A było to tak:
Najpierw była ciężka ospa rodzinna - tak ciężka, że aż godna odrębnego postu, potem był zapracowany od ziemi po niebo urlop na wsi, w międzyczasie była parada pojazdów na Pikniku Country w Mrągowie – emocjonująca i śmierdząca paloną gumą, był mój firmowy piknik rodzinny, na którym pogubiłam się z rodziną, było to i tamto – wszystko bardzo zwykłe bądź odrobinę niezwykłe – ale najbardziej niezwykłe było TO, o czym ONE wszystkie JUŻ dawno napisały (mniemam jednak, że jeszcze nie zapomniały).
Najpierw była ciężka ospa rodzinna - tak ciężka, że aż godna odrębnego postu, potem był zapracowany od ziemi po niebo urlop na wsi, w międzyczasie była parada pojazdów na Pikniku Country w Mrągowie – emocjonująca i śmierdząca paloną gumą, był mój firmowy piknik rodzinny, na którym pogubiłam się z rodziną, było to i tamto – wszystko bardzo zwykłe bądź odrobinę niezwykłe – ale najbardziej niezwykłe było TO, o czym ONE wszystkie JUŻ dawno napisały (mniemam jednak, że jeszcze nie zapomniały).
I
zanim napiszę o czymkolwiek innym – też najpierw napiszę o TYM.
O
naszym spotkaniu. Spotkaniu dziewczyn, które jakimś – niekoniecznie przypadkowym – trafem, najpierw dotarły do siebie po nitkach wirtualnej sieci a potem spotkały się twarzą w twarz jadąc do siebie
siecią polskich dróg i kolei.
Czy to był jeszcze czerwiec czy już lipiec – nie
pamiętam, ale pozazdrościwszy spotkania, które kilka blogowych, znanych mi i bardzo lubianych kobitek zorganizowało w maju
w Krakowie a ja - oczywiście - nie mogłam na nie dotrzeć – podsyciłam temat kolejnego
spotkania – tym razem ze swoim własnym udziałem i nieco bliżej Grajewa. Temat chwycił jak ryba na tłustego robaka i począł się powoli realizować. Miastem wybranym
tym razem okazała się stolica, bo ostatecznie wszystkie drogi prowadzą do
„Rzymu” a każda z nas do tego „Rzymu” miała jako taki dojazd i - choć
zróżnicowaną - to jednak dość porównywalną odległość.
18
sierpnia zaznaczył się zatem na czerwono w 6 kalendarzach. Został wyboldowany,
podkreślony i opatrzony wykrzyknikiem. Początkowo wydawał się odległy, ale czas dłużył się jedynie przez pierwsze
chwile od podjęcia decyzji o miejscu i dacie. Potem przybrał takiego rozpędu, że zanim zdążyłam się obejrzeć – jestem na etapie ciepłych wspomnień wyczekiwanego wydarzenia.
Lilijka,
Myska, Julita, Kobieta z drugiej strony lustra - skład ze spotkania w Krakowie
+ ja i wciągnięta w naszą pajęczynę przez Kobietę - Ma~ z Tosinkowa.
Sześciopak
oczekiwań uaktywnił się mailowo kilka dni przed sobotą zero. Pozbierać się,
zaalarmować, że czas się zbliża (!), uzgodnić szczegóły, może nieco nadrobić
mniej poznane blogi, co by później nie dać plamy i nie pomylić osoby z kimś
innym (to jaaa) ;-). Wymiana maili była intensywna i choć ja brałam w niej
najmniej czynny udział ze względów technicznych – czuć było ekscytację, radość
i dziecinną niecierpliwość właściwą oczekiwaniu na coś miłego.
Przez
pewien okres przed samym spotkaniem, codzienność nieźle dawała mi w kość –
choroba dzieci i męża, przemęczenie fizyczne i psychiczne, brak wszelkiego
pomyślunku i umiejętności trzymania emocji, nerwów i uczuć (zwłaszcza tych gorszych) na
wodzy, rozbicie, rozdarcie, zamieszanie, poplątanie i co tam jeszcze – to
wszystko przed samym spotkaniem nieco zbiło mnie z pantałyku.
Jak
ja pojadę – rozmyślałam sobie – taka do niczego, pusta energetycznie a jednocześnie pełna wewnętrznej złości na cały świat i własną bezradność? Może się
wycofam? Eee, niee, sama niemal zaaranżowałam to spotkanie a teraz dam nogę?
Nie mogę tego zrobić dziewczynom. Nie mogę tego zrobić sobie. Jeśli nie pojadę
– sama siebie pozbawię szansy na szczyptę cukru w tej swojej psychicznej beczce
dziegciu.
Jadę.
Sprawdzam pociągi i autobusy. Połączenia są rozsądne aczkolwiek martwi mnie
pociąg powrotny. Ostatni mam o 16.13. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że
to nieco zbyt wcześnie. Ledwie się dotłukę do tej Warszawy – dywaguję – a już
pewnie będę musiała wracać. Nie myliłam się.
Dzień
przed spotkaniem, po wyjściu z pracy, niewiele myśląc nad zasadnością tego co
robię, idę do fryzjera. Nie pierwszy już raz – chcąc zemścić się na czymś w
widoczny sposób – mszczę się na swoich włosach. Nigdy w życiu nie miałam ich
prawdziwie długich. Wyznaję zasadę, że aby takowe mieć to muszą one spełniać te
wszystkie oczekiwania, których moje nie spełniają. Teraz miałam włosy o
długości do ramion. W kilkanaście minut znaczna ich część spadła z mojej głowy na podłogę. Wyszłam od fryzjera lżejsza o swoje wszelkie zło. Uzdrowiona i
szczęśliwa. Wyrzuciłam gumki i wsuwki do pierwszego napotkanego kosza i
odetchnęłam z ulgą.
Nadszedł 18-sty. Budzik ustawiony na 3.50. Wstaję
posłusznie, nie włączam drzemki, nie narzekam w duszy, że muszę się podnieść o
tak nieludzkiej porze. Cel uświęca środki? A jakże! Myję się w 3 dzbankach
wody (od 2 tygodni nie mamy w rurach ciepłej, bo rury się konserwują...), szybko (w końcu!) suszę swoje „nowe” włosy, robię sobie szybki makijaż,
którego jak zwykle prawie nie widać, bo widocznego zrobić nie umiem i nie wiem, czy uniosłabym taki na twarzy.
Ubieram się w amishowy zestaw obowiązkowy czyli dżinsy i gładką koszulkę.
