak ja, że tyyyyle przepuściliśmy. Wydał – nie ma i już. Ostatecznie kupił zabawki dzieciom i zabrał żonę do miasta, co się przecież niemal nie zdarza. Więc czego kwiczeć? Ja też zaczęłam swoje liczyć, ale szybko dałam się na spokój, co by już ciśnienia sobie nie podnosić. Po 1 małym Kilkenny – nerwy mnie opuściły, grałam na cymbałkach, zrobiłam sałatkę, bawiłam się z dziećmi i było git.

I była to opowieść o wyprawie sknery i dusigrosza do miasta zwanego Białystok, którzy to pojechali bogaci a wrócili... z torbami. W ten właśnie sposób prawdopodobnie wieś sponsoruje miasto.

PS: Nie martwcie się – na chleb jeszcze mamy. Poza tym – nie było wcale tak źle z tymi finansami, ale przecie jak nie pokwiczę to... ze wsi nie będę, prawda?

Jak ktoś to przeczyta do końca – stawiam Kilkenny (mam jeszcze 1 ;-)). 

AHA - JESZCZE JEDEN PS: NIE MA TO JAK WYDAĆ WSZYSTKĄ KASĘ I KUPIĆ DZIECIOM NA PREZENTY SKARBONKI...

czwartek, 16 lutego 2012

Żywiołowa zapiekanka


Kupiłam wczoraj zapasy ziołowego pieprzu (mam fioła na punkcie przypraw oraz ziół i muszę mieć niemal wszystkie dostępne w sklepach – z wyjątkiem mieszanek typu przyprawa do mielonego, do sałatek, do kebaba etc).  Na odwrocie torebek z przyprawami często są przepisy. Rzadko korzystam, ale jak coś jarskiego i łatwego – kuszę się. Bądź przynajmniej nabieram natchnienia – jak to się miało wczoraj przy lekturze opakowania wspomnianego pieprzu.

Zapiekany kalafior.

Cóż... Nie było w domu kalafiora. Ni świeżego, ni mrożonego. Ale była paczka mrożonej mieszanki warzywnej, która kalafior zawierała. A zatem – do dzieła.

Ugotowałam zawartość torebki (1 kg) w wodzie z warzywną kostką bulionową, listkiem laurowym i kilkoma ziarnami ziela angielskiego. Po drodze wrzuciłam do wrzątku od dawna osamotniony w lodówce kawał pora i jedną cebulę (pokrojone, rzecz jasna). A, że osamotniony w lodówce był nie tylko kawał pora, ale i groszek w puszce – pod koniec gotowania również on chlupnął do waru. Miękkie, ale nie rozpaplane na maść warzywka odcedziłam i wymieszałam z przyprawami dosypanymi na chybił trafił – oczywiście wiodący pieprz ziołowy, dalej pieprz cytrynowy, ździebko czerwonej, ostrej papryki, ostatnią, pozostałą mi porcję zataru, którym swego czasu obdarowała mnie Arabelka i łyżeczkę mrożonej, posiekanej natki pietruszki (jeszcze z ogrodu w Pastorczyku). Ziołowe wątki typowo indyjskie tym razem sobie odpuściłam.

Wyciągnęłam z dna szuflady rzadko używane naczynie żaroodporne z przezroczystego szkła i o słusznych wymiarach. Delikatnie wysmarowałam je masłem klarowanym zwanym z indyjska ghee (kupnym, kupnym, nie swojskim), wrzuciłam nań mieszankę z warzyw, wyrównałam jak należy i zalałam sosem: śmietana – miałam 18-stkę z kartonika rodzimej marki łaciate - rozbełtana z 1 całym jajkiem.

Na tarce o grubych okach starłam pokaźny kawał sera typu rolada ustrzycka. Nie wiem czy ser wędzony nadaje się do zapiekania, ale kupiłam go w naszym firmowym sklepie naprawdę niezłą łempę i trzeba było zużyć. M. sery lubi i jada, ale ten nie cieszy się zbyt wielkim szacunkiem jego podniebienia. Ja – żółte sery jako takie jadam rzadko, bo ostatnimi czasy wolę sery typu mozzarella, feta, pleśniaki, serki wiejskie, włoskie i tym podobne.

