poniedziałek, 13 maja 2019

Post doroczny

Nie było mnie tu pół roku. 

Nic nowego, bo w zasadzie ostatnio bywam tu właśnie mniej więcej raz na pół roku.

Tak, wiem, że szkoda, ale nie walczę z wiatrakami. Kiepski ze mnie Don Kichot.

Mało u mnie zmian. Nadal jestem piękna i młoda oraz mam tego samego męża, którego akurat teraz to nie za bardzo mam, bo właśnie zameldował się w Delhi. Ale to o niczym nie świadczy. U nas to normalka :-). Że mąż raz tu, raz tam, a ja przeważnie zawsze tu.

Pada deszcz i jest zimno. Cały dzień boli mnie dzisiaj głowa i nie bardzo mogę się z tym uporać. 

Chłopaki walą się jakimiś kijami i jęczą jak niedobitki na polu walki, co jeszcze bardziej potęguje mój ból... Ahhhh! Chyba sama zaraz sięgnę po jakiś kij!

Wczoraj, cały boży dzień przesiedziałam na boiskach i stadionach. Najpierw od 8.45 do 11 szkolne boisko przy SP 4 (my jesteśmy SP 2). Oleś brał udział w zawodach biegania. Na 200 m. Nie jest on zbyt szybki, ale wuefista go wytypował, bo na tle klasy nie jest w tym bieganiu zły. To jego pierwszy taki występ. Czas miał nawet niezły, ale że był najmniejszy i najmłodszy pośród swoich rywali to i dobiegł ostatni.... Zapowiedział, że już nikt go nie namówi na żadne zawody biegowe. Dzień wcześniej brał jednak udział w naszym grajewskim, dorocznym, ulicznym Biegu Wilka i w swojej kategorii przybiegł 7 (800 m). Po wyścigach w SP 4 pojechaliśmy 35 km na turniej piłkarski do Moniek. Drużyna Olesia, lider w grupie, tym razem przerąbała 2 mecze, jeden zerowo zremisowała, a tylko 2 wygrała. Oleś, mimo, że kapitan, nie strzelił ani jednego gola. Wszyscy w zasadzie grali słabo i stąd takie marne wyniki. Turniej ciągnął się od 12 do 16... Masakra. Opaliłam sobie czoło i nos i wróciliśmy do domu skopani i spaleni jak krety. Może to dlatego łeb mnie dzisiaj nawala jak ta piłka rywala... No właśnie, wczoraj gorąco, a dzisiaj bez kurtki ani rusz...

Jest 17.30. Na 18 msza i nabożeństwo majowe. Nie chodzę codziennie. Byłam 2 razy i pójdę dzisiaj. Potem to już niewiadomo... Dużo teraz przeciwko Kościołowi, a ja jak na przekór - właśnie tam. Ale tam jest mi ostatnio bardzo dobrze. Najlepiej. 

I to na razie tyle... 

Mam nadzieję, że nie zjawię się tu teraz znów za pół roku. To by było bardzo... niechrześcijańskie ha ha ha ;-). 



środa, 7 listopada 2018

ListoPADŁ na kalendarz

Taka była piękna pogoda w Zaduszki, że mówiłam wszem i wobec - jutro spotka nas kara za tę dzisiejszą pogodę, bo to nie jest normalne, ani sprawiedliwe, by na progu listopada cieszyć się przepięknym błękitem nieba i chodzić w cienkiej bluzce... I w zasadzie tak było... Kara przyszła już następnego dnia, kiedy to od rana siąpił deszcz, a słońce nawet nie podało nam dłoni.