Bezpiecznie i wygodnie. Zdecydowanie odmawiam sobie porannej kawy, bo nie lubię
toalet w pociągach a kawa niestety wygania z człowieka płyny jak pompa, do
torby pakuję portfel i książkę, na schaby zarzucam jasną kurteczkę, w locie
chwytam też cienki pomarańczowy szalik. W końcu budzę i tak nieśpiącego już Em.
Daję mu pożegnalne buzi, przypilam że ma dbać o chłopców i przypominam w jakim
towarzystwie mam polisę na życie – za co w odwecie dostaję w czub – po czym
zbiegam po schodach prosto w rześki poranek miasteczka. Dworzec PKP mam bardzo blisko.
Idę spacerkiem i zastanawiam się jak to będzie. Wiem, że będzie fajnie, no ale
nawet jeśli fajnie to w rzeczy samej jak?
Kupuję bilet, za moment, o 5.23, wsiadam w swój pierwszy pociąg - do Białegostoku. Osobówka. Staje na każdej możliwej stacji w tym na stacyjkach w środku lasu. Zastanawiam się – kto tu mieszka? I gdzie? Widzę jedynie stróżówkę kolejarza, jego psa i kota bawiących się razem, jakiś jeden dom z ogrodem i mnóstwo drzew. Jednocześnie nie zauważam, by do pociągu wsiadały stada dzików, łosi czy sarenek. Gdzie się więc pochowali ci wszyscy ludzie, dla których zatrzymują się tutaj pociągi? Częste przystanki i mało zawrotne tempo podróży wcale mi nie doskwierają – w końcu siedzę w spokoju jak święty turecki i mam czas na rozmyślania i książkę. Czytam „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk (Kasiu – dziękuję za namiar). Książka nosi podtytuł Opowieści z Indii (w czytaniu od pewnego czasu jestem niestety dość monotematyczna) i jest jedną z lepszych książek jakie ostatnio czytałam. Chwilami musiałam oderwać wzrok od stronicy i popatrzeć z zadumą w dal. Pewne bowiem zdania i zawarte w nich treści mimowolnie zatrzymywały mnie w miejscu... Książka nie jest powieścią. To właśnie - zgodnie z podtytułem - opowieść o Indiach widzianych oczyma Polki i przedstawionych przez nią w fenomenalny, bardzo mądry sposób.
Kupuję bilet, za moment, o 5.23, wsiadam w swój pierwszy pociąg - do Białegostoku. Osobówka. Staje na każdej możliwej stacji w tym na stacyjkach w środku lasu. Zastanawiam się – kto tu mieszka? I gdzie? Widzę jedynie stróżówkę kolejarza, jego psa i kota bawiących się razem, jakiś jeden dom z ogrodem i mnóstwo drzew. Jednocześnie nie zauważam, by do pociągu wsiadały stada dzików, łosi czy sarenek. Gdzie się więc pochowali ci wszyscy ludzie, dla których zatrzymują się tutaj pociągi? Częste przystanki i mało zawrotne tempo podróży wcale mi nie doskwierają – w końcu siedzę w spokoju jak święty turecki i mam czas na rozmyślania i książkę. Czytam „Lalki w ogniu” Pauliny Wilk (Kasiu – dziękuję za namiar). Książka nosi podtytuł Opowieści z Indii (w czytaniu od pewnego czasu jestem niestety dość monotematyczna) i jest jedną z lepszych książek jakie ostatnio czytałam. Chwilami musiałam oderwać wzrok od stronicy i popatrzeć z zadumą w dal. Pewne bowiem zdania i zawarte w nich treści mimowolnie zatrzymywały mnie w miejscu... Książka nie jest powieścią. To właśnie - zgodnie z podtytułem - opowieść o Indiach widzianych oczyma Polki i przedstawionych przez nią w fenomenalny, bardzo mądry sposób.
W pociągu marznę na kość. Jakie to szczęście, że przezornie porwałam z szafy ten pomarańczowy szal
(nomen omen z Indii). W Białymstoku przesiadam się do pociągu numer 2, który
docelowo jedzie aż do Zakopanego. Nadal jest mi potwornie zimno, więc owijam
się swoim szalem od stóp do głów. Trochę mi głupio. Obok siedzi chłopak w
szortach i T-shircie. Ukradkiem patrzę na jego gołe ręce i nogi i odruchowo
szukam na nich gęsiej skórki. Ale nie ma gęsiej. Ani nawet kurczęcej.
Twardziel. Albo raczej ja mięczak... Z każdym stukotem koła robi mi się jednak coraz cieplej a po dotarciu na Dworzec
Wschodni stwierdzam, że tak w zasadzie to już mi gorąco. Z emocji i od
warszawskiego słońca, które powitało mnie u siebie jak należy – blaskiem i
mocą. Sam Dworzec Wschodni – wcześniej nędzny obrazek Polski ludowej - obecnie - podszlifowany przez EURO - wygląda imponująco. Jeszcze tylko chwila i będę
na miejscu. Wysyłam smsa do Myski i Lilijki, które już mnie wyglądają na Dworcu
Centralnym – "Pociąg się opóźnia, ale zaraz powinnam ruszyć". Ruszam,
przeprawiam się przez Wisłę, mijam teatr, wysyłam
dziewczynom jeszcze jednego smsa z informacją, że mam teraz krótkie włosy i pomarańczowy
szalik. Otrzymuję odpowiedź
„Spoko, znajdziemy się, jedna głowa biała, druga czarna”. Widziałyśmy się na
fotkach, poznamy się bez trudu. Pociąg wjeżdża w tunele i sunie nieśpiesznie
rozbijając sobą ich egipskie ciemności. Wstaję ze swojego fotela. Wychodzę na
korytarz. Maszyna wtoczyła się na peron. Jasno i tłumnie. Wychodzę na świat i
kręcę się dookoła siebie. Wyciągam telefon, dzwonię i mówię że już jestem. One,
że mnie widzą. Idą. Czarna Lilijka i Biała Myska.
Przyjacielskie uściski i uśmiechy. Niby nareszcie a
jednak jakby wcale nie pierwszy raz... Niesamowite. Jak miło je widzieć! Jestem wzruszona, choć pewnie niekoniecznie daję to po sobie poznać.
Zadowolone, że już „się mamy” najpierw wyjeżdżamy z
peronu ruchomą taśmą na górę a potem labiryntem podziemnych przejść zdążamy na
spotkanie z Julitą i Kobietą z drugiej strony lustra.