Ostatki (foto z komórki)

Startą roladę wymieszałam z tartą bułką i posypałam na warzywa ówcześnie podlane śmietanowo-jajecznym sosem. Ser z bułką nie zwieńczył dzieła. Zwieńczyły go okruchy wyżej wymienionego masła klarowanego (nie przypala się) i ziarna sezamu.

Moje danie okupywało piekarnik około 30 minut. Temperatura 180 stopni.

Jako dodatek zrobiłam sos z... tego, co mi oczywiście znów zbywało w lodówce i "szło na zmarnowanie". Koncentrat pomidorowy, jogurt naturalny i ostre przyprawy – sól, pieprz, czosnek, chilli. I oregano. Gęstą konsystencję rozrobiłam kroplą wody.

Do towarzystwa temu wszystkiemu - surówka – rukola i sałata lodowa z sosem winegret umieszanym na własną modłę (UWIELBIAM).

I było dobre! Wszystko. I zapiekanka i sos i sałata.

I potem, M. znów mnie oskarżył o własne przeżarcie. Jak zresztą zawsze... Jego zdaniem, wina obżarstwa zawsze bowiem leży po stronie kucharza, a nie obżartucha. Uha-ha-ha ;-).

PS. To ja napisałam kulinarny post? Nie do wiary! I od razu przepraszam, że nie podałam typowego przepisu a zamieściłam kuchenne gadu-gadu :).

środa, 15 lutego 2012

Ździebko rozmaitości


Mrozy odeszły, śniegi nadeszły. Zima egzekwuje swoje prawa jak wytrawny Komornik. Nie powiem, że nie tęsknię do wiosny, ale też mam już dość utyskiwania własnego i cudzego na zimę – więc omijam temat szerokim łukiem. Chowam samochodową skrobaczkę a wyciągam miotełkę. I do dzieła.

I co by tu jeszcze...

Syn mój starszy marnotrawny powrócił na łono rodzicielskie w minioną niedzielę. Owszem, ucieszył się bardzo na widok mój i Maksymiliana a potem już w Grajewie również ojca. Ale ostatecznie powrót podsumował stwierdzeniem, że on jednak woli mieszkać u babci, że tam będzie jego dom i że na pewno nie pójdzie już do przedszkola. I nie chodzi. Razem z Maksymilianem i jego nianią siedzą sobie w domku i sieją. Sieją zabawki, pyłki, puszki-okruszki i co tylko się da. W przedszkolu jest usprawiedliwiony. Nikt nie naciska, aby przychodził, ale wraz z nadejściem marca znów planuję go tam prowadzać. Nie powiem – jest mi wygodniej, kiedy szanowny kolega siedzi w chacie – mogę bowiem wstawać nieco później. Jednocześnie, ani ja ani on, nie przeżywamy traumy porannych pobudek, które – wierzcie mi – są prawdziwą udręką. Ale nie chcę, aby odzwyczaił się za bardzo od przedszkola. Chcę też, by bez problemów został tam przyjęty na następny rok – a zapisy już tuż, tuż. Wczoraj wieczorem co prawda przypilił mi, że dzisiaj rano mam go obudzić, bo on jednak pójdzie do „pszeckola” (głównie po to, by pochwalić się plecakiem, jaki mu kupiłam). Budziłam. A jakże. Nakrył się kołdrą na głowę i zamarudził coś złośliwym bełkotem. Odeszłam więc bez szmeru i dałam się na spokój.

Walentynki? Były. Ale ja ich nie zauważyłam, ani specjalnie nie przeżyłam. Ba, ja nawet nie zauważyłam ich wizualnie tak, jak to widzą inni – przemykam jedynie z pracy do domu i odwrotnie. Nie mam kiedy chodzić po sklepach, nie ma u nas centrów handlowych ani innych miejsc tego typu kultu. W TV gapię się bez większego zrozumienia i uwagi. W necie czytam tylko to, co mnie naprawdę interesuje. Resztę oplatam wzrokiem i mijam bez emocji. Stąd serduszka, misie i lizaki nawet chyba nie stanęły na mojej drodze. Ale nie znaczy to, że mam jakieś wielkie ALE do Walentynek. Niech tam sobie są. Przynajmniej w tym zimnym, białym miesiącu jest trochę energetycznego koloru i „coś” się dzieje. Z rana dostałam buzi od zaspanego męża, potem już w pracy przysłał mi na czacie g-maila słowa „Happy Valentine”. Jakżesz wyszukany wyraz pamięci ha ha ha.

