piątek, 28 czerwca 2013

Przerwa w oczekiwaniu na Em

Moja Mama przerwała okres oczekiwania moich dzieci na ojca. Nie zdążył na pogrzeb, ale zjawił się nad jej grobem jeszcze tego samego dnia, w którym ją w nim złożyliśmy. Jako jedyny kupił jej żywe kwiaty w doniczce... Jestem pewna, że się ucieszyła.

Nie było mu łatwo zorganizować się i przylecieć na czas. Kiedy przekazałam mu tę przykrą wiadomość, właśnie siedział w samolocie do Gujaratu czyli stanu na przeciwległym od Kalkuty krańcu Indii. Mimo wszystko udało mu się przybyć do nas na tydzień. Mama zadbała z góry, by i bilet jeszcze się znalazł i jego cena nie powaliła na kolana... Jej anielskie rządy rozpoczęły się bowiem od razu, kiedy tylko dostała anielski mandat. Jakkolwiek Em nie był przy mnie w najgorszych momentach - a było ich 4... jego obecność nie pozostała bez znaczenia.

Chłopcy nie posiadali się z radości a ja uwolniłam się na trochę od ich ciężaru - zwłaszcza ciężaru Maksymalnego, który jest jak mój ogon, jak moja guma od majtek i jak moja druga skóra. Bywa, że chodzi swoimi drogami i daje mi chwile oddechu, ale najczęściej wiesza się na mnie jak szmata na kiju i nie odpuszcza. Kocha i dokucza zarazem. O ile na co dzień jestem do tego przywykła i radzę z tym sobie - o tyle w TE dni popadałam w kryzysy zaradności. Nie oddaliśmy Mamy do kaplicy przy zakładzie pogrzebowym. Starym, tradycyjnym zwyczajem - ostatnie chwile na ziemi spędziła więc w domu, co oznaczało również tyle, że dom ten należało ku temu przygotować. Należało zresztą przygotować i zorganizować tak wiele, że dziś zastanawiam się jak to możliwe, że wszystkiemu podołaliśmy. O pogrzebie napiszę jednak innym razem. W każdym bądź razie Mama na pewno była dumna ze swojej piątki - za jej niezwykłą solidarność i wzajemne wsparcie. Jak to dobrze, że jest nas aż cała dłoń...

Nie powiedziałam chłopakom o niespodziewanej wizycie taty. Pojechałam po niego na dworzec PKS do Łomży, dokąd przytarabanił się autobusem z Warszawy. Pięć miesięcy rozłąki wydaje się dużo, ale kiedy znajoma postać wytoczyła się ze starego pojazdu - odniosłam wrażenie jakby wyjechała wczoraj i dzisiaj wróciła. Postać zupełnie się nie zmieniła - nie przytyła, nie schudła, nie zapuściła brody, nie nabrała indyjskiego akcentu w angielskiej mowie i nie straciła swojego poczucia humoru (co chwilami należało by podkreślić słowem NIESTETY - bo przecież to nie były dni "do śmiechu"). 

Kiedy wjechaliśmy na pastorczykowskie podwórko - dzieciaki ganiały za kuzynem pomykającym na quadzie, ale kiedy zorientowały się, że oto mama przywiozła im ojca - w try-mi-ga zawisły na jego szyi. Aleksander na chwilkę, bo jednak... młody kuzyn i jego quad w tym czasie fascynował go bardziej a Maksymalny na... cały ojcowski pobyt w Polsce. Dwa dni spędziliśmy w Pastorczyku a dwa w Grajewie. Wczoraj rano Em wyjechał już do Warszawy a dziś skoro świt jego ulubione air-lines Lufthansa zabrały go na powrót do Kalkuty. Wróci do nas już pod koniec lipca.

Tata, jak to tata - nie przybył do rodziny z pustymi rękoma. Chłopaki zostały obdarowane kolorowymi T-shirtami, filmami na dvd, blaszanymi piórnikami z wyposażeniem, czerwonymi samochodzikami i hitem wszechświata - strojami Spidermana. Maksimus nie ma jeszcze dostatecznej wiedzy na temat bohaterów i herosów młodzieżowych, stąd emocjonuje się ubrankiem jedynie dlatego, że emocjonuje się nim jego starszy brat, który to właśnie jest na etapie fascynacji rozmaitymi postaciami z bajek i opowieści. Strój spidermana oba kmiotki noszą od świtu do nocy... 

