Tak już mam. Że jestem czasem jak taki przyczajony tygrys, ukryty smok. Nie ma mnie, nie ma i nagle bum! Pojawiam się. Wyskakuję jak ten Filip z konopi czy jak ten goły zza rogu stodoły. Albo inaczej - myślę nad czymś, przysposabiam się, planuję na dalekie zaś i nagle ciach! Zamiast "kiedyś tam" - JUŻ. Nagle, w przypływie chwili. Tak właśnie było z moim wyjazdem do Amsterdamu. Odkąd Em począł dysponować własnym (acz forma "własności" skomplikowana i niekoniecznie do referowania tutaj) lokum w tym mieście - wiedziałam, że kieeedyś tam swobodnie sobie do niego pojadę. Akomodacja wszak - w przypadku wyjazdów (zagranicznych zwłaszcza) - sprawa ważna - zwłaszcza finansowo, nieprawdaż? Zdecydowanie bowiem lżej na sercu (portfelu się znaczy) jest jechać "do siebie" niż lokować się w hotelu, motelu, hostelu, schronisku, tudzież innym domu noclegowym, za który należy uiścić ciężko zarobioną mamonę.
Tak więc - zaplanowałam sobie podróż do Amsterdamu, bo czemuż by nie?, jednak w daleko nieokreślonej przyszłości. Tymczasem, dzień przed tym jak wybywał tam Em - a było to mniej więcej w połowie marca - rzekłam ku niemu: słuchaj no mój love, może byśmy tak zerknęli do internetu i sprawdzili jak kształtują się bilety na przełomie kwietnia i maja? I zerknęliśmy. I bilety kształtowały się całkiem przyzwoicie, wobec czego kliknęłam "kup teraz", zrobiłam stosowny przelew (wcale jednak nie taki psi to grosz...) i rozpoczęłam tak zwane odliczanie. Początkowo odliczało mi się wolno i ociężale, po Wielkanocy zaś, szło już jak z płatka.
Kupiwszy bilet, zakomunikowałam Bet, że będzie zmuszona zaopiekować się przez kilka dni moim przychówkiem, bowiem ja zaginam kiecę i lecę. Opcja podróży z dzieckami nie była przeze mnie brana pod uwagę W OGÓLE. Gdybym wybywała na 3 tygodnie - brać tę opcję pod uwagę bym mogła, ale lecąc na 3 dni??? Odpada! Chłopaczątka chętnie porezydują przez ten czas w P., moja sister chętnie się nimi zajmie, a ja chętnie oderwę się od ziemi - w dosłownym i przenośnym tego wyrażenia znaczeniu.
Wylot - środa 30 kwietnia, godzina 20.00. Powrót - niedziela 4 maja, godzina 10. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, a dokładnie tyle, że przez całe, pełne, okrągłe 3 dni, polska matka i indyjski ojciec znajdować się mieli w holenderskiej przestrzeni. O jasny holender - pomyślałam sobie, ciekawe co z tej mieszanki wyniknie? (dla uspokojenia dodaję, że jednak nie wynikło nic, a już na pewno nikt ;-)).
Na ostatni kwietniowy weekend pojechałam z kotem i chłopakami do P. Weekend w P. jak to weekend w P. - nic specjalnie szczególnego poza zwyczajowym już dziecięcym gwarem i robotą - jak nie w domu, to przy domu. Dla odmiany jednak, tym razem wzięłyśmy się trochę z Bet za "upiększanie" obejścia i posadziłyśmy kwiaty (głównie aksamitki) przy figurce oraz w donicach przy chałupie. Ja, ugodzona już chyba trochę tą zbliżającą się Holandią - poszłam nawet na nasz prywatny, przygarażowy złom i przytargałam z niego stary ster od roweru, który wbiłam w ziemię obok tych posadzonych kwiatów. Nie był to sam ster jako taki, ale ster wraz z tą jego przedłużoną częścią, którą mocuje się do przedniego koła. Nie wiem, czy ten opis sprzyja jakiejkolwiek wizualizacji, ale przyznam, że mój ekscentryczny pomysł znalazł powszechne uznanie, a ja zaczęłam postrzegać siebie jako nieźle rokującego projektanta ZEwnętrz ;-).
Dziecięcia i kota zostawiłam w P. na cały tydzień. Ja, w poniedziałek i wtorek jeszcze szłam do pracy, ale ich już nie chciałam ze sobą ciągnąć do Gr. Zresztą - tu nie chodziło o to, żeby nie męczyć dzieci i kota jazdą w te i wewte, a raczej o to, żebym to ja (egoistycznie, ale rozsądnie) mogła mieć święty spokój i niczym nie szarpany czas na wydepilowanie nóg, przygotowanie (czyt. zakładanie, przymierzanie, zestawianie... tak, tak!) garderoby i ostateczne spakowanie swej podróżnej torby i kija.
Bardzo dawno nie wyruszała polska matka w świat, toteż miała lekkiego pietra przed podróżą. Wizje zagubienia w stolicznej komunikacji miejskiej i na lotnisku oraz wizja... katastrofy lotniczej, snuły się po matczynej głowie niejako bez jej udziału, bowiem pojawiały się samoistnie. Na chama się pchały! Jak baby ze wsi z jajami (kurzymi! nie własnymi) do autobusu na rynek. A sio! A kysz! A wynocha! Co to, kurde mol jest? Nie dość, że od 7 lat siedzi ta matka niemal pniem w swym miasteczku i na wsi swej, to jeszcze jak się w końcu wypuściła w Europę, to ją TAKIE myśli bombardują!
Otrząchnęłam się z demonów jakoś dopiero dzień przed wyjazdem. "Przeca się nie rozmyślisz z wycieczki przez te pierdoły, durna pało!" - ryknęłam sama na siebie i pobiegłam do piwnicy po ową torbę i kij. Stanowiła je "nówka sztuka" walizka pokaźnych rozmiarów, produkcji włoskiej, koloru czerwonego i na 4 kółkach. Swego czasu, Em dostał tę walizkę jako rekompensatę za jego własną walizkę, którą mu nieco zniszczono w trakcie załadunku bądź rozładunku na lotnisku. Ja, gdyby mi się tak z walizką stało - uznałabym to za pecha i przeszła na tym do porządku dziennego. Em - wiadomo - nie przepuścił okazji... Poszedł (nie wiem gdzie), zareklamował (nie wiem jak) i za kilka dni kurier dostarczył nam do domu wielkie pudło z nowiutką walizką (typu kufer)... Początkowo mieliśmy ją sprzedać, ale koniec końców została, co okazało się zbawienne, gdyż miałam się w co zapakować przy okazji opisywanej właśnie wyprawy. Nie, wcale nie potrzebowałam tak wielkiego kufra na te 3 skromne dni, ale dostałam od Em listę rzeczy do przywiezienia mu z Gr. do Ams. i w tym układzie waliza okazała się adekwatna.
Po tym jak zapakowałam zestaw Johny Walkera (wóda i szklana - ciężkie!), akcesoria fotograficzne i inne drobiazgi dla Em - stanęłam przed szafą i obgryzając paznokcie dumałam - co by tu wziąć z tych łachów? Stroić się jak do kościoła nie będę, ale też nie pojadę jak ten kościelny dziad - rozważałam sobie przeczesując wieszaki i ryjąc w poukładanych stosikach.
Koniec końców stanęło na 3 parach spodni (dżinsy, cygaretki beżowe i cygaretki granatowe), 2 bluzkach z długim i 2 z krótkim rękawem, 1 podkoszulce, 1 cienkiej kurteczce, granatowej marynarce, 1 cienkim swetrze (wrzuconym przezornie tuż przed wyjściem z domu), 1 sukience (nie wiem po jakie licho), 1 szpilkach (też nie wiem po jakie licho), balerinkach (całe szczęście, że je wzięłam...) i rajstopach (przydały się pod spodnie!). Jedwabny, indyjski szal, nieco srebra ;-), kosmetyki, suszara do włosów i klap! waliza zamknięta. Nie powiem, ważyła trochę... Jak się potem okazało 17 kg.