Ja byłam dla niego bardziej szczodra. Zadzwoniłam bowiem do Urzędu Wojewódzkiego w Białymstoku z zapytaniem, czy przypadkiem nie ma już do odbioru karty dla mojego męża. Karty pobytu. I okazało się, że już jest. Więc na Walentynki przesłałam mu tę oto zacną nowinę.

W piątek wybieramy się zatem do Białegostoku. Odbierzemy kartę, odwiedzimy nasze piękne, białostockie galerie handlowe (bo zimno, a one są pod dachem) i zjemy obiad, który M. zaplanował na uczczenie kolejnego kroku w jego drodze ku Polsce (w szerokim tego słowa znaczeniu). Wyjazd ten będzie więc można podciągnąć sobie pod nasze zupełnie bezduszne Walentynki. O ile ma to jakieś znaczenie... ;-). Miło, że możemy gdzieś wyrwać się bez dzieciaków. Z nimi wyrwiemy się w sobotę do Ełku. O ile nie zawali dróg bądź nie pokryje je śliskie jajo zwane profesjonalnie gołoledzią.

Powoli też szykują się u nas pewne zmiany. Dość diametralne. Ale bywam przesądna i będę milczeć jak grób, póki nie będę mogła potwierdzić choćby tego, że zmiany te mają już swój początek. A początek wiadomo... może być równie dobrze końcem. Więc nie czuję się "ustatuowana" do ich wieszczenia przed czasem. Drążą jednak moje myśli i stąd tu o nich delikatnie napomykam. Żeby nie było, że nasza codzienność zapchała się mułem w korytku naszej życiowej rzeki. Że siedzimy na mieliźnie. Bo był już czas, że odczuwałam ten "namuł" niemal w ustach. Lubię rutynę i bezpieczeństwo. Stabilizację. Ale kiedy zaczyna mną rządzić - miewam z jej powodu napady duszności. Więc może to dobrze, że są widoki na jakiś "zamęt"?

No. Się zobaczy. Ale - póki co, wiem jedno - znów będę miała "więcej na głowie". I nie chodzi o włosy - bo te akurat chętnie już bym trochę skróciła ;-).

sobota, 4 lutego 2012

Matka Joanna w 2/3 samotna

Od tygodnia nie widziałam naszego starszego syna. Co nie oznacza, że zaginął. Skądże. W ubiegłą niedzielę został bowiem odstawiony z walizkami na Pastorczyk. Spakował pudła z puzzlami, traktory, maszyny, klocki, kredki, książeczki do malowania, węzełek skarpet, majtek i podkoszulek i ruszył na wieś. 


I siedzi tam sobie spokojnie i podobno ani myśli wracać. Dzwonię do P. codziennie - co by wybadać grunt - ale grunt jest twardy jak skała. Szanowny Pan zdobył się bowiem na normalną rozmowę z rodzicami jedynie drugiego dnia pobytu. W kolejne dni - odmawiał konwersacji. Co on tam będzie z matką rozprawiał, jak tyle "roboty" dookoła... O ojcu nie wspomnę - obaj nadal dogadują się w językach łamanych albo przez posła-osła-tłumacza w matczynej postaci. Więc skoro jest okazja unikać wysiłków lingwistycznych w ogóle - trzeba ją wykorzystywać do cna. Stąd rozmowy z ojcem wykluczone zupełnie. Z matką - zdawkowe i najczęściej typu - a co mi kupiłaś, mamo...? O żesz Ty, synku wyrodny! Oczywiście co nieco kupiłam - zbliżają się urodziny - ale dopiero widzę, jaką ja wyrachowaną, cyniczną  osobistość  wypuściłam w świat! Hmmm... Drapię się w głowę i nie dowierzam. Ja. Ja - taka minimalistyczna, skromna matka! A kogo żem uhodowała? Straszne. Wcale się nie zdziwię, jeśli pojadę po niego a on mi wypali prosto w gały - czego przyjechałaś, ja chcę tu zostać! Zamiast, dajmy na to - uwiesić mi się na szyi i dawać nieskończone buzi. Cóż - dorasta mi syn. W końcu już niemal dorosły. Za trzy tygodnie skończy cztery lata. Kiedyś dorosłym było się po 18-tce. Ale przecież czasy się zmieniają, prawda?

