Zima mnie wnerwia bo nie chce odejść. Powinna poczuć się już syta po swoim ostatnim sezonie. Tymczasem jest uparta jak bury osioł. Pół marca a tu nadal jakieś zawieje, chlapy, mrozy, mrozki i szarugi. Idę do roboty przed 7 rano - mróz podsycany wiatrem. Siedzę w robocie - za oknem ponuro albo na chwilę pojawia się słońce, które za dosłowną chwilę zostaje nikczemnie wykurzone przez śnieżycę. I znowu robi się ponuro i ciemnica ogarnia świat. Wracam do chałupy po 15 - pada mokre dziadostwo. Oczywiście smagana nadzieją, że po południu będzie cieplej - nie zabieram ni czapy ni kaptura. Normalka. Przecież smagany to człek być musi przez atmosferę a nie przez nadzieję. Nadzieja złudna jest. Matka głupich. I na taką głupawą jej córkę wychodzę. Limit kurtek, szalików oraz tych samych na okrętkę swetrów, golfików i kamizelek już mi się wyczerpał w grudniu... Ileż człek może łazić do roboty ciągle w tym samym??? No, niektórzy mogą. Nawet bez prania przechodzi im to... na czysto.
Lubię Cię zima, ale do czasu. Po prostu odejdź w spokoju świętym i zapraszamy w grudniu 2010. Bye! Po prostu spadaj ... na drzewo. ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Dobre słowo zawsze mile widziane :-).