Dziewczyny czekają u wrót Złotych Tarasów. Kolejne
bardzo miłe powitanie. Wchodzimy do środka
przeszklonego moll’u (moll’a?). Wszystkie mamy ochotę na kawę. Mnie dodatkowo
burczy w brzuchu – nic dziwnego, wstałam przed 4-tą a to już prawie 11-sta.
Myska również ma chęć coś przegryźć. Ja zadowalam się kanapką z Subway’a,
Myska idzie po wikt do Kaczora Donalda. W międzyczasie Dziewczyna zza Lustra
wychodzi po ostatnią „sztukę” naszego sześciopaku, która przybywa własnym
autem. Reszta z nas siada przy stoliku na jednym z poziomów Tarasów. Jemy i
gadamy. O wszystkim. Nieco chaotycznie (zwłaszcza ja), bo człowiek ma ochotę
dużo powiedzieć i o wiele zapytać. Osobiście upuściłam nieco swoich
wewnętrznych złości i złośliwości na to i owo (bo czasem człowiek musi –
inaczej się udusi) a jednocześnie z ciekawością słucham i patrzę na moje
towarzyszki, które na żywo widzę pierwszy raz w życiu a czuję jakbym zjadła z
nimi już beczkę soli. Zbieramy z Myską okruchy naszych śniadaniowych
fastfoodów i nagle obok stolika "wyrasta"
Kobieta z naszą – jak się potem okazało wcale nie ostatnią częścią – Ma~ z
Tosinkowa, którą z przyjemnością przyswajamy do grona.
Wszystkie w końcu idziemy na kawę. Siedzimy pod szklistym
dachem i popijamy kofeinę zaprawioną mlekiem w różnych postaciach. Miło i
przyjemnie. Kumy z internetu real-izują się i plotą jak na kumy przystało
jednocześnie przyglądając się sobie i utwierdzając w przekonaniu, że to
naprawdę real i że słusznie trafiły kiedyś do blogosfery. Trafiły do niej
nieśmiało i niepewnie, raczej bez rozbuchanych planów czy nadziei na cokolwiek
więcej ponad własną satysfakcję z pisania. A tymczasem los zrobił im miłego psikusa i od słówka do słówka, od posta do posta - doprowadził je do wspólnego stołu z sobie podobnymi ;-).
Kawa wypita, przez transparentny dach bezlitośnie
przypatruje się nam słońce. Pora zmienić lokal, pora pokrzepić trzewie i udowodnić, że
człowiek nie wielbłąd.
Lokali wszelkiej maści „na” Złotych Tarasach bez
liku, ale ceny w większości z nich - słone. Zarówno więc lokal z paryską nazwą,
który miał całkiem wygodne siodła i dyskretny klimat, jak też inny – o
nowoczesnym wystroju i zacisznych lożach – po krótkim rekonesansie zostały
przez nas opuszczone na rzecz mniej prestiżowego, ale zdecydowanie bardziej
przyjaznego dla klientek takich jak my – Sphinxa.
Poszukiwanie odpowiedniego lokalu ukradło nam co prawda trochę cennego czasu, ale patrząc na to z
drugiej strony – potwierdziło, że wszystkie mamy jedno oko na karty dań i
zawarte w nich ceny. Każda bez wyjątku obraziła się na piwo za 13 zł i obiad w
cenie wielokrotności jego prawdziwej wartości.
Sphinx okazał się całkiem dobrym rozwiązaniem.
Uczynny kelner złączył nam dwa stoły, sprytnie podosuwał krzesełka, roztasował
karty dań a potem bacznie nas obserwował do końca spotkania reagując na nasze gesty
i zachcianki. Można było w końcu rozsiąść się luzacko, zamówić dzbanek piwa lub
herbatę, porozmawiać na tematy, które pojawiały się spontanicznie, poznać się jeszcze bliżej i zacieśnić więzi,
które – no jakże by inaczej – wzmacniały się z kolejnym łykiem piwa (tudzież
herbaty ;-)).
Chwilę po usadowieniu się przy stole zawitała do
nas jeszcze jedna blogująca dusza – Madeleine, za jakiś czas jeszcze
jedna - Moaa i ... niemal tuż przed moim odjazdem – jeszcze jedna! – Agata.
Dziwnym bowiem trafem te właśnie dziewczyny też zaplanowały spotkanie 18-stego
i nasza oraz ich wspólna znajoma – Julita - ustawiła wszystko tak, że koniec
końców wszystkie wylądowałyśmy przy jednym stole. Początkowe obawy co
niektórych z nas, w tym również moje, że nie wszystkie blogowo się znamy, że
może będzie nas za dużo i się nie ogarniemy, okazały się zupełnie
bezpodstawne. Poznanie dziewczyn
poprzez ich blogi było bardzo miłym przeżyciem, ale poznanie najpierw autorek a
dopiero potem ich blogów – też okazało się ciekawym doświadczeniem.
W chwili, kiedy wydało mi się, że biesiada nabiera
oczekiwanego rozpędu – mój zegarek bezlitośnie podniósł mnie z krzesła. Ledwo
zdążyłam wymienić myśli i oczy z każdą z dziewczyn z osobna a już musiałam
objąć się z nimi na pożegnanie...
Kupiłam bilet powrotny, wpakowałam się w pociąg,
odnalazłam przedział, zajęłam miejsce, wyciągnęłam książkę i najpierw
siedziałam nieruchomo jak hinduski sadhu a potem wzięłam głęboki oddech i
oddałam się rozmyślaniom o spotkaniu. Wracałam bardzo zadowolona i bardzo
nienasycona jednocześnie. Usiłowałam
czytać, ale tekst jakby mijał się z moją głową. Ogarniały mnie zmęczenie i
senność. Chwilami rozdrażnienie... W moim przedziale siedziała bowiem młoda
matka z 3 letnim chłopcem. Chłopiec co chwila uciekał mamie na korytarz,
zamykał i otwierał drzwi, przesuwał zasłonki i przemieszczał się po
siedzeniach. Kiedy mama przywoływała go do porządku i zakazywała denerwujących
praktyk – chłopiec płakał. Beczał uporczywie i dokuczliwie. Rzucał się na rodzicielkę do bicia, próbował ją gryźć i szczypać.