TEGO dnia wstałam o 4.30. O 6.25 wytarabaniłam się ze swoją walizą na kółkach z bloku (znieść to-to z III-ego - wyzwanie) i powędrowałam rześkim porankiem na pekaesy. Mój miał jechać z Suwałk. Nadjechał o czasie, czyli o 6.45 i zebrał mnie jak grzybka do kosza, po czym ruszył na stolicę. Niemal całą podróż przekimałam, łypiąc jedynie od czasu do czasu jednym okiem za okno. Po blisko 4 godzinach tułaczki, kierowca wypuścił mnie vis a vis Dworca Centralnego, wyciągnął mi bagaż ze schowka, powiedział "do widzenia" i odjechał. A ja, z tą swoją 17sto kilową czerwoną krową rozejrzałam się po wieżowcach dookoła, głęboko westchnęłam i schodami w dół poturlałam się w stronę Dworca.
O rany, to chyba będzie powieść w odcinkach...
Czy ja mam w główce po kolei? Miałam napisać o wyprawie do Amsterdamu, tymczasem nachmaliłam kilometr tekstu, a do Amsterdamu jeszcze daleko, daleko... Jestem dopiero na Centralnym w Warszawie (ba, nawet jeszcze do niego nie doszłam...).
CDN
Zaczynam się rozkręcać, dawaj kolejny odcinek!
OdpowiedzUsuńOj Lucy, nie tak szybko... Ale rzecz jasna będzie ich pewnie kilka... Jest mi, poza tym, bardzo energetycznie jak czytam "dawaj dalej" ;).
UsuńPrzecież wiesz, że jesteś dobra w te klocki:)
Usuńczekam na kolejny odcinek telenoweli :)
OdpowiedzUsuńzapowiada sie obiecujaco :)
Luksiu, może nie będzie fajerwerków, ale mam plan, by zachować jak najwięcej szczegółów tej wyprawki. Bo wiem, jak szybko się je zapomina.
UsuńAsiu, że też przerwałaś w tak interesującym momencie ;)
OdpowiedzUsuńJak w serialu Sun, ha ha... Nie dałam rady więcej - a ja i tak piszę na szybko, spod tak zwanej lady niemal... Kontynuacja może potrwać naprawdę długo... ale sama sobie przyrzekłam, że dołożę starań by utrwalić jak najwięcej szczegółów. Bo nikt mi ich nie zwróci ;-).
UsuńAsiu, weź Ty napisz jakaś książkę! :) Będę pierwsza w kolejce żeby ją kupić :)
OdpowiedzUsuńCzekam z niecierpliwością na ciąg dalszy :)
Mała moja droga. Ja bym Ci já bez kolejki dała! Ale sęk w tym, że mogę mieć problem z jej napisaniem ;). Jednak Twoje słowa to dla mnie największy komplement. Bardzo dziękuję!
Usuńa Ty nie umiesz tego pisać partiami?? a nie raz na półtora miesiąca i to tak, że trzeba wszystkie wieczorne zajęcia rzucić!!
OdpowiedzUsuńpóki co napiszę tylko, że fajne masz ucho!
a przeczytam później :)
W tym sęk Moja Mio, że nie umiem, bo mam pod sufitem - jak to się mówi - niekoniecznie zbyt wycekolowano. No. Daleko mi do Twojego mistrzostwa mistrzowskiej formy krótkiej, oj daleko...
UsuńPS. Ucho to ja faktiko mam fajne. I nawet nie ma wady jak takie np. moje oko. O tak, ucho - to moja mocna strona i doskonała broń ;).