1 listopada też było ładnie i dlatego chyba pół dnia przegadałam na cmentarzu z rodziną (dalszą taką), którą spotykam właściwie tylko tam, raz na rok (albo i rzadziej). Trudno mi nazwać te Listopadowe Święta czasem zadumy i refleksji. Ja tam nigdy nie umiem się skupić i zadumać, bo i jak to zrobić, gdy dokoła ludzie, którzy podchodzą, witają się, pozdrawiają, składają urodzinowe życzenia, pytają itp, itd. Mówią czasem - no, przynajmniej z fejsbuka znamy Twoich chłopaków i od razu pytają ich o piłkarskie sukcesy... Bo o czym jak o czym, ale o ich graniu to chyba wiedzą wszyscy. Taki im po prostu robię pijar na tych social mediach... Że każdy wie. Każdy, kto też social media śledzi. Co ciekawe - ja często nawet nie spodziewam się, że ktoś śledzi. Bo niby jest w znajomych, ale nigdy się nie ujawnia, nie pisze, nie komentuje, nie lajkuje itp. A wszystko wie ;-). 

Zwykle mamy do odwiedzenia 4 cmentarze. Dwa w Kolnie (stary i nowy), jeden w Borkowie i jeden w Janowie. Kolno to moje rodzinne miasteczko, Borkowo - rodzinna wieś Mamy, Janowo - wieś siostry mojej mamy. Siostra ta, starsza od niej kilka lat, zmarła niemal dokładnie 3 lata po niej... No więc, u mamy bywamy na grobie bardzo często i 1 Listopada nie jest jakimś szczególnym dniem odwiedzin. Inne groby odwiedzamy zwłaszcza wtedy... Jest jeszcze duży grobowiec na tym tzw nowym cmentarzu, gdzie leżą moi dziadkowie (ze strony taty), trzej bracia dziadka i jedna stryjenka. I tam też zachodzimy częściej niż raz w roku, ale nie tak często jak do mamy. Mama zawsze mówiła, że nie chciałaby być tam z nimi pochowana, więc ma swój własny "dom"... Jest to dość duży, kamienny grobowiec, gdzie miejsca starczy pewnie jeszcze i dla ojca i komu tam akurat zajdzie potrzeba (oby jak najdłużej NIE). Ciekawe, czy mama go "lubi"... Ona była skromną i prostą osobą i najbardziej to by ją pewnie "cieszyła" mogiła z murawą i brzozowym krzyżem, a nie "belweder' jak to określała, ale taka mogiła to raczej już nie wchodziła w grę... 

Minęło już prawie 5,5 roku od śmierci mamy i choć na codzień nie myśli się o niej notorycznie, to jednak ciągle jeszcze bardzo często. Żywa pamięć po Tobie, Mamo... Brakuje nam Ciebie. Zawsze mówiłaś, że czekasz na dni, kiedy moi chłopcy podrosną i  przyjadą do Ciebie do P. wystrojeni w koszule, tacy młodzieńcy... Tymczasem... przyjdą do Ciebie w tych koszulach co najwyżej na grób, zapalić świeczkę... Mało Cię pamiętają i strasznie żałują, że już Cię nie ma. A ja żałuję i za siebie i za nich. I za Ciebie. Choć  mam nadzieję, że tam, gdzie jesteś, jest Ci lepiej... 

I tyle. Nie chce mi się więcej pisać, a miałam i o tym i o owym... Może next time. 


środa, 24 października 2018

Pro, anty i foto

Widzę właśnie w telewizji śniadaniowej jakiś reportaż o mleku... wielbłądzim. I to od wielbłądów, które ktoś hoduje w Polsce. No nic to już wielce egzotycznego. Mamy wszak w Polsce strusie, alpaki, lamy i pewnie całą masę innych, zupełnie nie-polskich zwierząt. No, ale ja nie o tym chciałam - choć na temat alpak i lam mogłabym napisać więcej, gdyż mój kuzyn wraz ze swoją żoną prowadzą na Kaszubach gospodarstwo agroturystyczne, w którym główną atrakcją są właśnie alpaki i lamy. I nawet jedna z ich lam - moja ulubiona Dama - zagrała ostatnio w reklamie Bakkalandu! 