Odnosiłam wrażenie, że mamusia miała niebywałą ochotę wlepić małemu parę
opęklaków a jedynie obecność moja i innej pasażerki ją
powstrzymywały. Skarżyła się na chłopca do kogoś przez telefon i niestety –
sposób jej utyskiwania jedynie potwierdził przynależność jej dziecka do niej
samej... Od razu przypomniała mi się moja 7-mio godzinna podróż pociągiem z
Olkiem do Gdyni. Owszem, Olu może był nieco starszy od tego chłopca, ale nie
uronił ani łzy, niewiele się skarżył a jeśli już to jedynie po cichu dopytywał czy jeszcze daleko, nie do pomyślenia
było, żeby przeszkadzał komuś z pasażerów albo ryczał na cały pociąg,
histeryzował czy skakał mi do oczu. Zastanawiam się jednak czasami – jaki
będzie Maksymilian – bo nie lubię chwalić dnia przed zachodem słońca, a moje
młodsze cielę ma jednak inny temperament i osobowość niż Olu. Bardziej zbójecki i stanowczy.
Pomimo, iż chłopiec z pociągu naprawdę uprzykrzał
podróż, pokornie zniosłam jego "maniany" aż do Białegostoku. Miałam też nadzieję,
że na koniec podróży matka nie spuści mu porządnego lania dając upust trzymanym
na wodzy całą drogę emocjom i świerzbiącym rękom... Suma sumarum trochę żal mi było ich obojga – że tak nie umieją sami ze sobą się dogadać. W Białymstoku znów
przesiadłam się do osobówki. Zajęłam miejsce na żółtym, plastikowym krześle
przy oknie, co by sobie „podziwiać” znane już niemal na pamięć widoki. Zajęłam
jednak miejsce niefortunne, bo... całe zalane piwem. Przymroczona zmęczeniem nie
zauważyłam mokrego bajorka ani na siedzeniu ani pod nim. Cóż, przesiadłam się od razu gdy poczułam, że mam mokre spodnie, ale i tak wróciłam do domu śmierdząca piwem, którego osobiście nie wypiłam. Piwo
wypite z dziewczynami wyleciało ze mnie bowiem w kosmos szybko i niepostrzeżenie.
Dziewczyny - bardzo dziękuję Wam za ten dzień. Dobrze, że byłyście. Dobrze, że w ogóle jesteście. Spotkanie z Wami nie było moim pierwszym spotkaniem z kimś kogo poznałam przez internet. Stąd - nie miałam obaw, że się zawiodę. Mam wyczucie do ludzi i instynktownie zawsze wybieram tych, którzy są tego warci i których - mam nadzieję - ja też jestem choć trochę warta. Jestem szczęśliwa, że Was znam. Że Was znalazłam a Wy znalazłyście mnie.
Mysko - nazwałabym Cię nieskruszonym drobiazgiem pełnym wrażliwości. Obiekt do kochania i respektu zarazem. Bo małe znaczy jednocześnie silne. Wydaje mi się, że łączy nas nie tylko znak zodiaku ;-). Kiedy odkryłam Twojego bloga - a nie pamiętam już jak i kiedy - wydawało mi się, że jesteś bardziej kotem niż Myską. Troszkę się myliłam. Nick, który sobie wybrałaś - bardzo do Ciebie pasuje. Aczkolwiek nie waż się przypinać sobie koloru szarego. Bo znam z autopsji takie fajne polne myszy - o wyrazistym kolorze z ciemniejszym paskiem wzdłuż grzbietu ;-).
Lilijko - już wcześniej dostałaś od dziewczyn wysokie notowania za swój głos. Słusznie, bo słucha się Ciebie z przyjemnością. Czerwone szpilki i makijaż oczu - jakiego ja właśnie nie umiem zrobić - zadały szyku na naszym spotkaniu. Podobnie jak z Myską - z Tobą też mam jakieś podskórne związki, których pochodzenia nie umiem wyjaśnić. Na spotkaniu zwróciłam też uwagę na sposób w jaki Ty... jesz. Powoli, spokojnie, elegancko, nożem, widelcem. Jak dama - podczas gdy ja pożarłam swoje danie w 5 minut - łącznie z przybraniem i bez użycia noża. Cóż, subtelna przy talerzu to ja nigdy nie byłam - jem jak mój ojciec - zanim ktoś się przybierze on już wychodzi na papierosa ;-).
Julita - idealne odbicie własnego obrazu tworzonego poprzez blog. Jesteś wypisz-wymaluj taka jak sobie Ciebie wyobrażałam. Atrakcyjna, wesoła, otwarta, sympatyczna dusza towarzystwa. Nigdy nie odebrałam Ciebie jako cichej osóbki ale jako fantastyczną gadułę, z którą nie sposób się nudzić ni marnować czasu. Postać energetyczna niczym red bull ;-). Organizatorka jak most łączący kilka rzek płynących w zupełnie innych kierunkach.
Kobieta z drugiej strony lustra - nie zdążyłam jeszcze poznać Cię zbyt wiele poprzez blog, ale jestem na słusznej drodze. Koniecznie musisz wymyślić dla siebie jakiś krótszy nick, bo chociaż jesteś niewątpliwie Kobietą z krwi i kości wolałabym określać Cię jakoś bardziej personalnie. Wszystkie dziewczyny polubiły Twój zaraźliwy, szczery do bólu śmiech i ja też wpisuję się do Klubu jego miłośniczek - zwłaszcza, że ja tak nie umiem. Jesteś przesympatyczną, swojską dziewczyną, z którą na pewno można konie kraść i żałuję, że zabrakło czasu by jakiegoś gdzieś komuś podprowadzić ;-). Jednak co się odwlecze to nie uciecze, prawda?
Ma~ z Tosinkowa - na Twojego bloga też zajrzałam za późno, by ogarnąć całą Ciebie. Ale zdążyłam wyczytać historię imion Twoich czterech (!) pociech i poznać ich przynajmniej na "dzień dobry". Blog jest pozytywnym rejestrem wspaniałej rodziny, do której aż chce się jechać w gości. Masz poczucie humoru, fajny dystans do świata (o ile dobrze czuję ;-)), ładne włosy i mój podziw - za ten duży dom pełen ludzi i otwarte ramiona. Trzech synów i czwarta córka - normalnie szczęściara ;-).
Madeleine - za mało i za krótko - i w realu i na blogu. Nad Twoimi oczyma chyba wszystkie z nas się rozpłynęły, bo są takie wyraziste i tak bardzo niebieskie. Delikatna uroda studentki zupełnie nie wskazywała mi na to, że możesz mieć dwójkę dzieci! Bardzo ładnie mówisz i mam na myśli tak mowę ust jak i ciała.
