Tak dawno tu nie pisałam, że logując się kilka minut temu miałam obawy czy przypadkiem nie zostałam usunięta za absencję. Na szczęście pozostawiono żywotnik przy życiu i na krótką chwilę ja sama chcę go ożywić.
Nie będę się rozpisywać. Zanotuję jedynie kilka faktów, które nie zapisane zapewne popadłyby w niepamięć. A być może warto je zapamiętać... ;-)
A zatem:
Po pierwsze: Czerwiec dobiega końca i w tym końcu nareszcie czuć lato. Mamy dużo słońca i dużo gorąca. O ile taka pogoda na ogół rzeczywiście cieszy, w pracy odbiera chęci do życia. Brak klimatyzacji i pokój od południowo zachodniej strony daje się we znaki. Na dodatek, ulica Elewatorska przeżywa renesans. Rozpoczęto poważne prace remontowo budowlane. Owszem, remont był potrzebny bo ulica była w stanie opłakanym, ale czy muszą to robić w godzinach pracy i w najgorętsze upały? Kurz wdziera się przez okna każdą najmniejszą szczelinką. W chwilach najwyższego zakurzenia zamykamy więc okna bo inaczej dostajemy blokady dróg oddechowych. W efekcie siedzimy jak sardynki w puszce. Człowiek nie z cukru, nie rozpuści się i zniesie wiele ale firma powinna mieć świadomość, że wydajność pracowników w takich warunkach drastycznie spada.
Po drugie: Aleksander po raz pierwszy nasikał dziś z własnej woli do nocnika. News stulecia ha ha. Niby głupie, ale jakiż to krok do przodu w rozwoju młodego człowieka... Nie wiem, czy proceder sikania we właściwe miejsce będzie kontynuowany skutecznie i nieprzerwanie. Będziemy jednak na tym usilnie pracować i na pewno w końcu uwiecznimy starania sukcesem. Brawo synku, oby tak dalej.
Po trzecie: Wspominając o nocniku nie sposób nie wspomnieć o innym lukratywnym osiągnięciu jakiego dokonałam z Aleksandrem do spółki... Otóż odstawiliśmy cyca. Już zapewne na amen. Czasami jeszcze Oli miewa chwile słabości i dostaje krótkotrwałych spazmów, kiedy kategorycznie powtarzam NIE. Jednak zdecydowanie już mogę powiedzieć i określić, że karmienie piersią swojego pierworodnego zakończyłam, kiedy zainteresowany skończył 2 latka i 4 miesiące.
Po czwarte: Mohi ponownie wyjeżdża, a raczej wylatuje, do Indii. Bilet zakupił na początku maja, wylatuje 1 września a wraca Bóg wie kiedy. Gdyby trzymał się ram biletu - zobaczymy się znowu dopiero 15 maja 2011 roku. Jeżeli jednak sprawy przybiorą inny obrót - myślę, że powrót nastąpi w styczniu wspomnianego roku.
Po piąte: 29 maja spotkałam się z kilkoma dziewczynami z Desi Forum. Miałam niezwykle miłą okazję poznać osobiście Luizę vel Jasmine, Renię, Marzenę vel Marzkę, Anię Khan i Anię vel Parasolkę. Renia przybyła ze swoimi 2 uroczymi córeczkami - Roksanką i Inas a Parasolka z 4 letnią Kasią. Ja miałam ze sobą oczywiście Olka oraz Mohiego vel Brodę. Spotkanie było urocze, udane i czekam na następne. Ogólnie meeting odbył się w sobotę. Do Warszawy pojechaliśmy już w czwartek wieczorek a wróciliśmy w niedzielę po południu. Stacjonowaliśmy u Marka Fisha i Zuzki. Miło było spotkać się z nimi po tych 2 latach... Warszawska wizyta zaowocowała również wyprawą do jedynej w stolicy (może nawet i w całej Polsce) Gurdwary czyli świątyni sikhijskiej. Byłam po raz pierwszy w takim przybytku i wyniosłam bardzo pozytywne wrażenia. Mohi również był bardzo ucieszony bo na chwilę poczuł się jak u siebie. Poza tym bardzo był rad, że mógł w takim miejscu być razem ze mną i z Aleksandrem.
Po szóste: Aleksander rozgadał się maksymalnie. Codziennie przybywa mu słówek i rozumu. Miesza oba języki - polski i angielski. Rozumie zarówno mnie jak i ojca. Nie ma milszych dźwięków dla mojego ucha jak dźwięk mowy Olusia. Niezdarne ale z energią i pasją powtarzanie Aniele Boży na dobranoc jest hitem ostatnich dni. Śmieszne potknięcia językowe, nazywanie rzeczy własnymi imionami, próby wymawiania skomplikowanych wyrażeń, nieporadne składanie zdań i próby wytłumaczenia czegoś przy ograniczonej ilości słów... Czasami człowiek pada ze śmiechu i chciałby zatrzymać takie chwile na zawsze...
Po siódme: Siódemka podobno jest szczęśliwa więc pod tym numerkiem zanotuję fakt obecnie najistotniejszy w naszym życiu. Otóż od 5 tygodni jestem w stanie błogosławionym. Medycznie to już 7 tydzień. To co było chciane, oczekiwane i krążyło po zakątkach serca i głowy - stało się faktem. Nic dodać, nic ująć. :-). Z uwagi na tenże odmienny stan czuję się ostatnio jak pół żywa, jak wypompowana, jak przymroczona, pozbawiona wszelkiej energii, bezbrzeżnie zmęczona i senna. Rano nie chce mi się wstać, w pracy żyję głównie oczekiwaniem na godzinę 15-stą, po pracy wracam do domu i jedyne na co mam ochotę to jedno wielkie NIC. Sprzątam tylko to co konieczne, gotuję byle jak i byle co, nie czytam, nie piszę, nie robię niczego co wymaga większego wysiłku. Koszmar w trampkach. Liczę, że ten marazm w końcu mnie opuści bo inaczej doprowadzę do unicestwienia samej siebie i własnej rodziny! Dziecko moje maleńkie - proszę daj mamusi troszkę więcej sił, nie zabieraj ich wszystkich dla siebie. Jeszcze mi ich też potrzeba taaaaak dużo, tak dużo...
No i tyle tych faktów... Dochodzi 21.30. Aleksander szoruje nocnikiem po balkonie. Jednak widzę, że majtki i tak ma mokre... Ech, czy to jednak ważne? Ważny był dobry zamiar :-)
uwielbiam Cie czytac :)
OdpowiedzUsuńWielkie dzieki moja droga wielbicielko. Gdybym tylko miala natchnienia na to pisanie...
OdpowiedzUsuńAsiu wspanialy blog, czytam i czytam :))
OdpowiedzUsuńNo i pierwszy raz widzialam twoje fotki ze slubu i powiem Ci,ze nie poznaje Vel brody :)) hehhe
sliczne fotki :))
ja rowniez uwielbiam Cie czytac:)))
OdpowiedzUsuńluiza