Tata okazał gest również dla mamy (tzn. mnie). Zadobył bowiem dla niej tradycyjny pendżabski kostium ślubny, w skład którego wchodzą spodnie, sukienka (tunika?), szal, buty i bransoletki w ilości pokrywającej rękę od nadgarstka do łokcia... Nie, nie mamy w planach trzeciego ślubu, ale mama Em i jego siostry koniecznie chcą mnie w takim stroju zobaczyć. Hmmm, do zdjęcia mogę się w niego przyodziać, ale wyjść na grajewską ulicę? Byłoby ciekawie, nie wątpię, ale ja chyba nie chcę tej ciekawości wzbudzać... Szwagierki obdarowały mnie też innymi strojami na indyjską modłę, które akurat są już nadatne do wyjścia poza próg mieszkania, więc kiedyś na pewno się w nie ustroję. Kiedyś. Nie teraz. Stroje są bowiem cudownie barwne, a ja teraz - wiadomo - trzymam się czerni i innych stonowanych kolorów. 

Żałoba po Mamie wzmaga się w sercu właśnie w takich momentach - kiedy chłopcy entuzjastycznie cieszą się z prezentów i nie mogą pochwalić się nimi Babci... Sama też chciałabym pokazać się jej w ubraniach, które dostałam... Chyba z żadną inną osobą nie lubiłam się tak dzielić życiem chłopaków i wiadomościami z Indii od Em. Bo Mamę to wszystko zawsze szczerze interesowało...

Maja teściowa rozmawiała ze mną po śmierci Mamy 2 razy. Em mówił, że rozpaczała i żałowała Mamy okrutnie, bo miała nadzieję poznać ją kiedyś osobiście. Przedwczoraj rozmawiałam przez Skype'a z obojgiem Teściów - ciepli i serdeczni ludzie, choć Em twierdzi, że ma z nimi w domu urwanie głowy.

Teraz już, czas do kolejnego przylotu męża minie nam szybciej. Co tam czekać miesiąc jak przeczekało się 5, prawda? 

Dziś ostatni dzień Aleksandra w przedszkolu. Na wakacje - wiadomo - do Pastorczyka. Dzisiaj jedziemy tam wszyscy i on zostanie na dłużej. Babcia planowała, że w tym roku osobiście się nim zajmie... I wierzę, że się zajmie... Z góry. Stamtąd przecież też trzeba opieki. I teraz mamy ją tam po prostu zagwarantowaną...

środa, 26 czerwca 2013

Mamo

To już tydzień. 

Tak mnie wychowałaś, tak mnie zahartowałaś, tak mnie uodporniłaś na wszelkie przeciwności i niewygody życia, tak nauczyłaś pokory, cierpliwości i wytrwałości, że dzisiaj - kiedy już Ciebie nie ma - zbieram tego plon. Dziękuję Ci.

Nie, nie pogodziłam się z Twoją realną nieobecnością. 

Nie wypłakałam jeszcze wszystkich łez, choć były już momenty, że najzwyczajniej w świecie mi ich brakło. Czuwasz nad nami. Dbasz byśmy się nie odwodnili przez smutek po Tobie. Zawsze dbałaś o wszystkich. O siebie najmniej. I wiedział to każdy. Ten, kto Cię znał na co dzień i ten co od święta. 

Nie przestałam Cię widzieć, słyszeć i do Ciebie mówić. 

Nie przestało mnie boleć. I jeszcze długo nie przestanie.

Wielokrotnie układałam sobie w głowie TEN scenariusz. Ten, w którym nagle braknie Ciebie lub Ojca. Samo takie wyobrażenie sprawiało, że moje serce niemal żywcem wyrywało się spod żeber a przed oczyma miałam mroczki. Od stycznia tego roku, kiedy to rozpoczął się proces powoływania Cię do NIEGO (bo inaczej tego dzisiaj nie nazwę), moje wyobrażenia stawały się coraz bardziej realne. Nie dopuszczałam ich do siebie, ale przemycały się same. Przeciskały się przez dziurkę od klucza i przełaziły przez szparę pod drzwiami a dzień PRZED Twoim odejściem po prostu staranowały już te drzwi taką siłą, że nie sposób było się jej przeciwstawić. 