Moaa - kiedy tak znienacka stanęłaś przy naszym stoliku i to akurat obok mnie - byłaś jak zjawisko. Rany - co za dziewczyna - przemknęło mi przez myśl. Czy ona aby na pewno przyszła do nas? Świetnie ubrana, z uczesaniem jakie uwielbiam i wspaniałym uśmiechem. Szkoda, że zanim zamieniłam z Tobą więcej niż kilkanaście słów - musiałam już iść. Masz w sobie fajną dostojność (nie mylić z wyniosłością!!!), ale szybko wertując Twojego bloga odkrywam też, że jesteś przyjazną, wrażliwą i serdeczną dziewczyną.
Agata - przywitałam się z Tobą i pożegnałam niemal jednymi i tym samym gestem... Nie znam nawet Twojego bloga. Jedyne czego się o Tobie dowiedziałam to to, że za jakiś czas będziesz Mamą. Życzę wszystkiego najlepszego!
I to by było na tyle.
Tekst skracałam i formatowałam kilka razy. Nie wspomnę, że kleciłam go przez kilka dni borykając się z techniką i czasem. I już nie mam do niego głowy ni serca. Ale "wypisałam" się. Na przyszłość będę miała pamiątkę ze szczegółami o swojej podróży na spotkanie z Wami (mam nadzieję, że nie ostatnie !).
Jednocześnie pozdrawiam bardzo serdecznie Asiayę, którą jako pierwszą poznałam w realu najpierw poznając jej blog - Wszystkie kolory Indii. Znam też osobiście Lusin z Eire - ale z nią poznałyśmy się na żywo w innych okolicznościach - zanim jeszcze ona zaczęła pisać bloga.
Wyżej opisane spotkanie było jednak wyjątkowe - bo tak wspaniale "stadne".
Dziękuję za uwagę i już się zamykam - zanim mnie ktoś gdzieś zamknie zmęczony mną do upadku sił ;-).
PS. I tak Was kocham :-).
Kobieta z drugiej strony lustra - nie zdążyłam jeszcze poznać Cię zbyt wiele poprzez blog, ale jestem na słusznej drodze. Koniecznie musisz wymyślić dla siebie jakiś krótszy nick, bo chociaż jesteś niewątpliwie Kobietą z krwi i kości wolałabym określać Cię jakoś bardziej personalnie. Wszystkie dziewczyny polubiły Twój zaraźliwy, szczery do bólu śmiech i ja też wpisuję się do Klubu jego miłośniczek - zwłaszcza, że ja tak nie umiem. Jesteś przesympatyczną, swojską dziewczyną, z którą na pewno można konie kraść i żałuję, że zabrakło czasu by jakiegoś gdzieś komuś podprowadzić ;-). Jednak co się odwlecze to nie uciecze, prawda?
Ma~ z Tosinkowa - na Twojego bloga też zajrzałam za późno, by ogarnąć całą Ciebie. Ale zdążyłam wyczytać historię imion Twoich czterech (!) pociech i poznać ich przynajmniej na "dzień dobry". Blog jest pozytywnym rejestrem wspaniałej rodziny, do której aż chce się jechać w gości. Masz poczucie humoru, fajny dystans do świata (o ile dobrze czuję ;-)), ładne włosy i mój podziw - za ten duży dom pełen ludzi i otwarte ramiona. Trzech synów i czwarta córka - normalnie szczęściara ;-).
Madeleine - za mało i za krótko - i w realu i na blogu. Nad Twoimi oczyma chyba wszystkie z nas się rozpłynęły, bo są takie wyraziste i tak bardzo niebieskie. Delikatna uroda studentki zupełnie nie wskazywała mi na to, że możesz mieć dwójkę dzieci! Bardzo ładnie mówisz i mam na myśli tak mowę ust jak i ciała.
Moaa - kiedy tak znienacka stanęłaś przy naszym stoliku i to akurat obok mnie - byłaś jak zjawisko. Rany - co za dziewczyna - przemknęło mi przez myśl. Czy ona aby na pewno przyszła do nas? Świetnie ubrana, z uczesaniem jakie uwielbiam i wspaniałym uśmiechem. Szkoda, że zanim zamieniłam z Tobą więcej niż kilkanaście słów - musiałam już iść. Masz w sobie fajną dostojność (nie mylić z wyniosłością!!!), ale szybko wertując Twojego bloga odkrywam też, że jesteś przyjazną, wrażliwą i serdeczną dziewczyną.
Agata - przywitałam się z Tobą i pożegnałam niemal jednymi i tym samym gestem... Nie znam nawet Twojego bloga. Jedyne czego się o Tobie dowiedziałam to to, że za jakiś czas będziesz Mamą. Życzę wszystkiego najlepszego!
I to by było na tyle.
Tekst skracałam i formatowałam kilka razy. Nie wspomnę, że kleciłam go przez kilka dni borykając się z techniką i czasem. I już nie mam do niego głowy ni serca. Ale "wypisałam" się. Na przyszłość będę miała pamiątkę ze szczegółami o swojej podróży na spotkanie z Wami (mam nadzieję, że nie ostatnie !).
Jednocześnie pozdrawiam bardzo serdecznie Asiayę, którą jako pierwszą poznałam w realu najpierw poznając jej blog - Wszystkie kolory Indii. Znam też osobiście Lusin z Eire - ale z nią poznałyśmy się na żywo w innych okolicznościach - zanim jeszcze ona zaczęła pisać bloga.
Wyżej opisane spotkanie było jednak wyjątkowe - bo tak wspaniale "stadne".
Dziękuję za uwagę i już się zamykam - zanim mnie ktoś gdzieś zamknie zmęczony mną do upadku sił ;-).
PS. I tak Was kocham :-).
warto było czekać na taaaką relację.Czytam Ciebie jak najlepszą powieść.Uwielbiam sposób, w jaki piszesz.Opis Twej podróży,w obie strony wywołał uśmiech, czasem dziki rechot:))
OdpowiedzUsuńDystans do świata mam w istocie, więc dobrze czujesz;)
Zdecydowanie za szybko odjechałaś, zdecydowanie.Na żywo jesteś równie imponująca, jak tu na własnym podwórku.Czytam Twojego bloga bardziej po niż przed spotkaniem (wcześniej nie zdązylam, jak chcialam) i tylko się upewniam, że miałam nosa:)
pozdrawiam ciepło i do następnego:*
Miło mi Ma~ a najbardziej lubię, jak ktoś miedzy wierszami rechocze ;-). Daleko mi do powieściopisania, ale na szczęście wiem, że pisanie jest zajęciem, które ... jest mi pisane? Lubię i daje mi to radość i wytchnienie - choć nad tym tekstem nieco się zmęczyłam. Ale wydarzenie było ważne i nadałam mu priorytet ważności w długości o ;-).
