Od soboty jesteśmy z chłopakami w Pastorczyku. Oni stale, ja z przerwą na wczoraj i dzisiaj.
Wczoraj, bezlitosny budzik zadryndał mi nad pogrążoną w głębokim śnie duszą o 4.30. Łóżko, na którym śpimy w P. ma dla mnie jakiś zły przekaz. Zawsze wstaję z niego z trudem i podkrążonymi oczyma. Śpię bardzo głęboko, śnią mi się tam zwykle "trudne" sny i po przebudzeniu czuję się zmęczona. Chyba muszę zasięgnąć języka ezoteryka... (Edwardzie?). A najlepiej będzie jeśli przeniosę się na jakiś czas ze spaniem do pokoju na piętrze. Jeśli sen będzie lepszy - sprawa stanie się jasna.
Pobudka o 4.30 nie jest przyjemna. Ale jak już człowiek wstanie i wyjdzie na dwór - docenia tę wczesną porę w dwójnasób. Poranek był chłodny i rześki. Ba, nawet musiałam oskrobać szybki samochodu z cienkiej - ale jednak - warstewki lodu. Oszroniona trawa (tak, można już mówić o trawie, choć ta dopiero puszcza się wzwyż), wijące się po rozległych przestrzeniach mgły, wyłaniające się powoli na wschodniej stronie nieba słońce, bociany sterczące w swoim wysokim gnieździe, zapach obory oraz bezwzględny spokój i cisza mącone jedynie świergoleniem rannych ptaszków i pianiem koguta - taki wczesno poranny obrazek, którego nie doświadczałam już dawno. Wyjeżdżam o 5.10. W tym samym czasie słyszę już warkot dojarki...
Droga mija mi przyjemnie. Popijam kawę z dziecinnego kubka-niekapka, bo w domu wypić nie zdążyłam a żadnego innego pojemnika na płyny na wynos nie znajduję. Radio mi przygrywa, droga pusta, słońce podnosi się coraz wyżej. Jadę na wprost niego, bo jadę na wschód. Jest tak piękne, że najzwyczajniej w świecie mnie wzrusza. Zwalniam nawet swojego toffika do "spacerku", by zrobić słońcu swoim smartem zdjęcie. Nie wychodzi jak dzieło sztuki, ale nie w tym przecież rzecz. Rzecz w moim wielkim zachwycie, który zapragnęłam zatrzymać.
Przed 6-stą jestem przed swoim blokiem. Lecę na trzecie, wchodzę na swoje puste i ciche jak nigdy 62 m2, wpadam pod swój poranny, wręcz rytualny tusz (rankiem prysznic ZAWSZE), ubieram się, "koryguję" na szybko twarz, piję szklankę wody, przesuwam znacznik na kalendarzu, pakuję listy do M., adresuję na Kalkutę i wypadam w poniedziałkową rzeczywistość przyodziana w ulubiony zestaw - dżinsy, gładka bluzka i dopasowany żakiet. Tu i ówdzie pobrzękuje mi srebro. Poranek trochę inny niż zwykle, ale czuję MOC.
W pracy intensive care... Dopiero około południa łapię oddech. Wychodzę na chwilę zanieść PIT-a do wiadomej instytucji, która jako jedyna z ważniejszych "w mieście mieści się" na jego peryferiach - akurat w bliskim sąsiedztwie mojej firmy. Nie wiem czemu ja zawsze zwlekam ze złożeniem zeznania niemal do końca kwietnia... Oczywiście - jak dotąd - zawsze mam zwroty podatku, bo taka bardzo-średnio-dochodowa z nas rodzinka, więc powinnam rozliczać się wcześnie, co by kasę czym prędzej od Skarbówki wyrwać. Ale nie. Ja nie z tych. Ja z tych co to raczej cieszą się, że inni już dawno wydali a ja dopiero będę miała tę przyjemność ;). Zresztą... Przecież zwrot podatku to nie prezent, tak? To jak odzyskanie bezprocentowej pożyczki.
Około 13-stej w naszym Skarbowym pusto, cicho i przyjemnie. Słucham w radio o kolejkach w urzędach, bo koniec terminu, bo już nóż na gardle... A u nas luzik, blusik i sam miód. Mogłabym przesłać deklaracje przez internet, ale coś mi w domowym laptopie szwankuje i nie mogę. Poza tym - jak widać - złożyć osobiście w moim mieście - żaden problem.