Mimo wszystko już mi do niego tęskno. Miałam dzisiaj po niego jechać, ale jest tak zimno, że moja mama zadzwoniła i zabroniła mi ruszać się z domu. Nieee, nie z troski o mnie. Z troski o Maksymiliana. I podzieliłam maminą troskę. Zgoda. Jest tak zimno, że nie mam sumienia wyciągać Malutkiego na dwór. Samochód przypomina kostkę lodu. Zanim się nagrzeje - Maksi pomimo kombinezonu i koca dookoła może mi zmarznąć - a tego nie chcę. Śledząc prognozy pogody - idzie ku ociepleniu. A zatem - wyruszymy jak już się nieco "ociepli", choć słowo "ciepło" przy temperaturze minusowej brzmi co najmniej dziwnie.

Ponadto - babcia Aleksandra - a moja mama - jest szczęśliwa, że ma naszego zbója na stanie. Między wierszami wyczuwam więc, że chciałaby zatrzymać go na dłużej. Pozwolimy? Pozwolimy :). Babcia nie ma w życiu praktycznie żadnych uciech a jedynie ciężką, fizyczną pracę. Jeśli pobyt Aleksandra nadaje więcej sensu jej życiu - jestem w dwójnasób szczęśliwa. Stąd - ferie przedłużymy. Ale na pewno nie więcej niż tydzień. Bo, jak napisałam wyżej - tęsknię. Do tego zamętu dookoła, puzzli na stole, pytań, żądań i odpowiedzi. Do tego "tataaaa.... jajko... o 10 wieczorem (i tata smaży - mają już cały rytuał). Do "kocham cię mamo" na dobranoc, kiedy kocha mamę, ale tuli misia... No po prostu mi tęskno. Do tej mojej "długiej rzęsy". I już. 

PS. Właśnie dzwoniłam do P. Mama mówi, że jest już -30 a większego ocieplenia nie nadają. Że Olu ma się doskonale, ale o powrocie do Grajewa nie wspomina. Owszem zamienił ze mną zdanie, ale zdawkowo i po łepkach. 

Mąż wybył do Warszawy. Stąd jestem w mieszkaniu jedynie z Maksymilianem. Nowość. Ale... jakże miła! To chyba nasze pierwsze w życiu sam-na-sam.  

Podsumowując - ubyło mi 2/3 mojego stanu. Odpowiada mi jednak taki stan - jedynie na krótką metę... Bo wolę ich wszystkich mieć obok siebie.

czwartek, 2 lutego 2012

Jarski post

Kocham warzywa. Zdecydowanie bardziej niż owoce. Niemal codziennie muszę zjeść jakąś surówkę, bo inaczej „jarski robak” wierci mi od środka dziurę w brzuchu. Więc ogólnie – moja miłość do warzyw jest wielka i niepodważalna.

Ale nieco już podupadam na pomysłach (dobrze, że jeszcze nie na umyśle...) jarskich obiadów. Bo od pewnego czasu gotuję już niemal wyłącznie takie.

Ja - oczywiście mimo chęci, prób i zapędów – nie jestem wegetarianką, ale mój małżonek – zdecydowanie tak. Nie je mięsa od ponad roku. Szerokim łukiem omija również ryby i jajka. Dyspensy na te ostatnie udzielił sobie jedynie przy okazji polskich świąt oraz podczas podróży po kraju i świecie, kiedy to nie miał dostatecznego wyboru w menu. Dyspensa na mięso nie zdarzyła mu się nigdy. A lubił sobie podjeść mięska – oj, lubił! Nie mniej niż ja. Tylko, że ja nie mam na tyle silnej woli i na tyle słabych potrzeb smakowych, by wyrzec się kiełbasy, bekonu, smalcu i salcesonu. Wszelkie moje podchody w tym względzie wzięły w łeb (o czym pisałam swego czasu tutaj) więc – z nosem na kwintę, ale skutecznie zaprzestałam wybiórek z motyką na księżyc. Siłą rzeczy, obecnie jem tegoż mięsa zdecydowanie mniej, ale nie omieszkam regularnie wpadać do mięsnego po pasztecik czy szyneczkę. Wiejskiego koguta od mamy też nie odmawiam, a rosół na jego „bazie” cenię sobie szczególnie. Pokój pożartym przeze mnie kogutom – ja naprawdę nie chciałam... To tylko tak po prostu wychodzi... A raczej te koguty same mi wchodzą do paszczy...

