Mój żywot poślubny niewiele się różni od przedślubnego. Poza tym, że na serdecznym noszę obrączkę i podpisuję się już podwójnym nazwiskiem, nic innego się nie zmieniło. Pomijam ważne kwestie formalne. Mówię o normalnym życiu z dnia na dzień. Ślub ma jedynie wymiar prawny i społeczny. Stąd jego wysoka ranga. W osobistych relacjach między mężem i żoną nie zmienia nic. Ale czy odkryłam Amerykę? Owszem, jako nabywczyni nowego statusu cywilnego i społecznego jestem jeszcze lekko uniesiona emocjonalnie, bo nowości zawsze tak na człowieka działają, ale wiem, że to uczucie szybko minie. Wszystko mija. Każdy nowy dzień kończy się znacznie szybciej niż zaczyna. Nie nadążam za czasem. Właściwie nawet za nim nie gonię, nie ścigam go, nie narzekam na jego brak, nie żyję w pędzie. Ale jednak nie nadążam, bo naturalnie czas jest znacznie szybszy niż człowiek i jego wszelkie poczynania. Nie mamy sposobu na czas. Jesteśmy od niego całkowicie zależni, a on od nas zupełnie niezależny... Jako żona mojego męża czuję się dobrze. Przeświadczenie o zażegnaniu statusu panny czy konkubiny, daje mi poczucie bezpieczeństwa i przynależności do większościowej grupy społecznej jaką stanowią małżonkowie. I jest to pozytywne poczucie. Ale samo zamążpójście czy ożenek jako akt woli i czynu nie ma nic do rzeczy jeśli chodzi o szczęście w wymiarze miłości, intymności i wzajemnego traktowania się małżonków. Małżeństwo, jeśli jest czymś wiążącym dla dwojga ludzi to chyba tylko podświadomym, psychologicznym trikiem. Łatwiej o wiele wyjść ze związku wolnego niż z małżeństwa. Rozstanie konkubentów, narzeczonych czy kochanków nigdy nie będzie takie samo jak małżonków - pod wieloma względami. A może się mylę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dobre słowo zawsze mile widziane :-).