UsuńJa Ciebie też nie zdążyłam przed spotkaniem poczytać więcej. Ale wszystko przed nami - w tym na pewno kolejny meeting :-))))).
Zmęczona Tobą? Nigdy, nigdy, przenigdy! Ja mogłabym tak czytać i ze 1000 stron. Uwielbiam!
OdpowiedzUsuńRzeczywiście warto było czekać na taką relację. Przeczytałam ją z zapartym tchem! Amishko, nasza Mistrzyni Słowa! Tak to opisałaś, że czułam się, jakbym cały ten bardzo długi dla Ciebie dzień przeżywała razem z Tobą, jakbym z Tobą siedziała w tym pociąu i oglądała ludzi i krajobrazy.
Dzięki kochana za to, że mogłam ten dzień przeżyć jeszcze raz!
I to w taaaaki sposób! ;-D
No to do następnego! :-)))
Uściski! :-***
Ja wiem Julito - Ty jako red bull to się nigdy łatwo nie męczysz ;-). Nawet mną co mnie cieszy.
UsuńTak, tamten dzień był długi, ale wart wysiłku jaki w niego włożyłyśmy.
Pisanie, blogowanie - uzależnia - ale takie spotkania jak tamto - chyba też, co?
Te Twoje miano - Mistrzyni Słowa pochlebia mi bardzo, ale jak to ja - czuję się zażenowana i według mojego widzimisię - daleko mi do tego mistrzostwa. jakkolwiek Twojego zdania nie ważę się ... podważać ;-)>
Pięknie Pani pisze, zazdroszczę takiej lekkości pióra:)
OdpowiedzUsuńWitaj Karro :-). Bardzo dziękuję za miłe słowa. Taaa pióro mam dość lekkie - tylko czasem myśli ciężkie ;-). I niestety - nie zawsze czas i natchnienie na pisanie... Tym razem uważam, że przesadziłam z długością tekstu, ale tak jakoś wyszło...
UsuńNo i - jeśli mogę to proszę pomijać przydomek Pani. Amisha zdecydowanie lepiej brzmi ;-).
No...super mialyscie dziewczyny...:)))
OdpowiedzUsuńAniu - nic dodać nic ująć - super. Jedynie zdecydowanie za krótko.
UsuńOoo, nie wiedziałam, że byłam pierwsza :)) Pozdrawiam serdecznie!!
OdpowiedzUsuńBlogowo tak Asiayo i w zasadzie tez nosiłam się, by o tym spotkaniu napisać, ale sama nie wiedziałam czy mogę... potem zaszło to i tamto w moim zabieganym żywocie i tak jakoś zostało. Ale jednak - bądź co bądź jesteś pierwsza i nic tego nie zmieni - a spotkanie, choć tez niezbyt długie i musiałam mieć oczy dookoła głowy z uwagi na dzieci - było naprawdę przemiłe :-)
UsuńZamknie? Za co? Czytało się jednym tchem! I mi strasznie przypominało moje spotkania z osobami poznanymi dzięki internetowi. DZIĘKUJĘ! Widzę, że takie spotkania dają wszystkim podobne wrażenia, podobną radość. Dzięki blogosferze jeszcze, co prawda, nikogo nie miałam okazji poznać osobiście (da się nadrobić, prawda?;), ale współpracując z portalem sportowym czy dzięki wspólnej pasji, ale - w sumie dzięki społecznościówkom - poznałam naprawdę cudowne osoby. O jednej niedługo przeczytasz na blogu, bo w końcu mam chwilę na krótką notkę zbiorczą ;)
OdpowiedzUsuńAno - nadrobić się da i to na 100 % ;-). Proszę tylko o namiary - jak i kiedy ;-). Ja może nie należę do osób szczególnie wylewnych i nad wymiar towarzyskich (ale też życie mnie ogranicza i stąd to...) - jednak spotkam się chętnie z każdą osobą, którą znam dzięki blogom czy też innych internetowych poczynań. Nie powiem bym miała już za sobą wieeele takich spotkań (dosłownie na palcach jednej łapki)- ale czytając kogoś, o kimś, mam o nim większą wiedzę niż np o koleżankach z biura, które mijam na korytarzu od 7 lat. Przez rozmowy, czaty, e-maile znam te osoby lepiej i mam do nich sympatię większą niż do pewnych osób widzianych dzień w dzień. Tak to jest. Internet łączy jedynie technicznie - reszta jest kwestią duszy ;-).
UsuńAle to - jak widzę już wiesz.
Dziękuję, że mój długaśny post przeczytałaś jednym tchem a nie wydałaś przy nim swe ostatnie tchnienie ;-) Bo ja tak sobie myślę, że takie węże to raczej odstraszają.. - ale nie umiałam inaczej.
Co do Twego bloga - zaglądam i czekam. Sama długo nie pisałam, więc rozumiem. Ale oczywiście - już zacieram łapki :-).
Chyba mamy sporo wspólnego - ja w realu jestem raczej słuchaczem i obserwatorem niż gadułą i też mam takie znajomości, o których wiem więcej dzięki rozpisywaniu się np. mailowo niż o osobach, z którymi spędzałam sporo czasu np. podczas studiów. I wydaje mi się, że ta kwestia duszy czasem łatwiej wychodzi dzięki technice, bo łatwiej się wygadać komuś obcemu gdzieś daleko w świecie :)
UsuńCzytać lubię, choć ostatnio bardziej blogi niż książki ;) Sama potrafię napisać elaborat, więc tym bardziej mnie cieszy, gdy widzę, że nie tylko ja to robię. I najczęściej jest ciekawiej - o wiele - niż w moich esejach :) Choć faktycznie, takie długie notki zwykle odstraszają, ale chyba dlatego, że mamy kulturę skrótowości, SMS-ów - całe szczęście, że ja w nią weszłam już jako dość ukształtowana, bo okołopełnoletnia. Młodsze pokolenia mają już chyba nieco gorzej, po części na pewno przez aktualny system edukacji (takie spostrzezenie przy okazji zaczynającego się jutro roku szkolnego;).