Tak – ja miłośniczka zwierząt – nie umiem w żaden sposób powstrzymać się od ich spożywania. A mój mąż – miłujący zwierzęta w stopniu umiarkowanym – nie tyka mięsa od roku i jak twierdzi – zupełnie nie ma na nie ochoty. Ba, sam jego zapach podobno go drażni.

No tak... myślę sobie... Ale przecież M. pochodzi z tzw. ciepłych krajów, gdzie zawsze jest dostęp do świeżych warzyw i owoców i w porównaniu z mięsem są one względnie tanie. Dodatkowo – Indie są krajem, w którym żyje wielu wegetarian i kuchnia jarska bryluje pośród mięsnej jak gwiazda. Co więcej – w ciepłym klimacie ma się raczej mniejszy „popęd” na schaby. Nawet u nas, w upalne dni wolimy bowiem zjeść chłodnik, sałatę z rzodkiewką czy zupę owocową. Ale zasadniczo jesteśmy ludźmi mięsa – bo mamy ostre zimy, warzywa w postaci świeżej jedynie w sezonie (poza tymi, co dają się przechować czyli głównie okopowymi i kapustnymi oraz importowanymi – ale ich smak i cena pozostawiają jak dla mnie wiele do życzenia) i... taką mamy, proszę państwa, wielopokoleniową tradycję żywieniową. A już szczególnie obarczeni mięsożerstwem są ludzie ze wsi – tacy właśnie jak ja. Więc w porównaniu z M. – jestem niejako wpisana w krąg drapieżników i wyrwać się z niego jest mi o wiele trudniej niż jemu. O. Tak się moi drodzy usprawiedliwiam. Bo jakoś trzeba ulżyć ciężarom sumienia, prawda?

Jednak – wracając do punktu wyjścia tegoż postu – bywają chwile, że wegetariańskie upodobania M. rzucają na mnie cień (o, nawet się zrymowało). Żeby bowiem nie stać przy garach dwa razy dłużej niż to wskazane i nie gotować „z” i „bez” mięsa – przyrządzam jedynie jarskie obiady.  I chwalę je sobie, chwalę, owszem – ale czasem brak mi już na nie pomysłów, natchnienia i smaku. Bo, jakby nie było, mając do dyspozycji jedynie warzywa i nabiał, nie podskoczę kulinarnie zbyt wysoko w porównaniu z posiadaniem do owej dyspozycji również mięsa i ryb. Ale cóż - widać to kara za jedzenie mięsa. Że dzień dnia muszę się głowić, co by tu dziś upitrasić i dlaczego pewnie znowu skończę na warzywnym curry...

Na temat tego, co i jak zajadamy, zamierzam napisać odrębny post. Zresztą w myślach i obietnicach (również tutaj, na blogu) piszę go już co najmniej ruski rok... Ale zwykle mam właśnie tak, że jak coś tam sobie w łepku uplanuję napisać, to przeważnie zejdzie mi na niczym, ewentualnie na rozbebłanej wersji roboczej. A najlepiej wychodzi mi tzw. pisanie spontaniczne. Na szarpaka. Nachodzi mnie nagła myśl i poddaję ją pisemnej obróbce. Milczeniem zbywam wartość takich wpisów, bo często są one w ogóle bez wartości, a służą jedynie egoistycznej potrzebie uformowania jakiegokolwiek tekstu. No, ale bynajmniej dochodzą do skutku... 

Ale dobra - nie ma co chlapać ozorem na sucho, bo trzeba wymyślić, w co ten ozor dziś włożyć na obiad (tzn. ozorki wykluczone - aczkolwiek z sosem ogórkowym - palce lizać!). A zatem - warzywa! Do kuchni biegiem marsz i szykować mi się do obiadu!

środa, 1 lutego 2012

DooKOŁA mrozu

Nie lubię pluchy i snieżno - błotnej ciapki, w której grzęzną buciki. Stąd, przywoływałam myślami zimę bardziej zdecydowaną niż ta dotychczasowa.

I przywołam, kurde mol!

Dziada Mroza z lodową kociubą i oddechem odmrażającym policzki! Ach - to moje wizjonerstwo! ;-)

Owszem, mróz jest wskazany – co by wybił zarazki, bakterie i wszelkie insekta. Co by nadał świeżości powietrzu, pozwolił powędrować słońcu po niebie i podniósł poziom serotoniny w człowieku. Ale mróz poniżej (czy powyżej?) 20 stopni na minusie to dość marna uciecha, niestety. 
 
Nie pozostaje mi jednak nic, jak tylko zaakceptować go takim jakim jest i nie narzekać głośno bynajmniej do chwili, w której wczesnym porankiem odmówi mi posłuszeństwa mój samochód. Póki co, nie odmówił i mam nadzieję, że tej zimy już nie odmówi. Bo skrobanie szyb – a u mnie zawsze są zamarznięte od zewnątrz i od wewnątrz - już mnie nie przeraża. Skrobię je sobie codziennie w spokoju duszy, bo przecież człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego... Ostatnio też zakupiłam odmrażacz w spray a’la płyn do mycia okien. Działa dość szybko i skutecznie. Stąd też – problem szyb przestał być dla mnie problemem. Gorzej by było, gdyby auto rankiem zaprychało mi, jęknęło i wyzionęło ducha jeszcze przed wskrzeszeniem. Do roboty mam spod bloku około 3 km. Można iść – wiem, bo zdarzyło mi się iść do pracy pieszą (zajmuje to 30-40 minut). Ale to była piękna, ciepła wiosna i taki spacer z rana – sama przyjemność. Dreptać jednak w aurę jaka obecnie – brrr. Na samą myśl skostniały mi nogi i spurpurowiała twarz (a moja gęba jest niesamowicie wrażliwa na zimno i wiatr). Poza tym – jeśli nie odpali mi auto – na bank jestem baaaardzo spóźniona do pracy. Znaleźć zaś skoro świt jakiś transport zastępczy – ooo, to sztuka. Dzwonić po kolegów z pracy, iść na taxi? Transport miejski nie istnieje. 
 
Stąd też – mój samochód generalnie jest moim największym, rzeczowym przyjacielem - nawet jeśli powiesiłam już na nim kilka psów maści różnej... I nawet jeśli marzną mu szyby i muszę je co rano drapać i odmrażać, nawet jeśli od kilku dni coś w nim piszczy z przemrożenia a skostniały układ kierowniczy ledwo się kręci po uruchomieniu silnika – składam wyrazy szacunku i sympatii dla mojego pojazdu. Również za to, że w dobie szaleństwa cenowego na CPN-ach – moje cztery koła nie wysysają do cna dystrybutorów – tudzież mojego portfela. Nie jest wskazane przywiązywać się do rzeczy – ale ja widzę często w przedmiotach dusze i nie mogę - ot tak po prostu – traktować ich przedmiotowo.

I teraz ciekawe – czy wychwalony i nadęty z dumy mój... 21 letni (!!!) VW – nie zrobi mi jutro rano na złość. Bo mrozy nadają większe - a rzeczy - jako tzw. twory martwe – nawet jeśli nie traktuje się ich zbyt przedmiotowo – potrafią czasem wykazać... złośliwość ;-).

Wiem, wiem, posiadanie samochodu z rocznika „pomaturalnego” nie jest powodem do przechwałek i pochwałek – raczej faktem, jaki należałoby w dzisiejszych materialnych czasach ukrywać – ale co tam. Przyjdzie pora – zmienimy te cztery koła. Bo niby fortuna kołem się toczy – ale ja tam mam swoją własną teorię koła. Jeśli o fortunę chodzi ;-).

No, kochani, to życzę Wam zdrowych silników, mocnych drapaczek i... oby do wiosny!