Po pracy jadę kupić 10 kilo trawy. W nasionach. 5 kilo kupkówki i 5 kostrzewy trzcinowej. Dla szwagra swego. Następny punkt na mapie to poczta. Wysłać pakunek z listami do Kalkuty. Najpierw jednak sprawdzam naszą skrytkę. Jest jeszcze 1 list do do M. Dokładam do zbiorczej koperty i podaję miłej Pani w okienku. Pani ma dla mnie w zanadrzu jeszcze jedną przesyłkę. Paczuszka z ubraniami dla Olka. Zamówiłam na Allegro, bo nie mam możliwości ganiać po sklepach osobiście. A brakło nam bluzy na zamek (wiosna!) i spodni. Czy Wasze dzieci też tak drą spodnie na kolanach w przedszkolu??? Olu przesiał już niemal wszystkie. Najbardziej pancerne mu się nie oprą...
Po załatwieniu spraw pocztowych jadę po zakupy. Najpierw do jednego, potem do drugiego sklepu. Aha i jeszcze apteka. I dwa razy czekam przed szlabanem kolejowym, bo przecież wcale nie śpieszę się do dzieci, które dzień spędzają w P. Małe to nasze miasto, ale niejedna tirówka porządnie by w nim zarobiła na życie... ;). Cały ciężarowy tranzyt do krajów nadbałtyckich przewala się właśnie przez Grajewo.
W końcu wypuszczam się w trasę do Kolna. Leje jak z cebra. Najwyższe obroty wycieraczek ledwo nadążają usuwać mi rzęsiste krople z szyb. A to się rozjaśnia a to znów ciemności egipskie. Jeszcze kwiecień. Ma prawo tak się pleść.
W Pastorczyku jestem o 17. Maksymilian, który ledwo co zbudził się z drzemki wdrapuje się na mnie i szczęśliwy przytula. Kiedy jest śpiący bądź rozespany nikt oprócz mnie nie ma do niego dostępu. Na próby utulenia przez babcię reaguje płaczem i złością. Nietykalny. Tylko mama. Babcia ma pod opieką również 10 miesięcznego Tomaszka. Obaj z Maksiem potrafią ryczeć i jęczeć na zmianę. Można dostać pomieszania zmysłów bądź zastoju serca, co w maminym przypadku byłoby dość łatwe, stąd tak bardzo śpieszyłam się do domu. Kiedy Maksio nasycił się już moją obecnością, co niezwykłe - pozwolił mi się również nakarmić. Odkąd sam nauczył się trzymać łyżkę nie było o tym mowy. Tym razem - pozwolił mi wtłonić w siebie całą wielką michę zupy. Wiejskie powietrze i wielka ilość kroków poczynionych po obejściu sprawiła, że nawet zupa smakuje, co nie zawsze jest regułą w przypadku moich synków. Kiedy ja karmię Maksia - Aleksander bryluje na polu z wujem i ciotecznym bratem. Rozwożą obornik. Że to bleee? A guzik. To atrakcja z najwyższej półki, moi drodzy.
Kiedy Maksio ogarnięty i nakarmiony, ja sama w locie zjadam zupę po czym i Maksia i siebie ubieram w "galowe" stroje podwórkowe i idziemy out. Kierunek obora. Po drodze karmimy nasze 3 kochane psy i kilkanaście kotów. W obórce jesteśmy spóźnieni, ale jeszcze da się trochę pomóc przy krowach, przy czym "krowa decydująca" jeszcze czeka na swoją kolej.
