W poniedziałek rano zawiozłam mamę do szpitala w Białymstoku.
Droga była lekka, łatwa i przyjemna. Bystre słońce błyskało mi promieniami prosto w okulary, co lekko uprzykrzało mi jazdę, ale nie narzekałam na ten feler zbyt głośno, gdyż:
1. słońce - element obecnie deficytowy - przyjmować je więc należy nawet w oczy szeroko otwarte podczas jazdy...
2. brak słońca podczas podobnej podróży następnego dnia okazał się znacznie bardziej dramatyczny.
Dojechawszy do swojego miasta uniwersyteckiego - utartym szlakiem pomknęłam pod uniwersytecki szpital - od lat potocznie zwany Gigantem. Nie bez powodu, ma się rozumieć.
Dotarłszy:
Najpierw pół godziny kręciłam się po szpitalnym parkingu w poszukiwaniu miejsca by gdzieś przycupnąć swoją polówkę. Miejsca nie znalazłam. Szpital - jak to Gigant - ogromny, aut pod jego gmachem jeszcze więcej. Wyjechałam więc z tego parkingu jak nie pyszna. Z kwitkiem. Opłaconym zresztą w kwocie 2,50 zł. Nieważne, że nie zaparkowałam ani na sekundę a jedynie zżarłam trochę nerwów i paliwa mijając się w labiryncie ścieżynek z innymi poszukującymi kawałka podłogi autami. Na chodnikach i skwerkach w okolicy szpitala ani igły wbić, nie to co karoserię i cztery koła... Dwa razy okrążyłam pobliskie rondo w poszukiwaniu miejsca by przystanąć i rozsądku by nie dostać świra. W końcu wjechałam na rozległy i niemal pusty parking przy pobliskiej Filharmonii. Oczywiście przed parkingiem zakaz parkowania dla "obcych" i szlaban. Szlaban jednak uniesiony - więc sobie pozwoliłam... Obok dwie taksówki. Wyskoczyłam zza kierownicy, pędzikiem do taksówkarza i pytam: Panie, jak Pan myśli? Mogę tu tak sobie poparkować jakiś czas? Starszy Pan - majestatycznie opuścił szybę swojego wozu i serdecznie zaprosił do współdzielenia przyfilharmonijnej przestrzeni - Niech pani sobie parkuje, codziennie tu stoję, nikt nie kontroluje, szlaban podniesiony cały dzień.
A niech mnie nawet i skasują za parkowanie na dziko - pomyślałam. Chrzanię to. Problem sercowy mamy w końcu mamy - więc może jakiś parkingowy kanar i nam w razie czego okaże serce. Torbę podróżną na ramię i poszłyśmy do szpitala. Nie było daleko, nie. Ale mi popizgało wiaterkiem po rajstopkach, że u hu hu. Jo. Znowu miałam rajstopy (ale nie tamte podarte, nie, nie - inne, już bardziej pancerne). I mini - a jakże. Dżinsową. Z Lidla - k woli ścisłości. Bo to było jakoś tak, że pewnego dnia zaleciałam do Lidla po rukolę i oliwki. Leciałam chybcikiem, bo do przedszkola po dziecię śpieszno i nianię by już od młodszego uwolnić... I tak mi się oczy niebacznie rozbiegły po tych "lawetach" z mydłem i powidłem co to zawsze stoją na środku tegoż sklepu... I te spódniczki tak sobie leżały niedbale... Podarte opakowania, pomemłane, wszystkie rozmiar 36. Idealne. Nawet się głębiej nie zastanowiłam, czy brać. Nawet sobie nie przyłożyłam do siebie. Do kosza i wio. I mówię Wam - idealna. Nie zdejmowałabym ani na chwilę. No, ale czasem zdejmuję. I potem znów zakładam. Nawet w mróz. Śnieg. Wiatr. Taka to, moi mili super mini maksymalnie udana. Szkoda, że nie ma ci ona fan pejdża na fejsie - dałabym jej co najmniej z 1000 superlajków ;-).
Dobra, koniec żartów.