Przyszłaś na świat w czerwcu i w czerwcu z niego odeszłaś. 

Nasza Droga Mamo Jadwigo. Jedyna i niezastąpiona. Nasz kobiecy święty Franciszku...

Mam Ci dużo do opowiedzenia. O tym co było jak nas opuściłaś. I mam Ci całe życie do opowiadania. O tym co będzie.

Kilka najbliższych postów z pewnością poświęcę Tobie. Dla ulgi i dla pamięci. Rany się goją ale pamięć zaciera, więc chcę ocalić jak najwięcej. Co w sercu - zabieramy ze sobą, co na piśmie - pozostaje. 

Mamo, znałam Cię zaledwie 39 lat, 7 miesięcy i 17 dni. Cholera, za mało!!! Wiem, są osoby, które znały swoje mamy, ojców jeszcze krócej, albo nawet wcale, ale to nie zmienia faktu, że czuję wielki niedosyt. Zwłaszcza w odniesieniu do moich chłopaków, których kochałaś swoim słabym sercem najmocniej na świecie. To właśnie Tobie najbardziej lubiłam o nich opowiadać, a Ty najbardziej o nich słuchać. To do Ciebie najbardziej lubili jeździć, a Ty najbardziej na nich czekałaś co weekend. I teraz co???

Ech. Nie wiem już co mam pisać. Kłębowisko uczuć i myśli. Ale poukładam to wszystko w jakieś części i będę tu zamieszczać. Muszę. Mój Żywotnik - moja siła, choć ostatnio podlewany głównie łzami rozpaczy...

Taaak...

Z dniem 19 czerwca 2013 roku nasze życie bezpowrotnie się zmieniło...

piątek, 7 czerwca 2013

O mamie, teściach i Akademii Marynarki Wojennej ;-)

Mama utrzymuje się na tzw. poziomie zero. Niby lepiej a jednak szału ni ma. Mówi, że czuje się kiepsko, wygląda dość marnie i nijak nam wiedzieć, kiedy opuści szpitalne podwoje. Wczoraj byłam u niej z Olusiem. Wnuczkowa postać podziałała na nią korzystnie, ale wydaje mi się, że NAJ (gorzej) działa na nią leżakowanie i porównywanie się z innymi pacjentami a zwłaszcza postrzeganie samej siebie wśród nich za najbardziej ciężki przypadek... Medycy każą jej jak najwięcej chodzić, ale ona się żali, że nie może. Well, powrót do zdrowia często wymaga pracy i wysiłku a Mamie jakby ciut dobrej woli brakło... Z drugiej strony - nigdy nie była hipochondryczką, więc na pewno nie udaje złego samopoczucia. Może po prostu potrzebuje więcej czasu, by dojść do siebie... Niektórym poprawia się po centymetrze, innym po mikromilimetrze...

Wczoraj wieczorem spotkaliśmy się też z indyjską częścią rodziny. Via monitor i na krótko, ale jednak. U nas było pomiędzy 21 a 22. U nich było już "jutro" a zatem Rodzice pogrążeni już byli we śnie. Em, który w Polsce chodził spać z kurami (ale też z nimi wstawał), w Kalkucie markuje do późnych godzin nocnych. O 23, na ten przykład, chodzi sobie na rower... Wczoraj, pomimo głębokiej nocy - Rodzice podnieśli się jednak ze snu i przyczłapali w piżamkach przed komputer, co by choć na chwilę zobaczyć chłopaków (ok, mnie po trosze pewnie też, ale siebie tu nie gloryfikuję ;-)). Dadi jak zwykle nie posiadała się ze szczęścia - zwłaszcza kiedy Maksymalny słał całuski, dawał buzi w monitor i machał z radością łapkami. Aleksander - jak zwykle był bardziej zachowawczy, nieco onieśmielony i na dodatek senny. Co prawda pouśmiechał się lekko do wszystkich i dał Sat Sri Akal (w wolnej wymowie sastikal ;-)) czyli poczynił owo słynne indyjskie pozdrowienie ze złożonymi dłońmi i lekkim pokłonem głowy, za co otrzymał od dziadków gromkie brawa, ale nie miał ochoty na dłuższe spoufalanie się ze swoją wschodnioazjatycką stroną pochodzenia. W zasadzie to zasnął na pniu zanim jeszcze rozłączyłam rozmowę. Szanowny Teść prosił pozdrowić moją mamę i przekazać jej, że on po swojej sercowej operacji ma się już całkiem dobrze i ją również czeka rychła poprawa. Przy najbliższej okazji, kiedy mama będzie już w domu - ma się jej zaprezentować przez Skype'a osobiście - jako dowód. Ha ha, już to widzę ;). 