A co do nadrobienia... ja zawsze jestem na tak! O ile są chęci, a czas i obowiązki pozwolą. A jak - może być i jak najszybciej ;) Do tego proponuję Biały, do którego mam w sumie nie tak daleko, a praktycznie go nie znam, bo byłam tam zawsze na chwilę i z kimś - będzie szansa poznać miasto lepiej z kimś, kto je uwielbia :)
Bardzo ciekawy blog. Trafiłam tu dzięki Anie ze ZblogowAnego Świata i chyba zostanę na dłużej :) Zapraszam do mnie www.opetana-samotnoscia.blog4u.pl i www.wierszokletka1987.blogspot.com
OdpowiedzUsuńKokosowa :)
Dziękuję bardzo Kokosowa. Zajrzę do Ciebie na pewno :-).
UsuńDroga Amisho.
OdpowiedzUsuńJa stary satyr zamiast brać Heliosa na spacer (bo ku temu pora), wytrzeszczam oczy, patrzę w monitor i czytam Twojego posta.
Pięknie napisany tekst - wspaniale.
Brakuje mi jednego, a mianowicie... zdjęć, chociaż... tak niezwykle obrazowo piszesz, że bez nich można śmiało obejść się. Być może jest to celowy zabieg z Twojej strony, nieistotne.
Serdeczne pozdrawiam Ciebie i Twoje Blogowe Przyjaciółki. :)))
Edek.
Edwardzie - miło, że mnie odwiedziłeś :-). Nawet bardzo. Ciągle mam przed sobą wizytę na Twoim blogu - ale co się odwlecze... ;-). Ahhh, biedy Helios - ruszajcie czym prędzej. Poczochraj go po grzbiecie w moim imieniu - w ramach rekompensaty ;-).
UsuńZdjęć osobiście nie robiłam... Jakoś tak wyszło. Myślę jednak, że przynajmniej stację PKP w Grajewie i tę dziurę w płocie, którą na nią wszyscy przełażą sfotografuję i pokażę, he he ;-). W ogóle muszę obfotografować to nasze miasteczko i je pokazać wszem i wobec - choć atrakcji w nim w zasadzie nie ma...
Tyle jest rzeczy, o których można napisać - a niby nic się nie dzieje, prawda?
Zalegam Ci z odpowiedzią na temat naszego Pastorczyka - pamiętam! To miejsce zasługuje zresztą na odrębny post jako taki, ale niestety - nie mogę wszystkiego ogarnąć a pisanie najlepiej mi wychodzi spontanicznie. Niektóre tematy wymagają zaś przygotowania...
Dziękuję za pozdrowienia w imieniu swoim i Koleżanek!
No i się popłakałam! :)
OdpowiedzUsuńNaprawdę!
Amishko, pisanie jest Ci zdecydowanie pisane.
Pięknie ubierasz w słowa wspomnienia :)
I dzięki Ci wielkie, że tak drobiazgowo wszystko opisałaś, bo czas niestety zaciera niektóre wspomnienia (szczególnie gdy pamięć słaba, jak moja).
A wiesz, że ja też myślę, że mnie, Ciebie i Lilijkę łączy coś...hmmm... nawet nie umiem tego nazwać... jakaś dziwna więź :)
"nieskruszony drobiazg pełen wrażliwości" - i znowu ryczę! ;)
Buuuu, nie płacz Mysko... ;-). Odwyk od pisania zrobił swoje - polało się słów... Ale na szczęście - to przyjemność a nie przymus. A niestety - więcej w życiu przymusów niż przyjemności - nie wiedzieć czemu...?
UsuńIstnienie dziwnych więzi jest niepodważalne zaś :-).
Ładnie Cię określiłam, prawda? W zasadzie samo tak mi się określiło i uznałam, że można opublikować ;-).
Jak to mój kolega radca prawny mówi - mowa-trawa, pismo-grunt - czego się nie zapisze - nie zawsze się pamięta - i tak piszę ZA mało - tyle mi umyka... No, ale cóż, widać nie wszystko da się uwiecznić...
Ściskam i don't cry please ;-).
Amisha, kobieto niezwykła i skłonna do poświęceń, po takich wyrzeczeniach i trudach musiała być nagroda - więc warto :),
OdpowiedzUsuńto prawda że spotkanie w blogosferze nie koniecznie muszą mieć odzwierciedlenie tej sympatii w realu, ale... jak dobrze że mają ;)
Jo - no bywam skłonna do poświęceń, nie ma to tamto he he. A w moim przypadku - póki co sympatia z blogosfery odzwierciedliła się :-).
UsuńO rany... Czytałam tego posta wczoraj - na szybko. Wieczorem, do poduszki. I dzisiaj do kawy, bo cudne są te wszystkie smaczki... (boszz pomyślisz że jakaś nawiedzona ;)) Ten "sześciopak oczekiwań" i psychiczna beczka dziegciu i ten makijaż który trzeba dźwigać i polisa na życie przed spotkaniem z nami :)))) Jechałam z Tobą tym pociągiem i zalała mnie fala wspomnień - "stacja las" kilka stacji przed moim właściwym, domowym przystankiem - w lecie, gdy zielone liście zasłaniają widok faktycznie siłą wyobraźni widzi się tam tylko dzika z walizami ;)) Ale już zimą, kiedy wracałam tęskniąc za maminym obiadem z akademika - migoczą światła za przesieką... widać wieś :) I... to pachnące drewno, Amishko - mój Tata całe życie przepracował w tartaku :) Wciąż jeszcze w jednym z nich pracuje, a dzieciństwo spędziliśmy z bratem wdrapując się po drewnianych belkach, deskach i chowając za górami trocin. Wiem CO CI pachnie :)) I o rany te konie - to ja chętnie z Tobą ukradnę - nawet całe stado :)) jako prowiant posłuży nam wiadro oliwek :D A zwracać się możesz personalnie po imieniu, nie ma sprawy :)) Dzięki. I pisz jeszcze bo dalej głodnam ;)
OdpowiedzUsuńAle pięknie mi napisałaś... Podobno mam lekkie pióro - jak to się mówi - ale i Tobie ono nie ciąży - wcale. A nawet wręcz przeciwnie!
UsuńNo i mam teraz więcej info na Twój temat - jak miło. Od razu mam ochotę na więcej tych koni he he he.
Tartak - najlepsza "perfumeria" ;-). Zapach drewna ma w sobie coś wciągającego...