W końcu idziemy do szpitala. W poważnej sprawie. Najpierw na Centralną Izbę Przyjęć. Otwieramy drzwi i ... - choć to nie ja mam problem z sercem - jestem blisko jego zawału. I choć przyszłyśmy tu w poważnej sprawie - ogarnia mnie jakiś przewrotny śmiech. Ludzi tłum. Okiem sięgam by nim do końca kolejki dotrzeć i choć moje oko - zgoda - nawet w okularach lekko niedowidzi - to i sokole by nie pomogło. Przeciskamy się na koniec tej niebotycznej kolei i spoglądamy na siebie porozumiewawczo - mama w oczach ma dramat a ja chyba jednak komedię. Sadzam mamę na krzesełko a sama stoję w kolejce. Rozdziewam się z kurtki, przyglądam tłumom, pykam telefonem... Jak dobrze, że mam smartfona... Pocztę sprawdzam, czaty urządzam z mężem, z A. wymieniam myśli i słowa, na Fejsie się sobie pałętam... Po 2,5 godziny udręki dobijamy do okienka. Rejestracja już nie trwa długo. Odchodzimy do przebieralni, potem idziemy na oddział. A kolejka nadal jak kolej transsyberyjska... Do nieba by wołać o pomstę, ale czy by kto w niebie pomsty chciał słuchać? Ogromny szpital w 300-stu tysięcznym mieście, przyjmujący pacjentów z całego regionu bądź nawet spoza, pacjentów z wyznaczonymi terminami hospitalizacji i taki cyrk! Dwa okienka rejestracyjne dla takiej rzeszy chorych!
Ale to jest nic. To były tylko 2,5 godziny.
Trzy tygodnie przed przyjęciem do szpitala byłam z mamą w tym samym szpitalu w poradni kardiochirurgicznej. Na przyjęcie czekałyśmy... 7 godzin, choć było tylko troje pacjentów. Jak to możliwe? Ano. Przecież wiadomo nie od dziś, że polska służba zdrowia z cudów słynie. Cudownie uzdrawia. Wiecie jak to jest grzać twardą ławę przed drzwiami gabinetu przez 7 godzin? Lepiej się nie dowiadujcie...
Samo przyjęcie na oddział odbyło się już szybkie i sprawne - krótki wywiad, badanie cienienia, pobór krwi. Następnie zaprowadzono mamę na salę numer 4, wskazano łóżko i nakazano czekać na rozwój wypadków. Niemal od razu "koleżanki" z sali - wszystkie już PO operacjach serca - ciepło przyjęły mamę do swego grona. Po tym, jak mama "urządziła" się na sali i wymieniła pierwsze doświadczenia z towarzyszkami niedoli, ja zebrałam się do kawałka i opuściłam podwoje Giganta.
Na szczęście szlaban przy Filharmonii nadal był podniesiony...
Droga do Grajewa - idealna. Dojechałam jakbym leciała.
Oczekiwałam, że następnego dnia mama zadzwoni z informacją o terminie operacji i że termin ten nie nastąpi później niż za dzień, dwa.
Siedzę więc dnia następnego w pracy i czekam. Dzwoni mama i mówi, że... wypisują ją ze szpitala i dobrze by było, żebym po nią przyjechała. Tego typu operacja wymaga, by pacjent był zdrów na tip-top (pomijając przypadłość do operowania - ma się rozumieć) a u mamy - okazuje się - nie wszystko gra. Nałaziła się już po lekarzach wszelkiej maści zanim przybyła na oddział i była pewna, że jest już przygotowana na wielkie cięcie. Guzik. Do domu, znów do lekarzy, potem znów do poradni kardiochirurgicznej i znów na Rejestrację Centralną...
Można dostać zajoba? Można. Nie dość, że wszystko się przeciąga, mama ma serdecznie dość to jeszcze ja kolejne dni urlopu muszę na te wycieczki pobierać. Początek roku a ja już się z niego wycyckuję na cacy. Ale co zrobić? Biedna mama sama się nigdzie nie ruszy a nikt inny poza mną jej nie wspomoże.
Zwolniłam się więc przedwczoraj z pracy 1,5 godziny, odebrałam Olka z przedszkola i razem ruszyliśmy po Babcię w dal. Może to nie jest odległość jak do Kalkuty, bo jakieś 75 km, ale w dwie strony daje to już 150. A tu zima szaleje. Sypie śnieg. Tańczy i miota się po szosie, w szyby się dobija, widoczność utrudnia. Ruch duży, w jednym z leśnych ciągów przymusowy postój 20 minut. Wypadek - myślę. Ale nie - drzewo na drodze - albo sobie samo rymło albo je ktoś podciął... Olek się nudzi, zjada przedszkolnego banana a w końcu zasypia. Wlokę się jak żółw - najpierw za lawetą z drewnem, potem za zdezelowaną ciężarówką. Szybciej niż 60 się nie da. Wyprzedzić-nie wyprzedzić... Już, już mam wyprzedzić a tu sznur pojazdów z naprzeciwka. I tak aż do Białegostoku... Na szczęście na "Gigantycznym" parkingu nie brak już wolnych miejsc.
Aleksander robi furorę na "maminym" oddziale. Wszystkie panie zachwycają się długością rzęs, czernią głowy i drobiazgiem twarzy. Babcia dumna, ja jakżeby inaczej... Cóż, próżna babka, próżna matka ;). Ale czy to wstyd być dumną z syna, wnuka? Mama odchodzi ze szpitala niechętnie. