Zawsze lubiłam sierpień. Może to nawet mój ulubiony miesiąc roku? Co prawda niełatwy miesiąc, bo żniwa - a żniwa wiadomo - roboty, której i tak jest zawsze dużo - w żniwa - rymując - przybywa. Ale mimo wszystko - sierpień lubię. Za wszystko. Za zapach świeżego zboża i słomy, za świerszcze, za gwieździste noce, poranną rosę, małe, pyszne gruszki z naszej wielkiej gruszy i za słoneczniki gotowe do marnotrawienia na nich czasu ;). Teraz mamy żniwa i roboczą galopadę, pod koniec sierpnia nastąpi zaś swoiste uspokojenie, taka jakby mała przerwa w tym galopie... Oby tylko pogoda dopisywała - oby deszcze nie rozszalały się na nowo a słoneczko suszyło dar boży i dało szybko zebrać go z pola. Lato tego roku bowiem kapryśne i plony ponoć dość słabowite, ale tego jeszcze dokładnie nie wiemy, bo żniwa dopiero rozpoczęte - z racji nadmiernych opadów nieco później niż zwykle.
Dwa dni temu Michał miał w końcu swoją operację. Akurat w dniu, w którym wspomniane żniwa rozpoczęto. Gospodarz - paradoksalnie - miast na polu to na szpitalnej sali. Od początku roku - kiedy to zdiagnozowano mu przypadłość - jeździł do lekarzy, na konsultacje, walczył z nadciśnieniem, przeszedł ospę i szykował się na operację, bo bez niej podobno nie sposób było się obejść. Koniec końców tak mu wyszło, że wyruszył na operacyjny stół u zarania żniw, które przecież dla rolnika są najbardziej kluczowym wydarzeniem roku. Mało tego - Endriu, który przyjechał na urlop między innymi po to, by pomagać przy żniwach - musiał z Michałem ruszyć do kliniki. Do Gdańska. Ostatecznie ktoś z rodziny powinien przy nim być, a gdzie Gdańsk, gdzie Pastorczyk... Nie da się przecież wyskoczyć po robocie w odwiedzinki do chorego. Endriu, jako że na co dzień mieszka w Gdyni - zawiózł go tam, odwiedza, opiekuje się nim na swój sposób a nam zdaje telefoniczne relacje z przebiegu jego wypadków medycznych. Operacja trwała 4,5 godziny. Pacjent porusza po niej nogami i rękoma, co jest pozytywnym objawem kluczowym, mówi, jarzy rzeczywistość, dziś już coś zjadł a jutro może nawet wstanie na nogi. Jutro też będzie miał tomografię pooperacyjną. Poważna to była sprawa, bo zlokalizowana w rdzeniu kręgowym gdzieś u zbiegu szyi i głowy - ale jak Bóg da - jeszcze będą z Michała ludzie. Na pewno będzie musiał nieco się oszczędzać, ale może jakoś pociągnie z pomocą innych ten Pastorczyk. Młody chłop (34), dzieci małe, gospodara spora - jest dla kogo żyć i o co dbać. Przyznam, że choroba Michała i oczekiwanie na operację trochę nas tu wszystkich od kilku miesięcy zżerało, ale im dłużej czekaliśmy, tym bardziej się z tym oswajaliśmy. Teraz jest już PO i oby było dobrze.
Ja nadal jestem zarobiona i zalatana. Pojęcie czasu dla siebie zupełnie przestało dla mnie istnieć. Nie wiem nawet jakim to cudem jeszcze udaje mi się czasem dotrzeć tu na bloga, napisać coś i przeczytać... Zdarza się to jedynie wieczorami, kiedy już wszelka aktywność jest zakończona, chłopcy śpią i działa internet - a działa nie zawsze.
Nie napiszę nic nowego jak napiszę, że jestem zmęczona jak diabli, a pisanie idzie mi jak po grudzie... Jest tyle rzeczy, które chciałam zanotować, bo umykają nieutrwalone - a choćby poczynania Olka i Maksymalnego, a choćby to, że nie ma już Neski a choćby to, że 2 tygodnie była u nas Zuzia, że teraz jest u nas Paula, że to i tamto i owo....
Może jeszcze napiszę - bez ładu, składu i logiki, ale postaram się. Z drugiej zaś strony - jeszcze tylko 3 tygodnie i wracam do swojego życia. Nie będzie ono takie, jakie było przedtem, bo jest Maksymilian i nie ma Mohindera (tzn. jest, ale nadal w Krakowie) a Olu idzie do przedszkola, ale to życie będzie znów bardziej zawężone do naszej małej rodzinki i do naszych czterech, własnych kątów w Grajewku. Nie wiem jak to będzie - na pewno nie łatwo, ale już bardzo tęsknię za tamtym światem.
Tymczasem, słuchając cykaniny świerszczy za oknem - idę spać. Jutro kolejny bardzo pracowity dzień.
och ach, podczytuję Twojego bloga i tak mi się tęskni "do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych" ;) tu gdzie jestem tylko piasek dookoła (no i parę oaz zieleni, ale tak idealnie zaprojektowane, że do bólu nieprawdziwe), a Polsce rodzice mają domek na wsi... i jest pole, które sąsiad sobie uprawia, las, jabłonki, gruszki, badyle, pokrzywy... ach ach och... szczęściara z Ciebie! :)
OdpowiedzUsuńHa ha - w pewnym sensie szczęściara, bo kocham jednak te jabłonki, gruszki, badyle, pokrzywy i inne wiejskie bajadery. Ale jak ich nie kochać jak się w nich od dzieciaka rosło... Robota na wsi już jednak nie zawsze jest tak fajowa... ufff. Ciężko i raz jeszcze ciężko. Poza robotą czasem już nie ma nic, a nie tak powinno wyglądać życie. Na szczęście jestem tu w P. jeszcze tylko 3 tygodnie a potem wracam na swoje śmieci a P. znów weekendowo-urlopowo.
OdpowiedzUsuńMasz dłuuugi nick ;-. Pozdrawiam serdecznie!