No, ale ja ciągle nie o tym. Chciałam napisać, że w kwestii mleka, serów i mięsa jestem strasznie konserwatywna. Mleko - tylko krowie. Sery - tylko z mleka krowiego. Mięso - tylko wieprzowe, wołowe i drobiowe (drób bez większych ograniczeń). Żadne mleko kozie, żadne oscypki, kozie serki, żadna jagnięcina, nie daj panie baranina czy koźlina, broń Boże konina, tylko wyjątkowo króliczyna. Próbowałam kiedyś jelenia i był dobry, toteż dziczyzna wchodziłaby w rachubę, ale jednak tutaj też byłabym ostrożna. Nie mam oporów przed próbowaniem wszelkich roślin i lubię chyba wszystkie dostępne u nas warzywa i zioła, ale te mleka i mięsa to naprawdę, naprawdę tradycyjnie... Chyba nawet nie spróbowałabym takiego wielbłądziego mleka... 

A taki np mój pan mąż spróbuje wszystkiego. Pamiętam jak na naszej pierwszej randce w Paryżu zamówił nam żabie udka. Owszem, zjadłam 2 kawałki i nawet nie mogę powiedzieć, że to było niedobre, ale niestety rosło mi w gębie... Em spałaszował zaś porcję swoją i dokończył moją. W Polsce od razu zaczął jeść dosłownie wszystko, choć między kuchnią indyjską czy karaibską (gdzie mąż mieszkał 5 lat) a polską, jest jednak kolosalna różnica. Pamiętam jego pierwszą wizytę u mnie. Jadł ze smakiem moją ogórkową, opiekane makrele w occie, kiełbasę i wędzony ser. Potem już był na polskiej Wigilii i chyba nikt nie pochłonął tyle smażonego karpia co on. Nie gardził też zupą rybną, śledziem z cebulą i w ogóle wszystkim, co było na stole. Moja ŚP mama czasami gotowała zupę czerninę i pewnego razu, podczas naszego wyjazdu do Pastorczyka, natrafiliśmy na taki czarny obiad. Ja jestem przywykła, bo od dziecka ta zupa u nas bywała, no ale Em to nawet nie wiedział, że taka zupa istnieje. Co drugi Polak na samą myśl ma torsje, a Em co? Dolewał sobie raz po raz... Ten człowiek naprawdę wszystko zje... Wiem, że nie przepada za galaretką, ale nie znaczy, że jej nie zje. Po prostu - jak powiedział, nie rozumie fenomenu tego dania. Ja natomiast za dobrą galaretkę z nóżek to dam się pokroić. Także - nie mam żadnego problemu z Hindusem w Polsce. ŻADNEGO. Bigosy, flaki, rolady, bekony, żurki, rosoły, kaszanka, pasztet, wątróbka... Wsio. I my jemy głównie po polsku (europejsku) i aż czasem mi żal, że tak mało po indyjsku. Chłopcy w kwestii jedzenia są dość wybredni. Olek bardziej otwiera się na nowe smaki, ale mały najchętniej jadłby tylko pierogi z truskawkami, naleśniki z serem, placki z dżemem,  placki z jabłkami, chruściki, gofry... Taka słodka łyżeczka z niego. Jeśli mięso to najlepiej kurczak, kotlet schabowy, albo kiełbasa z ogniska... Olek przepada za tatarem, nie pogardzi śledziem, kaszanką, kanapką z boczkiem czy słoniną, bardzo lubi flaki, bigos... Obaj lubią sushi :-). A wracając na chwilę do Maksia - o ile w domu wybrzydza - zwłaszcza w potrawach i produktach mięsnych - o tyle obiady szkolne zjada w całości - jak leci. I wszystko jest tam taaaakie dobre! Ja ponoć dobry gotuję tylko rosół i robię dobre schabowe. 

A ja na śniadanie dziś zjadłam... bezika z kremem. Chodziło to cudo za mną już od kilku dni i musiałam sobie uczynić zadość. Z czarną, gorzką kawą - idealny... Jak poszlibyśmy we czwórkę do cukierni, to każde z nas bez zastanowienia wybrałoby: ja - bezę, Olek - eklerkę, Maksio - kokosankę, Em - wuzetkę ;-). 

