Za kilka dni minie 2 miesiące odkąd napisałam tu swój ostatni post. Post był przed-bożonarodzeniowy a tu tymczasem lada chwila zza rogu wyłoni się wielkanocna palma.
Przepraszam wszystkich, którzy choć przez chwilę zaszli we własną głowę domyślając się czy ja jeszcze istnieję a jeśli istnieję, to czemu otoczyłam się chmurą milczenia.
Oto usprawiedliwienie:
- niektórzy już wiedzą, że chochlik internetowy zamknął mi na początku stycznia podwoje blogów Waszych i mojego własnego. Nie, nie zamknął ich tak w ogóle. Zamknął je tam, gdzie miałam jeszcze jako takie możliwości na nich bywania. Nie wymawiam głośno "gdzie", gdyż nie chcę kręcić jawnego bicza na samą siebie, ale to chyba oczywiste, prawda?
- blogowanie z komórki to dla mnie jak jazda samochodem bez okularów - możliwe lecz niezwykle męczące. Nawet nie próbuję.
- blogowanie z domu już dawno przestało być dla mnie możliwe - teraz ta "niemożliwość" dodatkowo się umocniła.
Pomimo wyżej wskazanych "przeszkód" technicznych - to jednak nie one były głównym powodem mojego "zbiegu z blogu".
Powodem, który zapoczątkował moją absencję stały się bowiem dwa serca. Serce mojej mamy i serce taty Em. Oba - paradoksalnie - osłabły niemal w tym samym czasie. Mojej mamy tuż po Nowym Roku a Teścia kilka dni później.
Mama przez ponad 2 tygodnie leżała w szpitalu. W pewnym momencie było z nią tak źle, że poważnie poczęliśmy się obawiać o jej życie. Uczucie, że nagle mogłoby jej zabraknąć po prostu nas obezwładniało... Tym samym, wszystko inne przestało mieć wtedy jakiekolwiek znaczenie. Do dnia dzisiejszego mama jest niezwykle słaba a jej głównym zajęciem stało się... leżenie w łóżku - nie do pomyślenia w odniesieniu do osoby, która całe życie ciężko pracowała na wielkim gospodarstwie i nie miała czasu na odpoczynek a nawet jeśli miała - odpoczywać po prostu nie umiała... Niebawem czeka ją badanie zwane koronarografią a w perspektywie operacja serca, której mama panicznie się boi. Choroba wychudziła mamę na wiór. Nigdy nie miała grama nadwagi - teraz wygląda jak przykładowy okaz niedowagi.
Kiedy mama leżała w szpitalu, mój mąż mnie wspierał, współczuł i "był ze mną". Jego pomocne ramię było mi oparciem, jednak nie wsparłam się na nim zbyt długo, gdyż ni z gruszki ni z pietruszki dostał telefon z Indii, że w szpitalu wylądował jego tata. W przeciągu 2 dni Em kupił bilet, spakował się i poleciał do Kalkuty. Z biletem powrotnym na 1 czerwca. Nawet, jeśli sama tkwiłam w trudnej sytuacji, nie mogłam mu powiedzieć NIE, kiedy pytał, czy pozwolę mu lecieć. Ja mam rodziców 50 km od siebie i widuję ich często - on ma ich na drugim końcu świata i widuje raz na kilka lat.
Okazało się, że jego tata również ma problem z sercem. Dzisiaj jest już po zabiegu wszczepienia tzw. bypassów... Mąż organizował całą "akcję ratowniczą" ojca i opiekuje się nim po dziś dzień. Teściowa nie była w stanie podołać wszystkiemu sama. W ramach ciekawostki - w Indiach nie płaci się ZUSów, KRUSów, nie ma "przymusowego" ubezpieczenia zdrowotnego. Za pobyt w szpitalu i operację trzeba było zapłacić (sporo). Jednak - tata Em już "liże rany" po operacji a opieka - jak mówi Em - jest taka, że chętnie poleciłby ją również mojej mamie. Moja mama zaś, całe życie uczciwie płaciła składki na opiekę publiczną, praktycznie nigdy dotąd z niej nie korzystała a kiedy po wyjściu ze szpitala musiała udać się do kardiologa - najbliższy termin konsultacji jaki jej zaproponowano to... lipiec. Oczywiście zapisałam ją do lekarza prywatnie, bo kobieta ledwo zipie a państwo bezlitośnie każe czekać. Najlepiej na rychłą śmierć... Zobaczymy jak długo będą jej kazali czekać na operację - przy diagnozie, że jej przypadek jest dość drastyczny...