ŻYRAFA
Żyrafa - wysoka, dostojna, urodziwa sztuka. Kilka dobrych już lat "służy" w naszej oborze. Parę dni temu powiła śliczną, inteligentną jałóweczkę (inteligencję cielęcego oseska mierzymy szybkością nauki picia z wiadra ;-)). Niestety - co zdarza się dość często w ostatnich latach - Żyrafę dopadło porażenie poporodowe, które objawia się głównie tym, że zwierzę nie może wstać. Dwukrotnie wezwany lekarz aplikujący w takich sytuacjach specjalne zastrzyki tym razem niewiele pomógł. Krowa leży, wymiona pełne mleka... Dwukrotnie doiłam ją "na leżąco". Pod nogi nasypano jej popiołu z pieca - co by się nie ślizgała przy ewentualnych próbach wstawania, więc dojenie takiej upopielonej krowy to niezwykły akt rozkoszy i estetyki - nie dość, że ledwo człek cyca złapie to jeszcze w tym popiele się tytła po łokcie. Trzeba przy okazji czynić nieliche starania co by przewrócić taką damę z boku na bok by móc wydoić ją z obu stron. Rzecz jasna sama jej nie przewracałam, bo tu trzeba tęgiej, co najmniej podwojonej siły męskiej. I sprytu. I - niestety - współpracy samej krowy...
Po dwóch dniach leżenia - odpięto Żyrafę z łańcucha, jakoś wyciągnięto na dwór i przy pomocy lin i ciągnika z turem stawiano do pionu. Po kilku próbach udało się. Stanęła płochliwie na chwiejnych nogach, by po chwili znów runąć jak długa. I od nowa oplatanie linkami i podnoszenie. Koniec końców nauczyła się stać i nawet spacerować. Wszyscy się cieszyli i Bogu dziękowali. Ale sukces okazał się połowiczny, bo bidulka o własnych siłach chodzi ale wstać sama nie może... Mieszka poza oborą, na dworze. Co rano i wieczór odbywa się więc opera ze stawianiem jej na nogi. Trzeba 3 chłopów i traktora a i to nie zawsze akcja idzie gładko. Wczoraj właśnie asystowałam przy akcji podnoszenia. Było naprawdę ciężko. Kilka razy Żyrafa legła w gruzach, ojciec wygarniał jej wszystkie grzechy świata, były momenty przewracania jej z boku na bok przez grzbiet, parę razy dostała pętkiem w pysk i po schabach... Trochę pomagałam przy tych przewrotkach... Głównie jednak było mi jej potwornie żal, bo niedola zwierząt to zawsze też trochę moja własna wewnętrzna niedola... Ja wiem, że szlag może trafić przy takim procederze 2 razy dziennie, ale ojciec jest jednak zbyt porywczy... Możecie wierzyć lub nie - ale ta krowa wczoraj płakała. Ogromne krople łez płynęły jej z łagodnych bydlęcych oczu jak statki po rzece. Pierwszy raz widziałam coś takiego i serce mi się krajało. Prosiłam Boga i zaklinałam ją samą co by wzięła się w garść, bo inaczej szybciej niż przewidziano trafi w wiadome miejsce. Ojciec nie będzie miał litości i z wielu względów to zrozumiałe. Koniec końców każda krowa, prędzej czy później TAM kończy, ale jeśli można odwlec ten moment to ja bym go odwlekała w nieskończoność. Dawno już nie chodziłam do obory (od jesieni) i nie miałam takiej styczności z krowami. Wraz z wiosną ruszyłam i od razu przypadły mi takie przeżycia. Hodowla mlecznych krów to ciężka orka - mówię Wam. W ogóle życie na wsi - ale nie wsi rekreacyjnej, tylko takiej jak nasza - gospodarskiej - jest ciężkie. Bardzo ciężkie. Tam nie ma weekendów, ni świąt, ni wakacji. Nie ma czasu na tzw. głupoty, których tak wiele dookoła. Tam można nabrać zdrowego dystansu do wielu spraw, rzeczy, sytuacji a często nawet ludzi.
Po dwóch dniach leżenia - odpięto Żyrafę z łańcucha, jakoś wyciągnięto na dwór i przy pomocy lin i ciągnika z turem stawiano do pionu. Po kilku próbach udało się. Stanęła płochliwie na chwiejnych nogach, by po chwili znów runąć jak długa. I od nowa oplatanie linkami i podnoszenie. Koniec końców nauczyła się stać i nawet spacerować. Wszyscy się cieszyli i Bogu dziękowali. Ale sukces okazał się połowiczny, bo bidulka o własnych siłach chodzi ale wstać sama nie może... Mieszka poza oborą, na dworze. Co rano i wieczór odbywa się więc opera ze stawianiem jej na nogi. Trzeba 3 chłopów i traktora a i to nie zawsze akcja idzie gładko. Wczoraj właśnie asystowałam przy akcji podnoszenia. Było naprawdę ciężko. Kilka razy Żyrafa legła w gruzach, ojciec wygarniał jej wszystkie grzechy świata, były momenty przewracania jej z boku na bok przez grzbiet, parę razy dostała pętkiem w pysk i po schabach... Trochę pomagałam przy tych przewrotkach... Głównie jednak było mi jej potwornie żal, bo niedola zwierząt to zawsze też trochę moja własna wewnętrzna niedola... Ja wiem, że szlag może trafić przy takim procederze 2 razy dziennie, ale ojciec jest jednak zbyt porywczy... Możecie wierzyć lub nie - ale ta krowa wczoraj płakała. Ogromne krople łez płynęły jej z łagodnych bydlęcych oczu jak statki po rzece. Pierwszy raz widziałam coś takiego i serce mi się krajało. Prosiłam Boga i zaklinałam ją samą co by wzięła się w garść, bo inaczej szybciej niż przewidziano trafi w wiadome miejsce. Ojciec nie będzie miał litości i z wielu względów to zrozumiałe. Koniec końców każda krowa, prędzej czy później TAM kończy, ale jeśli można odwlec ten moment to ja bym go odwlekała w nieskończoność. Dawno już nie chodziłam do obory (od jesieni) i nie miałam takiej styczności z krowami. Wraz z wiosną ruszyłam i od razu przypadły mi takie przeżycia. Hodowla mlecznych krów to ciężka orka - mówię Wam. W ogóle życie na wsi - ale nie wsi rekreacyjnej, tylko takiej jak nasza - gospodarskiej - jest ciężkie. Bardzo ciężkie. Tam nie ma weekendów, ni świąt, ni wakacji. Nie ma czasu na tzw. głupoty, których tak wiele dookoła. Tam można nabrać zdrowego dystansu do wielu spraw, rzeczy, sytuacji a często nawet ludzi.
Do niedzieli będę w P. Ręczne dojenie Żyrafy przejęłam wieczorami na siebie. Daje pełne wiadro mleka. Ale miękka jest. Doi się łatwo i szybko. Zresztą - ja mam ku temu spryt i doświadczenie ;-).
* * *
A co? Myślicie, że jak w dzień piszę pozwy, wnioski i umowy to wieczorem nie mogę sobie ręcznie, tudzież przy pomocy dojarki wydoić krowy? Bykowi zanieść wiadra wody i zebrać jajek z kurnika? Wszystko mogę i w obu osobach - tej w szpilkach i żakiecie jak i w tej w gumakach i starym dresie czuję się na miejscu.
Wdzięczna jestem mojej wsi, że tak mnie ukształtowała wielotorowo, bo gdybym miała tylko tak piciu-piciu za biureczkiem z pazurkami na błysk - to bym się czuła uboga. W samych tylko starych trampkach i chustce na przyklepanych włosach - też. A tak - bogatam jak cholera ha ha ha ;-).
Dzieci na wsi mają odskok od bajek i demolowania mieszkania. Niech od malutkiego uczą się życia i roboty od podstaw. Nie tylko pilot od telewizora ale i widełki trzeba umieć trzymać. I póki co - obaj moi mali uwielbiają wiejskie klimaty i życzyłabym sobie by w dalszym miejskim życiu i edukacji zawsze znaleźli czas na fizyczną pracę na wsi.
Jutro Święto Pracy. Uczczę przyzwoitą pracą przy uprawie ogrodu. Nie ma szans na majówki, grille i takie tam. Na wsi przecież nie ma weekendów - krótkich ni tym bardziej długich. Tam to po prostu jakaś utopia...
Ale Wy odpoczywajcie zgodnie z planami :). Jak ktoś ma ochotę to i za mnie proszę!
Napisałam dużo i nieco bezładnie. Ale nie będę unetowiona przez kilka dni, więc nadrobiłam na zaś ;).
Jeśli zabolą Was oczy (o ile ktoś wytrwa do końca tego długociągu z Żyrafą w tle) proponuję popatrzeć w dal, na młodą zieleń :). Ja zamierzam na nią patrzeć ile wlezie, bo świat dookoła w końcu przybiera wyczekiwane szaty.