środa, 25 września 2013

Komunikat - aktualizacja

Zanim znowu napiszę o żarciu (bo jakże by inaczej) to mam tu najpierw mały komunikat do wytrąbienia.

Kto ma ochotę i kto może niech się stawi w Złotych Tarasach w mieście stołecznym Warszawa dnia 28 września roku panującego. Pi razy drzwi - około 10-ej tudzież 11-ej. Trochę później też być może. Byle nie za późno, co by można było ewentualne słowo zamienić.

Sztuk kilka bowiem zamierza się stawić i wszelkie sztuki dodatkowe mogłyby być mile widziane. 

Dziękuję za uwagę a ewentualne pytania poproszę na maila :)

Aktualizacja: 27.09.2013: I jak to wżyciu często bywa - plany planami a rzeczywistość i tak zrobi swoje. Pomimo wielkiej chęci - ja na spotkanie jechać nie mogę, gdyż muszę ratować małe ucho. Prawe. Koniec końców - tym razem spotkanie odwołane w ogóle. 

piątek, 20 września 2013

Ki ze mną za grzyb?

Coś się ze mną stało. Nic, tylko siedziałabym w kuchni i pitrasiła. Zachowuję się trochę jak niejaka Kulfi z mojej ulubionej książki "Zadyma w dzikim sadzie" (polecam!). Zresztą widać, że "coś" mi dolega, prawda? Nie ciągnie mnie jedynie do pieczenia ciast i robienia deserów, chociaż zobowiązałam się do upieczenia ciasta na Święto Jabłka w przedszkolu chłopaków. Nie, nie na ochotnika. Za sugestią i prośbą nauczycielek. Wstyd było odmówić, choć lojalnie uprzedziłam, że cukiernik to ze mnie jak z koziej dupy trąba. No ale - na moje szczęście - ciasto tematyczne - z jabłkami.  

Jabłek Ci w Pastorczyku bez liku, w tym poczciwych antonówek moc, więc szarlotkę - nawet jakiem kozia trąba - rąbnę jako żywo. Mało skomplikowane, jedno z moich ulubionych (o ile ja w ogóle mogę o ciastach mówić z jakimkolwiek uwielbieniem...), więc powinnam stanąć na wysokości zadania, co by nie powiedzieć - dumnie zaszumieć na czubku jabłonki - jak ta sosna na gór szczycie.

Poza tym - DYNIA nadal rządzi - żeby nie było, że z obiegu wypadła. O nie! Będę Was nią nudzić do upadku sił. Wczoraj robiłam nigdy-nie-znudzone curry z czerwonej fasoli i serka włoskiego (na życzenie M., który DOSŁOWNIE ! może je jeść codziennie). Jednocześnie w piekarniku upiekłam... co? Dynię. Co zrobiłam z upieczonymi kawałkami? Dorzuciłam do curry. Nim się danie przygotowało na dobre - wychochlowałam prosto z garnka (że niby próbowałam) co najmniej 1/4. Takie dobre!

Zanim jednak zabrałam się za gotowanie to gdzie byłam? Otóż w lesie, moi mili. Zmokłam co prawda jak kura, bo choć nie lało cebrem to siąpiło i ciurkało bez ustanku, ale honor grzybiarza uratowałam. Ni prawdziwka-borowika, ni podgrzybka, ni koźlaka, ni opieńka, rydza, smardza czy czubajki. Ni a ni. Za to w młodniaku "oparłam się na maślaku". Uwielbiam maślaki i celowo wpakowałam się w młody lasek z nadzieją, że nie wyjdę z pustym wiaderkiem. I nie wyszłam. Plon byłby pewnie większy gdyby nie to, że rychło musiałam wracać do domu, bo jak wspomniałam - przemokłam do suchej nitki a niebo zaciągało się coraz to ciemniejszymi chmurami. Ale pół 5-cio litrowego wiaderka to i tak jak ten rydz, co lepszy niż nic, prawda? Początkowo miałam zabrać do lasu również chłopaków, ale szczęśliwie odstałam od pomysłu. Mokro, chłodno i ciemno. Jedyny "pożytek" jaki bym z nich miała to marudzenie, biadolenie i kubeł muchomorów (bo pewnie by zbierali). A tak? Po pracy do przedszkola, z przedszkola do domu, gdzie towarzystwo zostało z ojcem a matka przebrała się stosownie, w auto i do lasu. Daleko jechać nie trzeba. Kawałeczek za miasto (w każdą stronę!) i już się jest. Ot, taka uroda mojego miejsca zamieszkania :). 