Czytaj kiedy zechcesz, a nawet nastrój się na więcej - choć nie ręczę za swój "regular" pisania...
takie przyległe to twoje łucho ;))
Usuńmoje odstawa! :(((
jak grzybka do kosza :)
OdpowiedzUsuńale mi się Ciebie fajnie czytało :)
Tak Mio, tak było. Podjechał i ciap! mnie do siebie. Tak zbiera się grzybki tu u nas, w naszych lasach. Tera to nie sezon, ale jednak aluzja adekwatna. Się fajnie mnie czytało? Wiesz co Mia, zawsze jak ktoś tak pisze to ja mam orzech do zgryzienia. A wszak orzechowiec w P. jeszcze nie owocuje... więc skad ten owoc ;-).
Usuńa co Ty chcesz zgryzać Ami????
Usuńbierz to na klatę!! ;)
kupuję to i chcę dalej :))) myślę, że dalej będzie jeszcze ciekawiej ;P
OdpowiedzUsuńPrzynajmniej tak by wypadało, by było ciekawiej Magbill ;-).
UsuńNo nie wytrzymam,no i co dalej?miesiąc nam nie każ czekać tylko,bom ciekawa tej drogi
OdpowiedzUsuńKarro, miesiąc nie, ale też i nie dzień... Zarobiona dziś jestem i pisanie odkładam na bok...
UsuńA Ty nie wiesz więc Ci powiem... w piątek piłyśmy z Lilą piwko na poczet Twojego wypadu, coby udany był! :)
OdpowiedzUsuńNiemniej jednak szczegółów nie znam więc czekam na dalszy ciąg opowieści.
Super, że udało Ci się wyrwać! :)
Ooooo, jakie Wy kochane! Dobrze musiałyście za mnie pić, bo wypad generalnie zaliczam do udanych. Ja tam też ryjka moczyłam w Heinekenie, ale tak delikatnie raczej...
UsuńSuper Mysko, raz się żyje i nie można wszystkiego odkładać na zaś. Kiedy nadchodzi natchnienie trza z niego korzystać :).
Przeczytałam i kolejny raz zachwycam się Twoim niezwykłym talentem pisarskim.
OdpowiedzUsuńCo do wyjazdów to ja też zawsze się denerwuje i w głowie rodzą mi się rożne dziwne scenariusze. Właśnie teraz tak mam bo jutro znowu lecę.
Jak Ty wcześniej musiałaś wyjechać z domu! Czternaście godzin przed odlotem jeśli dobrze zrozumiałam! Ostatnio jechałam autobusem , który jechał pod same Okęcie prawie pod drzwi wejściowe. Pozdrowionka
Ago, talent to za duże słowo. może jakaś smykałka?
UsuńJa specjalnie wyjechałam tak rano, bo po drodze spotkałam się z kimś w stolicy i miałam nadzieję na jeszcze jedno spotkanie , ale nie wypaliło. Poszwendałam się nieco po Złotych i po lotnisku. Lotniska uwielbiam i mogę tam spędzać dużo czasu.
Daleko lecisz?
Lecimy do Tunezji. Właśnie zaczynam pakować walizkę.
UsuńSuper, przywieź trochę słońca i egzotyki! Miłego pobytu!
Usuń:) :) :)
UsuńAle z Ciebie gaduła :) To to nie milknij tylko nadawaj dalej bo ciekawość mnie zżera!
OdpowiedzUsuńIzabelko, aż dziw, żem taka gaduła bo zwykle byłam "niemową" ha ha ;). Im więcej zapiszę, tym lepiej, bo zwłaszcza szczegóły umykają! A tak fajnie je potem odnawiać w pamięci czytając zapiski...Dalsze moje wpisy zamierzam opatrzyć zdjęciami, a ciągle na nie czekam! Em ociąga się z przesłaniem...
UsuńPodoba mi się opisujesz wszelkie postaci (także drugo- i trzecioplanowe :-)
OdpowiedzUsuńTesiu, ja opisałabym nawet napotkane kamyki na drodze, bo tak lubię, bo skoro już gdzieś się wyrwałam, to chcę wszystko, całą otoczkę uwiecznić. Miło Cię widzieć!
UsuńSama chętnie wybrałabym się do Amsterdamu!