I to by chyba było na tyle.. Na obiad mam kotlety mielone z wczoraj. Maks mówi, że są ohydne, bo mają w środku cebulę (muszę przestać ją dodawać, jeśli chcę, by je jadł bez obrzydzenia)... Eeee, najwyżej jemu ugotuję pierogi z truskawkami. Te z Biedry są naprawdę dobre, a sama z pewnością nie będę gnieść. Nie przepadam za pierogami, a jedyne, na które czasem się łaszczę to te z jagodami. 

Pogoda przepiękna, ale tylko w domu. Na dworze urywa łeb i kapie jak z zepsutego kranu. 

Post był zdecydowanie nieplanowany. I pewnie dlatego się napisał... I wydaje mi się, że kiedyś już podobny spreparowałam, ale co tam... Może powinnam była napisać coś o wyborach, na których oczywiście byliśmy, albo o wynikach wyborów etc, ale jestem "cienka w te sprawy". Niepobitym mistrzem polityki pozostaje dla mnie Star i ja wolałabym nawet nie otwierać ust w tej branży w jej obecności, ha ha ha. Już lepiej pozostanę przy piłce, żarciu, czy polskiej wsi. Albo zdjęciach! 

No właśnie - kto mnie obserwuje na FB i Insta - wie, że się tam produkuję. Kto nie - proszę bardzo. 

1. Maksymilian Pierwszoklasista - wprost po pasowaniu (12.10.2018). Było wtedy tak pięknie ciepło i słonecznie, że wystarczyła sama koszula... Ach...




2. Matka Dżoana okiem Maksia.


3. O dwóch takich, co są moimi synami. 



4. Kilka piłkarskich kadrów

Kto wygrał mecz??? Warmia! Ten mały, czarny z 10 to nasz ;-)

Gola Maksi! (Turniej w Mońkach - pomimo fenomenalnej gry - gola nie strzelił ;-))

Kibice na meczu  Jagiellonia Białystok- Pogoń Szczecin (wygraliśmy 2:1)
Po turnieju w Goniądzu - spacer w Biebrzańskim Parku Narodowym 



piątek, 19 października 2018

Żywot(nik) piłkarskiej matki

Ostatni post na Żywotniku powstał przy okazji moich imienin. Lada dzień (no, może lada tydzień) będą moje urodziny. Czyżby zanosiło się na to, że będę pisała na swoim blogu AŻ dwa razy do roku? Tak, tak. Słowo AŻ zaczyna tu nabierać realnego znaczenia. A szkoda! Bo choć uwielbiam (!!!) zdjęcia i zaczęłam posługiwać się nimi bardziej niż pismem, to jednak wartość pisma ciągle wydaje mi się większa. 

I tyle tytułem wstępu...

A co od maja w moim życiu?

1.) Jedno jest w tym życiu niezmienne - piłka nożna. Tej było, jest i na pewno będzie z nami bardzo dużo. Aż chwilami mam wrażenie, że życie nasze piłką się toczy... Bo? 

- bo obaj intensywnie uczestniczą we wszystkich swoich treningach klubowych (nie iść na  jeden trening, to jak dostać szlaban na wszelkie wychodne przez cały rok). Każdy ma trening w innych godzinach i w innych miejscach...

- obaj jeżdżą na turnieje, przy czym Aleksander Pan, jeździ na turnieje rocznika swojego i rok starszego oraz bierze udział we wszelkich innych, dostępnych rozgrywkach piłkarskich szkolnych i pozaszkolnych

- godziny spędzone na Orlikach w tzw czasie wolnym są niepoliczalne

- jeśli tylko nic - NAPRAWDĘ - ważnego nie stoi nam na drodze, uczestniczymy we wszystkich meczach ligowych naszej Warmii Grajewo rozgrywanych na rodzimym stadionie

- oglądaliśmy zdecydowaną większość meczów World Cup i na koniec trzymaliśmy kciuki za Chorwację. Reprezentacja Polski trochę nas zawiodła (no ok, więcej niż trochę...)

- teraz śledzimy zmagania Ligi Narodów i Polska znów nas... zawodzi

- nie podoba mi się trener Brzęczek (Nawałka może i nawalił na WC, ale to był jednak GOSĆ)

- naszym idolem nadal pozostaje Ronaldo i w związku z tym kibicujemy teraz Juve, a nie Realowi... 