I jeszcze o jednym. Uwaga - będzie wesoło.

Dzwoni sobie dziś moja komórka. No dzwoni, w końcu to telefon. Ma prawo, nie? Łypię na ekran. Nikt z zapisanych w kontaktach. Ale numer jakiś taki w miarę normalny, 9 cyfr, wygląda na to, że z Orendża. Odebrać, nie odebrać... Bo nieznane często jednak olewam. A, odbiorę - myślę sobie. Najwyżej spuszczę kogoś po linie.

No i odebrałam. Szybki choć wyraźny, zdecydowany potok słów. Mężczyzna. Za oknem rzężą ładujące się na dziedzińcu firmowym tiry i warczą kosiarki do trawy. Za plecami przygrywa radio. 3 osoby w biurze rozmawiają ze sobą nawzajem i z innymi przez telefony. Potworny jazgot i harmider. Nic więc dziwnego, że umyka mi nazwisko mojego rozmówcy. Bo na pewno się przedstawił. Po chwili rozpoznaję głos. Choć słyszę go bardzo rzadko to jednak jest tak niepowtarzalny, że trudno pomylić go z innym. Mój wujaszek z Gdyni - komandor, doktor habilitowany inżynier Jerzy K. Kiedyś, kiedyś czynny na morzu oficer, od dość dawna wykładowca i pracownik naukowy Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni właśnie. A co, pochwalę się ;-)! Tym samym dodam, że mój najmłodszy brat poszedł w jego ślady - aczkolwiek pracą naukową na razie się nie zajmuje a po ukończeniu Akademii "służy" na łodzi podwodnej. Submarino LOL.

Wracając jednak do telefonu. Zanim zdążyłam zorientować się, że ten Pan to mój wuj - dowiedziałam się, że stoję przed... obroną pracy magisterskiej, którą... wszak obroniłam już kilkanaście lat temu!!!

Mniej więcej wyglądało to tak: "Dzwonię do Pani, żeby ustalić termin obrony pracy magisterskiej. Praca została zaakceptowana, sprawdzona pod względem plagiatu itp, itd. Proszę wybrać sobie termin obrony - od 17 czerwca do 31 lipca. Kiedy pani woli? Wcześniej czy później? Cholera - myślę sobie - wuj mnie wkręca. Bardzo rzadko się widujemy, ale wiem że ma poczucie humoru. Czy jednak aż tak? No, ale jak inaczej mam to rozumieć??? W całym tym rozgardiaszu obok mnie, zakłopotanym i głupkowato śmiejącym się głosem mówię, że.... no wolę wcześniej... "Ok, potwierdza wujek - w takim razie proszę sobie zanotować 26 czerwca. Pasuje? No pasuje, jak najbardziej - odpowiadam z nadzieją, że wujek w końcu powie - prima aprilis albo coś w ten deseń. Ale on nie. Nadal - zdecydowanie, płynnie tak, że trudno wbić się w słowo (w końcu dowódca wojskowy...) "jedzie" do mnie z tą obroną. Już nie wiem czy mu przerwać czy czekać końca i efektu? No i... czekam. Nadal liczę na prima aprilis. "Wie Pani jak wygląda taka obrona?" Ehem, ehem, no nie bardzo... mówię z jeszcze bardziej głupkowatym śmiechem w głosie, choć przecież wiem, bo dawno to dawno, ale przeszłam taką na własnej osobie. Cholera, myślę. Ale komandor Jerzy K. jak torpeda brnie w sprawę dalej. "To proste. Przychodzi pani z dowodem... i tu pada cały instruktaż. Padły też między innymi słowa Port w Gdyni... A na koniec "Czy może ma pani jakieś pytania pani Weroniko?". No i wtedy już wiedziałam, że to raczej nie jaja a sprawa poważnej wagi. "No nie, nie mam" odrzekłam i rozbawiona i zdezorientowana zarazem. "No to dziękuję, żegnam, do zobaczenia, na razie". "Na razie..." ledwo zdążyłam odburknąć, bo wujcio się rozłączył. 

No i co wy na to?

26 czerwca bronię się z pracy na temat Portu w Gdyni na Akademii Marynarki Wojennej! Czujecie??? No, żesz kur** - jak ja się wyrobię? I kiedy ja tą pracę w ogóle pisałam, że nic z niej nie pamiętam? Mało tego! Bronię się przed własnym wujem!!! Jak obleję - wstyd na cały ród! A obleję niechybnie...

Po zakończeniu rozmowy siedziałam kilka minut nieruchomo a potem zajęłam się swoimi paznokciami - czyli wiadomo - trochę ich ubyło... 

I co? Można się za kogoś umówić na obronę? Bez wiedzy głównej zainteresowanej strony? Kto później miałby mieć do kogoś pretensje? Wuj do swej studentki, wuj do mnie, studentka do wuja, czy studentka do mnie?  Wujcio był pewny, że załatwił sprawę z właściwą osobą a ja byłam przekonana, że on mnie wrabia! Studentka gdzieś na uboczu nie wie, że załatwiliśmy sprawę jej obrony bez jej absolutnej wiedzy LOL. 

Wysłałam smsa do Wuja, żeby zadzwonił do Weroniki raz jeszcze, bo mu na bank na tę obronę nie przyjdzie. Wprawdzie niby wszystko z nią uzgodnił, ale przecież ona o tym nie wie. Wieczorem do Jerzego zadzwonię ;). 

Co w tym wszystkim jednak najciekawsze? 

Wuj nigdy do mnie nie dzwonił. Nawet nie wiedziałam, że ma mój numer. 
Ale. 
Mniej więcej tydzień temu skontaktowałam się z jego synem na Naszej Klasie. Pogadaliśmy, wymieniliśmy telefony. Potem na Fejsie odnalazłam syna tego syna czyli wnuka wujka. I też sobie pogadaliśmy. Wuj przez owego wnuka poprosił o mojego maila i wysłał mi swoje "Wspomnienia" - taką historię swojego życia napisaną z myślą o wnukach. "Korzenie" wuja pochodzą z Pastorczyka, więc postanowił podzielić się tą sympatyczną opowieścią również ze mną. Jak dotąd nie miałam czasu tego przeczytać, ale dziś rano w pracy coś mnie tknęło i postanowiłam do tego zajrzeć. Skupiłam się głównie na drugim rozdziale wujkowej (powinno być w zasadzie stryjowej) rozprawy o własnym życiu - tej traktującej już o czasach gdyńskich i jego zawodowej karierze. Niezwykle ciekawe życie - nam mało znane, bo wuj z rodzicami wyjechał na Pomorze jakoś tak w latach 60-tych. Wiele lat nie utrzymywaliśmy kontaktu (a szkoda!), ale od około 15 lat jesteśmy w dość serdecznych stosunkach. 
Jakoś pół godziny po zamknięciu maila z wujkowymi wspomnieniami - zadzwonił... I co? Nie ma w życiu magii? Nie można człowieka ściągnąć myślami? 
I to by było na tyle. Tradycyjnie wybywam dziś z chłopcami na Pastorczyk. Czeka mnie m.in. wielka rozprawa z chwastami w ogrodzie... I inne zajęcia. Życzę Wam miłego weekendu!

wtorek, 4 czerwca 2013

Mama, auto, klapki i paw

Mama ma się już znacznie lepiej. Tuż PO natomiast miała się ponoć źle. Utrzymuje, że wolała nie przeżyć niż przeżywać dochodzenie do siebie po narkozie, znosić dreszcze i ból całego ciała. Wymieniono jej sercową zastawkę mitralną. Na sztuczną. Cięciem mało inwazyjnym czyli bez rozcinania klaty. Byłam u niej w sobotę i byłam wczoraj. Będę też jutro. Białystok nie Ukraina, ale jednak 80 km w jedną stronę (z P. 120) to nie przebieżka po parku. Moja polówa ma więc ostatnio sporo roboty, ale jako że jest na dotarciu - kursowanie w te i wewte powinno jej służyć. Czy służy również mnie? I tak i nie. Jeździć lubię, Białystok też lubię. Ale zmęczona jestem. Wczoraj pojechałam prosto po pracy. Wróciłam na 8 wieczorem. Dzieci stęsknione, w domu bajzel. Nie chciało mi się sprzątać, więc tylko ogarnęłam co z wierzchu, zjadłam mozarellę z pomidorami i tyle wieczoru. Jutro pojadę do mamy z Olusiem. Potem nastanie czwartek a w piątek jak zwykle podróż do P., gdzie oczywiście czeka mnie mnóstwo roboty. I taki to żywot, kurde mol. Ani chwili wytchnienia. Ani ani ani. No, chyba jedynie w pracy, ale o tym sza.

Wczoraj, wyjeżdżając z Białego zakręciłam do CH Auchan. Chciałam zrobić zakupy, ale po wejściu na halę rozmyśliłam się i dałam stamtąd nogę. Sklep za wielki, ludzi przy kasach za dużo a czasu za mało. W pasażu handlowym poza halą natknęłam się za to na CCC. Wpadłam jak po ogień i wyszłam z 2 parami. Jedne klapeczki na totalnej płaszczyźnie a drugie na koturnie. Pierwsze w kolorze brązu i beżu a drugie w czerwieni. Zakupy trwały 15 minut. Że też cholera, nawet buty muszę kupować w nerwowym pośpiechu... Być może, gdybym tylko nie musiała patrzeć na zegarek, znalazłabym i inne i lepsze modele niż te, które nabyłam. A tak, po prostu wzięłam pierwsze lepsze, które dobrze poczuły się na mojej zmęczonej stopie.

Wrócę jeszcze na chwilkę do samochodu. Mojej polówki znaczy się. Ciągle jeszcze nowa jest, prawda? Ale choć bardzo, bardzo, bardzo chciałam o nią dbać i utrzymać w czystości blisko idealnej - niestety, nie mam na to szans w starciu z brutalną rzeczywistością w postaci moich dzieci. Że nanoszą piasku, że narzucają papierków i patyków od lizaków, że nakruszą - choć zasadniczo żarcie tego, co się kruszy zakazane, że umażą łapami nie pierwszej sterylności itd - pół biedy. Odkurzy się, szmatą przeleci i jakoś jest. Inna sprawa, że na to przelatywanie szmatą i odkurzanie przeważnie nie ma czasu... No, ale. Można. Co natomiast rzec i co zrobić, jak taki delikwent nażre się po kryjomu słodyczy (dostał od takiego znajomego co się do P. narąbany napatoczył - i zajadał do syta za stodołą - takie czekoladowe jajeczka, odkryłam papierki), potem przejedzie się 60 km popijając litrami wodę a już przed blokiem zanim matka wypnie go z fotelika puści takiego pawia, że i pompa od szamba oddałaby szacunek sile wyrzutu...? Zapomnijmy ubrania i buty - pralka działa a na proszek jeszcze mnie stać. Pal licho fotelik - i tak już obstrzępiony i nie pierwszej nowości, zdejmie się wyściółkę i razem z łachami do pralki. Ale tapicerka na tylnym siedzeniu... Dziewicza wciąż i w znakomitej kondycji mimo, że czasem jakiś okruch czy ziarenko piasku ją skala. Cóż tam jednak ziarenko piasku przy czekoladowym pawiu... Rzyg jakich mało. I jeszcze duma w głosie - "o, nazygałem mamo". Wpadłam w furię. Dosłownie. Dzieciak może i niewinny, bo jak miał to jadł ile wlazło a że rzygać się chciało to co miał zrobić? Ale nawet przy całym zrozumieniu dzieciaka i sytuacji byłam "wfutrzona". Nawet Olkowi się dostało, choć to nie on był winny. Także, Maksymalny ochrzcił mi polówkę dokumentnie. Póki co jeżdżę taką zarzyganą. Dopiero w P. bedę mogła przystąpić do oczyszczania tych ścieków. ECH!

W tym roku ciągle mam jakieś przy-około-motoryzacyjne przygody - a to mandacik, bo ciągnik z beczką serwatki wyprzedziłam tam, gdzie wyprzedzać nie wolno a to szlaban kolejowy mnie na torach niemal uwięził, a to opisany eksces rzygowinowy... Nie wspomnę, że nim nabyłam nówkę to przecież miałam przygody ze starą polówką. Oby już nic więcej, bo nie zdzierżę! Litości!

To był post przymiarka do every day blogging. P-R-Z-Y-M-I-A-R-K-A. :)