Ostatecznie to na mnie spadło zawiadywanie leczeniem mamy, poszukiwaniem lekarzy i wszelkich informacji odnośnie jej przypadłości. Nie ma nikogo innego, kto mógłby się tym zająć. W sytuacji, kiedy wyjechał Em - i to na długo, kiedy mam pracę, w której muszę być już o 7 rano, kiedy w domu mam dwójkę urwisów, kiedy co weekend bez wyjątku muszę jeździć do Pastorczyka i wspomagać tamtejszą społeczność - wszystko to niezwykle mnie przygasiło. Poszłam w ślady mamy i również sobie niechcąco schudłam, choć wcale nie wymagałam odchudzania. Moje mieszkanie jest zapuszczone, bo nie mam kiedy sprzątać a mały Maksymilian jest na etapie wzmożonego bałaganiarstwa. O ile Olek potrafi już pięknie zająć się sobą i nie czyni burdelu co krok - o tyle mały nie dość, że we wszystkim mi "asystuje" to jeszcze doprowadza do rozpaczy swoim umiłowaniem do rozsypywania, wysypywania, wyciągania, roztrząsania, rozwłóczenia i często gęsto niszczenia... Na słowo "nie" reaguje padaniem na glebę, sztywnieniem, wierzganiem nogami i wyciem bądź trzaskaniem drzwiczkami od szafek albo rzucaniem przedmiotami o ściany i podłogę. Z uwagi na ogólne przygnębienie często podnoszę na chłopaków głos - niechlubne to i wbija mnie w poczucie winy, ale to się dzieje niezależnie ode mnie. Uchodziłam za oazę spokoju, opanowania i wyrozumiałości. Teraz zdarza się, że odbija mi wspomniana na początku postu wielkanocna palma, ech!. A żeby tego wszystkiego było mało - pojawiły się jeszcze inne kłopoty rodzinne, które zżerają mi nerwy. Ale o nich pisać nie będę. Chcę tylko podkreślić, że powiedzenie "Jedna bieda rady nie da" - sprawdza się u mnie teraz toczka w toczkę.
Poza tym - mam dość zimy. Mój nadwyrężony układ nerwowy reaguje już na śniegi i roztopy jak byk na czerwoną płachtę. Buty w soli, kurty i rękawice, ubieranie dzieciaków w te grube warstwy przy każdym wyjściu (dlatego prawie nie wychodzimy) - normalnie można zęby ze złości zazgrzytać. A w Kalkucie, mili Państwo +28, +30...
Z wieści pokrzepiających mam jedną: mój Złomek, który ostatnimi czasy przeczyścił mi portfel i - oczywiście - ponadrywał nerwy - doczekał się następcy. Po tym jak w grudniu zainwestowałam mu w nową nagrzewnicę (300 zł), jakieś dwa miechy wcześniej w nowe opony (380 zł) a on w dniu, w którym mąż wyjeżdżał do Indii odmówił mi współpracy i ani drgnął - wydałam na niego wyrok. Na dworzec PKS nasuwaliśmy z Em pieszą po wielkim śniegu ciągnąc za sobą 2 wielkie walizy. Oluś nie poszedł do przedszkola a ja spóźniłam się do pracy. Koszt naprawy 140 zł. Ile można?
Podsycona przez rodzinę, by kupić w końcu nowe auto - kupiłam je. Jeżdżę nim już czwarty dzień i chwalebne mam o nim zdanie :). Pomimo wcześniejszych zamiarów, by kupić samochód używany - namówiona zostałam na nowy i bardzo się cieszę, że tej namowie uległam. Zresztą - nie czułam się na siłach sama poszukiwać używki a na niczyją pomoc liczyć nie mogłam.
Złomek jest 22 letnim Volkswagenem Polo. Co kupiłam teraz? Oczywiście to samo. Z sentymentu do marki i praktycznego przekonania, że jest bardzo dobra. Jakoś nie mogłam zdradzić staruszka - chociaż nie raz, nie dwa dostał ode mnie kopa w opony za niesubordynację.
Moja nowa polówka ma kolor metalicznej czekolady i wyposażenie, które tak cudownie ułatwia mi życie. Pięcioro drzwi... co za luksus, kiedy sadzam dzieciaki w foteliki i nie muszę tego robić przeciskając się przez przednie siedzenia, których uchwyty od podnoszenia już dawno są jedynie metalowymi kikutami kłującymi mnie w ręce. Cichy, ciepły, wygodny i rzecz jasna - piękny :). Samochód nie jest inwestycją, więc kupno nowego zawsze powoduje pewną stratę finansową - wiem - ale ja nie potrzebowałam zainwestować pieniędzy. Potrzebowałam dobrego, solidnego narzędzia, bez którego nie mogę normalnie funkcjonować. Poza tym - przynajmniej raz w życiu pozwoliłam sobie na... odrobinę luksusu. Na progu 40-stki, po latach harówy i wyrzeczeń już mi się chyba trochę należy... :).
Piszę ten post na raty i wyrywkowo. Nerwowaty jakiś mi wyszedł, ale takie jest teraz moje życie.
Nie umiałam dotychczas zebrać się na żaden tekst. Pisanie było mi niezwykle odległe. Czytanie też, choć czasem podczytuję Was z Czytnika Google. Nie mam jednak możliwości dodać żadnych komentarzy... Generalnie mam u Was wielkie zaległości. Jeśli Bóg da zdrowie i cierpliwość - nadrobię. Jeśli nie nadrobię - mam nadzieję, że przynajmniej wstąpię na tory bieżące. Tęskno mi do blogosfery, ale też jest to tak, że człowiek szybko się do niej przyzwyczaja i równie szybko potrafi od niej odstać - jeśli w niej czynnie nie uczestniczy.
Pozdrawiam Was serdecznie i życzę przede wszystkim zdrowia.
No, pierwsze koty za płoty. Teraz oby do następnego!
hurrraaa :) tak bardzo czekałam na tego posta u Ciebie :))) fajnie że wczoraj dałaś mi cynk ;) telefon właśnie się reanimuje ;)
OdpowiedzUsuńa post... szkoda ze musisz pisać o tak smutnych sprawach, ale trzymam kciuki że to się niedługo zmieni i będziemy czytać o dobrych rzeczach.
A dowiedziałam się nowego o złomku i nówce oby Ci służył jak najlepiej :* :D czekam na kolejnego posta!!!
Kiedy przeczytałam "usprawiedliwienie", pomyślałam "oby było dobre"
OdpowiedzUsuńJest niedobre. Choroby są niedobre.
Ciekawe, kiedy teraz znowu napiszesz...
A właśnie się zastanawiałam od jakiegoś czasu, gdzie się podziewasz, i czy już porzuciłaś blogowe pielesze. Lepiej, aby powody tej nieobecności były inne. Przykro, że są takie, jakie są. W każdym razie cieszy mnie, że już jesteś:)
OdpowiedzUsuńDużo zdrówka!
Przykro mi bardzo. Coś czułam pod skórą...
OdpowiedzUsuńŻyczę Wam wielu sił i zdrowia dla całej rodziny!
Pozdrawiam Dzielna Kobieto :-)
Maciejka
Jesteś Kochana :)
OdpowiedzUsuńCóż ja mogę powiedzieć ponad to, co już mówiłam.
Zdrówka dla Was, wszystkich...
I nadal czekam na obiecane, w wolnej chwili oczywiście ;)
Ściągnęłam Cię myślami ;), na choroby nigdy nie ma dobrego czasu i wierz mi, ja o tym doskonale wiem i doświadczyłam.., ale nie o tym, dobrze że Mama ma wsparcie, ma Ciebie i Em też na drugim końcu świata wspiera swojego Tatę, choć chciałoby się, aby wspierał Cię nie tylko myślami...
OdpowiedzUsuńPrzesyłam moc pozytywnych myśli, bo tylko to mogę, trzymajcie się ciepło i szybkiego odwrócenia karty od losu ;)
Zdrówka życzę.
OdpowiedzUsuńJa też zachodziłam w głowę co się z Tobą dzieje, trzymajcie sie ciepło, wiosna już stuka do drzwi;)
A zakupu gratuluję, pewnie że Ci sie należy;)
No to zwaliło Ci się na głowę sporo.Przede wszystkim wzmocnij mamę przed operacją serca- o tym czy będzie operowana, jak szybko musi być i w jakim zakresie z całą pewnością dowiesz się dopiero po koronarografii.Pokarm mamę trochę "nutridrinkami" z apteki. To są specjalne płyny dla osób wyniszczonych chorobą, kupisz je w aptece.Na ogół szpitalne oddziały kardiologiczne współpracują z klinikami kardiochirurgii - 1 lub 2 razy w tygodniu, po wykonaniu u pacjentów koronarografii są konsultacje kardiologów z kardiochirurgami i to oni podejmują decyzję czy i kiedy pacjent będzie operowany.Wiem co czujesz, przeszłam ten magiel z moim mężem. Ciężko było, przez kilka miesięcy wisiał pomiędzy jednym a drugim światem- ma implantowaną zastawkę aortalną i bypassy.Ale teraz jest dobrze.Najdłuższa żmija też mija, no nie? Bałaganem w domu się nie stresuj. Histerią małego też nie, za pół roku, albo nawet mniej, wyjdzie z tego.Tylko mu nie ulegaj za bardzo. Obaj moi wnuczkowie w wieku ok. 1,5 roku tak właśnie się zachowywali.
OdpowiedzUsuńTo koszmar, ale łyknij sobie Kalmsa (nie uzależnia) i przetrzymasz. I dobrze, że nabyłaś samochodzik. Trzymaj się dzielnie, jeszcze wiele przed Tobą.
Miłego, ;)
Mimo, ze już wszystko wiedziałam i modlę się o Was dzień w dzień to uśmiecham się na widok Twoich literek. Bo uwielbiam nie tylko Cię słyszeć, ale również czytać :)
OdpowiedzUsuń:******
Ps. Podniesiony głos na pociechy, jeśli działa, to wyrzutów ma nie być ;) Chwalebnie jest. A jakże :)
Amisho fajnie, że dałaś znać co u Ciebie mimo iż wieści nie za wesołe.
OdpowiedzUsuńTrzymaj się dzielnie , aby do wiosny! Dużo zdrowia życzę całej Twojej rodzinie a Tobie dodatkowo większej dawki słońca:)
Jesteś!
OdpowiedzUsuńdzięki Amishko, że w tym całym galimatiasie chorób i mnóstwa zajęć nie zapomniałaś o nas!
to wszystko sobie odbijemy na wakacjach. jak już mama i tata wydobrzeją...bo tak na pewno się stanie! a wtedy my znowu urządzimy zlot i wysączymy złoty nektar! innej opcji nie ma!
Bardzo, ale to bardzo apetycznie brzmi kolor Twojej nowej furki :) musisz koniecznie wymyślić dla niej nazwę :) czokopolo czy coś :)
myślałam o Tobie :*
OdpowiedzUsuńDobrze, że jesteś :-) I nie będę pisała jak mi przykro i że trzymam kciuki, choroba nigdy nie przychodzi w odpowiednim momencie, że to jeszcze nie czas na wielki smutek i że niedługo już przecież Wiosna... Po prostu jestem, jak pewnie i pozostałe Czytelniczki, myślami z Tobą. I wracaj do nas, jak najszybciej :-*
OdpowiedzUsuńCieszę się, że napisałaś. Myślałam, że Was zasypało czy coś w tym stylu a tu proszę....wstrętne choróbska. Życzę zdrowia dla rodziców i wytrwałości. A mąż wróci w czerwcu? O matko...no to chociaż na pociechę na nowa polóweczka:)
OdpowiedzUsuńWcięło mój komentarz, a tyle się naprodukowałam:)Trzymaj się, fajnie, że jesteś:)
OdpowiedzUsuńDobrze, że się odezwałaś, bo już się bałam, że zaginęłaś w niebytach sieci ;).
OdpowiedzUsuńObawiałam się, że jest poważna przyczyna Twojego milczenia;/
OdpowiedzUsuńZdrowia dla Mamy i Teścia!
Ściskam serdecznie!
Amisho, masz za sobą naprawdę ciężki okres. Ale teraz już będzie coraz lepiej, lżej i w końcu przecież zawita wiosna, a wraz z nią słońce :) Czekam na Twój spokojny powrót na to blogowe cyber-łono :) Pozdrawiam cieplutko :)
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc, zastanawiałam się, czemu tak długo milczysz... ale widzisz, ja też pomilczałam i u mnie specjalnych zaległości nie masz ;) W każdym razie, usprawiedliwienie przyjęte i okraszone życzeniami ciepła i słońca za oknem, ale przede wszystkim zdrowia, zdrowia, zdrowia dla Waszych rodziców i siły dla Was!
OdpowiedzUsuń