- dziękujemy bardzo (również tu na blogu) kochanej LUX za pocztówkę z pomnikiem Christiano przysłanej z Madery, skąd boski płaksa pochodzi, a gdzie LUXi szczęśliwie wybrała się na wakacje

- dzisiaj Oleś rozgrywa mecz ligowy rocznika 2007, jutro turniej rocznika 2008, a Maks w niedzielę kończy turniejowe rozgrywki rocznika 2010/2011

- a na dokładkę - dzisiaj jedziemy też na mecz Jagiellonii Białystok z Pogonią Szczecin. Wrócimy koło północy...

- co weekend mecz lub turniej, a jeśli tylko nic NAPRAWDĘ ważnego nie stoi mi na drodze, jestem z chłopakami na każdym wydarzeniu

- zostałam też nadwornym fotografem młodej Warmii..

I tyle o piłce, choć był to jedynie wielki skrót ;-).

2.) Starszy zakończył czwartą klasę z wyróżnieniem. Średnia nie była ani 6.0, ani 5,99, ani nawet 5,5, ale więcej niż 5 i chwała mu za to. Dostał również dyplom za 100 % frekwencji w roku szkolnym. 

3.) Naszą pierwszą (i w zasadzie jedyną) wyprawą wakacyjną była podróż do Gdyni. Zapakowałam samochód czwórką dzieci (moje, siostry i średniego brata) i pojechaliśmy na tydzień do mojego najmłodszego brata marynarza. W końcu! Po tylu latach obecności młodego na Pomorzu, wybrałam się tam na dłużej, niż 2 dni... Nie było nam łatwo ogarnąć z bratem 6 dzieci, ale ogólnie wypad był udany jak cholera. 

4.) Praktycznie całe pozostałe wakacje spędziliśmy na Pastorczyku. Nie ma lepszego miejsca. 

5.). W sierpniu poleciałam na chwilę do Amsterdamu. Niby po coś, a w zasadzie to na randkę z EM. Amsterdam jest mi już całkiem bliski i czuję do niego miętę, ale to wypady w teren lubię najbardziej. Tym razem pojechaliśmy Vespą do PIĘKNEGO miasta Utrecht. Zauroczyłam się nim bardzo-bardzo. Mało tego - w Utrecht spotkaliśmy się z Ardiolą, którą być może część z Was zna z jej bloga http://ardiola.blogspot.com. Spotkanie co prawda dość krótkie, ale strasznie miło było wyściskać się z Alą i pogadać o wszystkim i o niczym. Ala jest taka, jaką ją sobie wyobrażałam - entuzjastyczna, serdeczna, bardzo uśmiechnięta i ciepła :-) :-) :-).

6.) Od rozpoczęcia roku szkolnego minie zaraz dwa miesiące... Maksymilian doskonale czuje się jako pierwszoklasista, chętnie odrabia prace domowe i na razie dostaje prawie same szóstki ;-). W jego klasie jest 7 chłopców i... 13 dziewcząt, a nowa pani jest podobno jedną z najlepszych nauczycielek w szkole, do jakiej to opinii zaczynam się już przychylać całym swym ciałem. 

7.) Piątoklasista radzi sobie nieźle, ale ani nie kuje jak dzięcioł, ani nie ma samych szóstek i piątek. Zaczynamy docenić wartość oceny "4", a jeśli wpadnie "3" to jeszcze Pan Aleks idzie ją z marszu poprawiać (jeszcze, bo nie wiem jak to będzie w przyszłości). Ulubionym przedmiotem niezmiennie jest W-F i obecnie matematyka, a niechęć żywi kolega do rosyjskiego i angielskiego. 

8.) Em poleciał na półtora miesiąca do Indii. Rodzice w wieku podeszłym, zdrowie nadwyrężone... Trzeba. W zasadzie to cieszę się, że Em ma dobre stosunki z rodzicami i jeżeli tylko się do nich wybiera - jestem ZA. Ja do swojego rodzinnego domu mam 50 km, on 8 godzin lotu samolotem... 