OdpowiedzUsuńPrzywieź duuuużo zdjęc ze sobą :)
Patrycjo, polecam Amsterdam z czystym sumieniem. Piękny i niepowtarzalny. Zdjęć mam sporo, ale u męża na komputerze. No, trochę też w swojej komórce. Podzielę się na pewno.
UsuńSkroc nam meki...oszczedz...gadaj jak bylo w Amsterdamie:))
OdpowiedzUsuńAniu, błagam o cierpliwość... Generalnie było super :).
UsuńZmęczyłam się samą pierwszą częścią. Na dodatek; zawstydziłam się okrutnie. Latam co dwa tygodnie, wstaję z łóżka o 4.00, ablucje-ablucje, 20 minut autem na lotnisko, kawa-bułka, 2 godziny lotu, pociąg i jestem o 11 w pracy, w całkiem innej rzeczywistości. i śmiem marudzić.(latam z torbą podręczną - kilogramów 2):))) 17 kg? Na 3 dni? Hooho!
OdpowiedzUsuńPozdrawiam:)
Oh ja niedobra, męczę ludzi! Wybacz!
UsuńTe 17 kg to z tej racji, że wiozłam swojemu akcesoria fotograficzne i takie tam inne. Moich maneli była tam przysłowiowa kapka :).
Latasz co 2 tygodnie??? I zazdroszczę i nie zarazem. Bo latać jest mi miło (mimo początkowych wizji katastroficznych - mijają mi już na lotnisku ;-)), ale tak co 2 tygodnie to trochę za często... No, ale jak się ma na lotnisko 20 minut samochodem to pikuś! Można latać!
Widzisz, co dla Ciebie normalnością nad normalnościami, dla mnie życiową wyprawą, wielkim nowum i tematem na kilka postów ;).
Również pozdrawiam i bardzo mi miło, że wpadłaś ;).
Budujesz napięcie jak jakiś Hitchcock! Pisz dalej, proszę!
OdpowiedzUsuńNo... Jak Hitchok Ewo! Największym horrorem jet u mnie oczekiwanie na część dalszą ha ha. Myślę, że kontynuacja tematu uda mi się dopiero w następnym tygodniu.
UsuńCzekam na więcej!
OdpowiedzUsuńSpokojnie, Meg, będzie, ale jeszcze chwila cierpliwości.
UsuńAmishko chcę jeszcze!!!! proszę proszę proooooszę!!!! :))
OdpowiedzUsuńKochana... Jak mnie znasz, będzie.
Usuń(O)powieść w odcinkach - to lubię! I zazdroszczę wycieczki! Ja być może wybiorę się nieco bliżej, w odwiedziny do koleżanki w Bremie, ale... chyba boję się, że się zgubię na Okęciu czy innym Modlinie, a co dopiero w Niemczech! ;)
OdpowiedzUsuńPS: Już teraz, zaraz po masz pewność, że nikogo? No, bo że nic, to raczej już masz ;P ;P
Aniu, zapewniam, że na Okęciu (teraz lotnisko im. Chopina.... ;-)) się nie zgubisz. Nie ma takiej opcji, choć za pierwszym razem też tak myślałam (a było to w 2002 r.). Na lotnisku w Niemczech też trafisz gładko i sprawnie tam, gdzie należy. Z Modlina nie korzystałam, ale to chyba mniejsze lotnisko, więc tym bardziej dasz radę.
UsuńPS. 100 % Aniu :))))
Jak czytam kolejne części, trochę mniej się boję zgubić. Ale wiesz... wyszłam na spacer w Olsztynie, po ulicach obok bloku, w którym stancję wynajmowałam. Zgubiłam się! To co dopiero w dużym mieście na dużym placu, znaczy lotnisku. A wiem, że nasze warszawskie to taki trochę Kopciuszek przy innych, więc jak się z reguły boję nowych rzeczy (ale zwykle biorę byka za rogi - w końcu samam Byczyca;), tak i Okęcia im. Chopina tym bardziej :)
OdpowiedzUsuń