:) dzięki :)
Usuńmam nadzieję, że uda się nam lepiej poznać bo jakoś blisko mi do ciebie, choooociaż jak patrzę na MAPĘ ;)
bardzo wciągającego :)
Oj tam. Jak wiesz mój mąż pracował w Krakowie. Mamy z Gr bezpośredni pociąg - jedzie się ok 7 godzin, ale to kropla w morzu wieczności. Książka, butelka wody i podróż minie jak z bata!
UsuńMiło było powrócić jeszcze raz do spotkania :)
OdpowiedzUsuńMiło tez przeczytać coś o sobie. Ja nie opisywałam więc powiem Ci tu, że odbieram Cie (po komentarzach też) jako mądrą osobę. To duży komplement wiedz o tym ;)
Fajnie było się spotkać, ale jakże fajnie wrócić do domu, nie? :)
Komplement nie jest duży - jest WIELKI - czego jestem świadoma i bardzo Ci dziękuję :). O Tobie (też innych dziewczynach, które poznałam dopiero na miejscu lub znałam z blogów bardzo mało)- napisałam na podstawie pierwszego wrażenia... Ale uważam, że wcale nie było mylne, choć raczej tyczyło powierzchowności. By poznać człowieka - trzeba troszkę więcej a czasem całkiem dużo...
UsuńOj, miło było wrócić do domu - zawsze lubię wracać, nie mniej niż gdzieś jechać. A że i jeżdżę teraz mało to i powrotów w moim życiu niewiele.
Tyle, że sami czasem siebie nie znamy... Wyznaję zasadę : tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono ;) Nie mniej jednak pierwsze wrażenie ważnym jest :)
UsuńPociąg długi,ale jaki! Długo kazałaś na siebie czekać :(
OdpowiedzUsuńuwielbiam Twoje notki. Twój sposób postrzegania świta. Niesamowita babka z Ciebie! Zazdroszczę tego spotkania, choć czytając poczułam się jakbym na nim była. :0)
Kresko - dzięki za miłe słowa :-). Niesamowicie dziękuję ;-). A spotkanie - fakt - można żałować - że się na nim nie było albo jak ja było krótko.
UsuńAmishko - wiedziałam że warto będzie czekać.
OdpowiedzUsuńJak zwykle nie zawiodłaś, a ja - chociaż ciągle to powtarzam, uwielbiam Cię czytać i uwielbiam Cię :)
Bezdyskusyjna jest ta więź nas łącząca. Strasznie się cieszę, że się znalazłyśmy.
Opisałaś nas pięknie. Łezka kręci się w oku na wspomnienie tych chwil. Koniecznie musimy to powtórzyć.
PS A zapach drewna? Ehhh jeden z moich ulubionych, obok zapachu świeżo koszonej trawy :)
Powtórzyć musimy Lilijko, na bank! Nie po to buduje się więzi i po to one się rodzą by się za szybko urywały prawda? Zapach skoszonej trawy... jasne! I jeszcze świeżego siana... i jeszcze... ah świat jest pełen porywających zapachów...
UsuńBardzo miło czytało się twoją relację, żałuję, że mnie tam nie było. Mam nadzieję, że następnym razem będzie nam dane się spotkać, buziaki:)
OdpowiedzUsuńŻółwinko - niewiadomo kiedy i jak ale załóżmy, że jesteśmy umówione ;-)
UsuńKochana, wpis robi wrażenie :) Pozytywny bardzo. I tylko tyle mam do powiedzenia. Trochę zazdroszczę takiego spotkania :)
OdpowiedzUsuńDevinette - następnym razem w drodze w mojej strony zajedź na kawę i tym sposobem nadrobimy spotkanie :-).
Usuńcudownie się Ciebie czytało....i znowu sobie przypomniałam spotkanie...fajnie było....
OdpowiedzUsuńDzięki Magdo! Fajnie, fajnie... ale wszystkie wiemy, że MAŁO!
UsuńPięknie napisane Amisho. Szczególnie motyw podróży - piszesz tak porywająco, obrazowo :-).
OdpowiedzUsuńCudnie, że udało Wam się spotkać i, że spotkanie było cudne :-). Pięknie napisałaś (znowu :-)) o każdej uczestniczce.
A też znalazłam w tekście odbicie swoich własnych odczuć, które czasami, w momentach kumulacji, we mnie wzbierają: "pełna wewnętrznej złości na cały świat i własną bezradność" - musimy być silne, żeby przetrwać te gorsze, trudniejsze okresy, ale to się zawsze opłaca, bo te lepsze dni przecież zawsze nadchodzą :-).
Pozdrawiam najserdeczniej i życzę samych lepszych dni!
Twoje słowa Mamo Ammarka są zawsze dla mnie cenne - bardzo Ci dziękuję :))))). Podróże zdarzają mi się rzadko, więc jak gdzieś ruszę to przeżywam je krok po kroku i zapamiętuję ze wszelkich stron... Liczę na to, że może kiedyś i my się zobaczymy, choć nie jest to łatwe - patrząc na taki plan dzisiaj. Jednak niezbadane ... jak wiesz ;-).
UsuńA te zawirowania codzienności tak w rzeczy samej są niczym, choć męczące... Każdy na pewno tak miewa...
W porę odpowiadam, co? ha ha - ale nadrabiam wszystko na szybko i z poślizgiem czasowym (jednak wiem, że Ty też to znasz).
Zloty są bardzo ciekawe, choć ja wolę mniejsze grupki, po kolei poznać ludzi, którzy mnie zainteresują. Na blogu poznałam swoją najlepszą dziś przyjaciółkę. Więc wydaje mi się, że warto. Przez neta znalazłam też faceta.
OdpowiedzUsuńTeraz też miałabym ochotę poznać co niektóre, ale jakoś brak czasu no i... chyba mam już za dużo znajomych. Nie jestem w stanie utrzymywać kontaktu ze wszystkimi ;(
Mononoke - duże zloty jakoś mnie nie kuszą, ale takie spotkanie jak nasze - fajne!
UsuńNo i... niestety i mnie czas ogranicza i odległość - stąd takie spotkania są u mnie rzadkością i jeśli są - bardzo cieszą!
na przyszle wakacje szykuj sie na mnie, bo tym razem nie odpuszcze!!!
OdpowiedzUsuńpiekny post, pieknie napisane. myslalam o tym malym zlosniku w pociagu i myslalam, ze to prawda, ze to co w nas szczepimy w naszych szkrabach.
pozdrawiam serdecznie
Asiu - szykuję się i mam nadzieję, że tym razem się uda!!!
Usuń