9.) Jesień jak dotąd była przepiękna, ale dzisiaj od rana nie ma słońca, a mnie potwornie boli łeb..

10.) Myska wróciła do pisania i było to dla mnie "mocne uderzenie" :-). 

A teraz idę do szkoły przyprowadzić Pierwszaka. 

Buziaki!

czwartek, 24 maja 2018

Joanny i Zuzanny

Wszystkim Joannom i Zuzannom - ofiaruję dziś... wszystkie kwiaty Holandii (na przykład). 

Nie obchodzę imienin jako takich, ale kiedyś, gdy byłam mała, wszelkie imieniny obchodzono hucznie lub co najmniej "jakoś". Nie zwracało się uwagi na urodziny, ale imieniny - zwłaszcza te najbardziej popularne typu: Stanisław, Jadwiga, Krystyna, Barbara, Anna, Kazimierz, Andrzej, Wojciech, nie przechodziły bez echa. Mój rodzinny Pastorczyk to (jak wszyscy tu już wiedzą) tylko 2 domostwa (gospodarstwa) i zarówno u nas jak i u sąsiadów, główni gospodarze (czyli również moi rodzice) to Stanisław i Jadwiga właśnie. I zawsze na tego Stanisława (8 maja) i Jadwigi (15 października) odbywały się biby. Mama nie cierpiała tych imprez, bo zawsze przez dom przewijały się hordy rozmaitych gości (głównie nie zapowiedzianych, ale najczęściej spodziewanych), którzy przywozili kwiatka i zasiadali za stołem. Jedli, pili, krzyczeli, chodzili od nas do sąsiada i od sąsiada do nas... Zasadniczo byli to różni faceci (znajomi, koledzy, kuzyni...), którzy nie wylewali za kołnierz i takie imieniny traktowali jako super okazję do popijawy i ogólnie - rozrywki. Nasz Stanisław, jak już popił z towarzystwem, to nie nadawał się do żadnej roboty i mama oraz my - dzieci - sami musieliśmy zajmować się obrządkiem, którego z racji rozmiarów farmy, zawsze było dużo. Następnego dnia, Stanisław odpoczywał po sutych imieninach, najczęściej do popołudnia... I o ile można by jakoś zrozumieć imieniny Stanisława, to z Jadwigą gorzej... Bo jakie ta Jadwiga miała święto z tymi ciągnącymi na traktorach, rowerach, czy motocyklach chłopach przywożących jej goździki lub gerbery, a następnie moszczącymi się za stołem i ucztującymi do późnego wieczora... Biedna mama. Dosłownie. Na szczęście, z czasem te imprezy odeszły do lamusa, niektórzy notoryczni goście odeszli do Bozi (lub Lucyfera), solenizantom (naszym i sąsiedzkim) chyba już się to wszystko ujadło i zapanował spokój. 

Ja na imieniny zawsze dostawałam od dziadków i stryja Franka (którzy z nami mieszkali) bukiet bzu lub bujana z ogródka i jakiś większy banknot. To akurat było bardzo miłe! W Pastorczyku, koło domu, odkąd żyję, zawsze była (czyli nadal jest) ściana pięknego bzu. Tak ze 30 (lub nawet więcej) metrów krzaków, które w maju sprawiają, że cała osada obłędnie pachnie. Obok bzu rośnie też wiekowy kasztanowiec, a w ogrodach owocowe drzewa, które to rośliny w kwietniu i maju stanowią raj dla oczu i miód dla duszy. Uwielbiam czas kwitnienia krzewów i drzew... I kwitnące łąki mleczy (czy mleczów?). 

Dzisiaj, z okazji swoich imienin, zamierzam po południu wybrać się na samochodowy szrot koło Ełku. Siostra poprosiła mnie o poszukanie lewego lusterka i pasów do swojego (a wcześniej mojego) samochodu, który ma chyba z 27 lat i ciężko już dostać do niego jakiekolwiek części ;-). 

Apropos siostry i samochodu.

Pisałam ostatnio, że w/w spodziewa się trzeciego dziecka.

I dziecko to przyszło na świat 6 maja, w niedzielę, około 3 rano. 