Nie jestem wytrawnym grzybiarzem, który opanował encyklopedię grzybów do perfekcji. Znam jedynie kilka ich podstawowych gatunków i tylko takie zbieram. Moja ręka nigdy nie dostąpiła zaszczytu zerwania rydza (nie rozpoznałabym drania a i nie łatwo go znaleźć), nie zbierałam osobiście opieńków, nie nauczyłam się jeszcze popularnych u nas turków (mają różne nazwy zależnie od regionu), jak też nie mam pojęcia o wielu innych, jadalnych grzybach. Pieczarka, kania zwana tez sową bądź krowią mordą, prawdziwek, koźlak, sitarz, maślak, kurka, siwka i zielonka - to chyba jedyne, które znam i raczę zbierać. 

Co robię z grzybów? Smażę, duszę, marynuję i suszę. Po prostu. 

No i przede wszystkim: UWIELBIAM PO NIE IŚĆ DO LASU ! Lubię je potem czyścić, myć, segregować, obrabiać i na koniec konsumować. Sama wyprawa do lasu jest jednak chyba najbardziej fascynująca. A jeśli jeszcze w lasach dostatek - jestem w siódmym niebie. 

Dziś uduszę swoje maślaki ulubionym, prostym sposobem - z cebulką i odrobiną śmietany. Mamo, szkoda, że Cię nie ma, bo Ty też za nimi przepadałaś, eh!

W przyszłym tygodniu liczę na cieplejsze i bardziej słoneczne dni. Wtedy moje wyprawy do lasu będą dłuższe, przyjemniejsze i jak mniemam - bardziej grzybne! 

Tymczasem jutro, poza "obrabianiem tyłków" dyniom w Pastorczyku - zwiedzę tamtejsze pastewniki w poszukiwaniu aromatycznych kań i pieczarek. Może nawet wpadnę do pobliskiego, niewielkiego lasku na podgrzybki.

Czy ja obiecałam kulinarne milczenie w poprzednim poście? Hę, no być może, być może... Cóż jednak poradzę, że jesień zapędziła mnie miotłą do kuchni i najwyraźniej sprzyja mi to miejsce? Nawet mój stary zauważył, że jedyne co ostatnio robię to oglądam programy kulinarne, przywożę prowiant ze wsi, wałęsam się po spożywczakach, siedzę w książkach kucharskich i całe popołudnia okupuję kuchnię... 

Zawsze lubiłam gotować, ale teraz to "lubienie" przybrało jakiś inny, ponad normalny wymiar. Do tego lubię o tym pisać. Pozostawiłam wszelkie inne tematy na boku a od x czasu pieprzę o ogrodzie, dyniach, cukiniach i teraz o grzybach... Ni grzyba nie rozumiem sama siebie. Nie przebranżowię się na blog kulinarny na pewno, bo to mimo wszystko nie mój kawałek podłogi, nie jestem konsekwentna ani na tyle pracowita by podawać przepisy i ozdabiać je zdjęciami, ale tymczasowo wpadłam w kocioł z jedzeniem i się w nim smakowicie duszę :).

Swego czasu miałam napisać o wakacjach, o naszej rodzinnej 3 dniowej wyprawie do Warszawy, o Mrągowie, o debiucie Maksymalnego w przedszkolu, o psach w Pastorczyku, o paszportach, o czymś tam jeszcze i jeszcze. A tymczasem wszystko zeszło się na żarciu. I masz babo... placek (dyniowy! ha ha).

PS. Wczoraj był 19-sty. To JUŻ 3 miesiące... No właśnie. I o NIEJ miałam napisać. Może na Jadwigi? 

Znikam. Udanego i smacznego weekendu Wam życzę. I bez deszczu, bo u nas pada nieprzerwanie od poniedziałku.

czwartek, 19 września 2013

Pumpkin & others c.d.

Ja znowu o tej dyni... 

Bo to wcale nie prosta sprawa z nią jest. Z tej owej jednaj, co już z niej i zupy nagotowałam i curry dyniowo-kartoflane zrobiłam, został mi jeszcze pokaźny kawał. I nic nie robię tylko ryję w przepisach i szukam inspiracji. I mam już sporo, nie powiem, ale... To się tyczy tylko tej jednej dyni, którą sobie przywiozłam swego czasu do Grajewa. Jadąc na miniony weekend do Pastorczyka zastanawiałam się, jakie ja tam jeszcze jej poGŁOWIE zastanę. I co?

Ano.

Siostra oddała ponoć 3 giganty komuś-tam a w ogrodzie pozostało jeszcze 5 sztuk kubatury dużego wiadra. To te same, które pamiętam. Natomiast - narosło młodych... I one już też nabierają pokaźnej wagi. Są jeszcze żółte jak słońca, ale szybko dochodzą "do pory". Przemilczę fakt, że ciągle wyzierają spod liści maleńkie, żółte piłki...

Młode dyniaki wlazły w buraki...


Ja pierd..ę - skomentowałam stanąwszy na środku ogrodu i biorąc się poważnie pod boki. To nas Mamo urządziłaś ;). Załatwiłaś nas 1 pesteczką, po prostu ;-)))). Mistrzyni.

Przywiozłam jedną słuszną sztukę dla znajomej z pracy a co najmniej jedną (yyy, tak, jedną, bo ogromna!) będę przerabiać w Pastorczyku w zbliżający się weekend.

Niedługo zamiast głowy będę miała dynię i na Helloween mogę starszyć bez charakteryzacji.

No. To o dyni tyle. Na razie, rzecz jasna, bo temat jak widać szybko się rozrasta.


Aromat niezrównany



2 posty temu pisałam, że papryka urosła mi tylko w liście a owocu nic a nic. Ale cóż, jak widać wadę wzroku ma się nie od parady... Zielonych strąków bowiem jak psów. Na czerwono na pewno nie dojrzeją, ale te zielone są takie soczyste, chrupiące i aromatyczne, że biją na łep, na szyję te najczerwieńsze sklepowe. 

Aha, cukinia też jeszcze ciągle w akcji...

I czarnego bzu do licha. Tylko jego to chyba naturze pozostawimy... Ni czasu ni pomysłu. Ktoś chce?
Dziękuję za uwagę. Następnym razem tematy kuchenno-ogrodowe pominę milczeniem, bo się tu zaczynam blogowo profilować w tym kierunku a ja wszak... nie-ten-tego-tamtego.

PS. Tak jeszcze tylko na maluuuutkim marginesiku napomknę, że wczoraj zrobiłam hummus (taka pasta z cieciorki, pasty sezamowej, oliwy z oliwek, czosnku i przypraw) - nie pierwszy raz, ale bardzo dawno nie robiłam. Poza tym, że chlapło mi się za dużo soku z cytryny i przesadziłam z czosnkiem (ku radości M. - czosnkożercy!) - wyszedł mi ten hummusik całkiem niekiepski. 

Dobra, spadam bo znów zostanę posądzona o to, że ludziom smaka robię a oni akurat by zjedli a nie mogą - bo w pracy, bo w szkole, bo w autobusie, bo na ulicy, bo - wszędzie - tylko nie w kuchni. 

czwartek, 12 września 2013

Wracam z dynią ;-)

Wczoraj zagospodarowałam pierwszą ze swoich dyń (rychło w czas...). Nie, nie całą. Kawałek. Tak mniej więcej jedną piątą. 


Wyszedł mi średniej wielkości garnek zupy. Dyniowej, ma się rozumieć. Zupy krem. Z dodatkiem kartofla, pomidora, cebuli, czosnku, imbiru, natki pietruszki oraz różnorakich przypraw, które sypałam na oko, żywioł i czuja. Czyli tak jak zawsze. Sypię, wrzucam, próbuję, degustuję, cmokam, kręcę nosem, kręcę wąsem i poszukuję smaku idealnego. Dynia, w przeciwieństwie do swojego wyglądu - w smaku jest mało wyrazista, stąd też aby ten smak z niej wydobyć i tym samym dogodzić swoim niedogodzonym kubkom smakowym - podczas przygotowywania musiałam dłużej pogrzebać w worach z przyprawami i dodatkami kuchennymi.
Próbując swego dyniowego paparajstwa w nieskończoność, dwukrotnie sparzyłam sobie jęzor nad czym bardzo bolałam (a raczej jęzor mnie bolał), bo przecie ja jęzora niewyparzonego nie mam... ;-). Czyżby więc wyparzenie zapobiegawcze? (gorące napoje piję dziś omijając język - karkołomne acz możliwe). 

Efekt końcowy w postaci żółtawo-pomarańczowej papki poprzetykanej zieleniną oraz popruszonej czarnym pieprzem i czerwonym chilli usatysfakcjonowała kubełki paszczowe takoż moje jak i mężowskie. Zwłaszcza mężowskie. 

Miał do wyboru dwa dania - jedno, które je niemal zawsze - curry z czerwonej fasoli i białego sera (bo LUBI!) i drugie w postaci rozpaplanej dyni przypominającej zupkę dla niemowląt. Zadowolił się ze smakiem tym drugim. Ba, zadowalał się w trzech podejściach. Pożerał promieniując jak dynia. Albo mój stary nie jest kulinarnie wymagający (a nie jest zupełnie - o ile żarcie jest wegetariańskie) albo ja jestem Super Cooker Jo. O.


A wcześniej była zapiekanka z kalafiora, cukinii i papryki pod sosem serowo-kurkowym...

A w międzyczasie gulasz z indyka w lekkim sosie z musztardową nutą...

Był pasztet warzywny na bazie cukinii... ------>

I co? Nie jestem Super Cooker Jo?

I co? Wiadomo już gdzie jestem jak mnie nie ma?

Moi Drodzy - siedzę w garach! W kotłach, misach, samowarach! Na patelniach i na palnikach. W brytfannach, na blachach i w piekarnikach!

Gorąco i sycąco - wiem, ale dziś już mi czapa kucharza powoli opada... Ileż można? Praca, z pracy do garów a z garów do wyra. Koniec świata. Dziś już nie gotuję. Odgrzewam co mam i się lenię. Przynajmniej od kucharzenia, bo od reszty się nie da. 

Dodam jednak na koniec, że taka jedna średnia dyńka to strasznie dużo materiału do przerobienia... Nie byłam w Pastorczyku 2 tygodnie więc nie wiem ile ich tam jeszcze pozostawiono przy życiu, ale jeśli nawet zostały jeszcze ze 2 - żarcia po pełny dziób. Roboty po ostry czub.

* * *

A tak poza kuchnią to wszyscy zdrowi. Dzieci w przedszkolu, matka w pracy, ojciec w domu (choć też w pracy), na dworze jesień a "na wsi w P. normuje się" ku radości duszy mej, hej! (obym nie za wcześnie michę polerowała...).

Żywotnik ostatnio podsychał, grzybami i pleśnią podrastał, chwasty go brały za łep, ale jak to żywotnik - przeżył, odpił się, grzyby już tylko jadalne pod swe gałęzie wpuszcza, pleśni się wyzbył a chwasty to on sam za łby wziął i wypieprzył za płot. I oby tak mu zostało. Na dłuższy czas.

Witam się więc ponownie - chlebem i salaterą dyniówy. Smacznego :).