W samochodzie, tuż pod szpitalem ;-). Po prostu. 

Po dwóch synkach, którzy obecnie mają 6 i 2 latka, teraz narodziła się panna Agatka. 

Bet tak długo zwlekała z wyjazdem do szpitala, że ani ona, ani Agatka nie wytrzymały już do samego szpitala i dziecko zostało odebrane w ich czerwonym Seacie, na parkingu przed szpitalem. Mąż Bet brał we wszystkim czynny udział. W dokumentach napisali chyba - poród uliczny, co i jest i nie jest prawdą. W każdym razie, rodzice zgodnie uznali, że czerwony Seat ma u nich teraz dożywocie, a Agata zawsze będzie mogła się chwalić, że jest prawdziwą "blacharką" ha ha ha ;-).

Mała ma sie wspaniale. Bracia ją uwielbiają, choć 2 letni Stasiek nie bardzo jeszcze kuma, co to za osoba zajęła teraz najbliższe miejsce przy jego mamie. Nasz Aleksander, którego drugie imię to Matka Teresa, nie mógł wyjść z podziwu dla nowej siostry, od razu kazał ją sobie dać na kolana i piał nad nią zachwyty. Maks trzymał się trochę na dystans i jedyne co zauważył to to, że najmniejszy dotychczas Staś teraz wygląda przy małej jak gigant.

12 maja, pierwszą komunię miała moja bratanica z Gdyni. Pojechaliśmy tam już 11-ego, a wróciliśmy 13-ego. Pociągiem. Dziewięć osób. Mój ojciec, ja, Em i 6 dzieci w wieku od 5 do 13 lat. W tamtą stronę podróż 6,5 godziny, powrót o godzinę mniej. Trochę męcząca ta włóczęga, bo pociąg bez klimy, a słońce nie próżnowało... Niemniej, podróż udana, impreza również. Wszystko niemal idealnie. Mieliśmy nawet szansę spędzić 2 godziny na molo i plaży w Gdyni-Orłowo. Bałtyk cudowny. Musimy tam jechać na dłużej. To śmieszne, że mam nad morzem rodzonego brata, a bywam tam od wielkiego dzwonu. Brat bardzo często przyjeżdża do Pastorczyka i mamy kontakt idealny, ale jakoś zawsze nam daleko do tej Gdyni... 

Gdyby ktoś nie wiedział, to się trochę pochwalę. Ten brat jest ode mnie 7 lat młodszy, czyli ma niecałe 38 lat i skończył Akademię Marynarki Wojennej (z wyróżnieniem :-)). Od kilku lat pracuje na łodzi podwodnej i ma już stopień komandora podporucznika, co w wojskach lądowych równa się majorowi. Jeszcze 6 awansów i admirał, ha ha. Niemniej, jest to bardzo skromny chłopak i nigdy się sobą nie chełpi. W związku z tym, ja się za niego pochełpiłam, bo to taki mój najbliższy brat. Jego córki są w wieku naszych chłopaków, toteż i pod tym względem mamy wiele wspólnego :-). 

Em od około 5 maja jest już w Polsce. Przywiózł połacie włoskiej skóry i szyje swoje torby. Jeśli ktoś ma na jakąś ochotę - zapraszamy!

Poza tym... piłka i turnieje, imprezy typu piknik rodzinny, jarmark średniowieczny, dzień dziecka i takie tam. Bez końca coś. Rok szkolny zbliża się ku końcowi i dowierzyć nie mogę, że Aleksander pójdzie już do V klasy, a mały Maks do I. 

A na koniec dodam, że jak ślepy ojciec i matka ślepa, to i dziecko poczęło niedowidzieć... Tak. Nasz Oleś od tygodnia nosi okulary. I nawet mu w nich ładnie. 

Czy wpis ten mnie zrehabilitował? 

Od dawna stroiłam się na jakąś notkę, ale nawet jak coś zaczęłam, to nie udawało mi się dokończyć. 

Ale tak ostatecznie, to do napisania zmobilizowała mnie kochana LUXusowa... Dzięki Luxi!!!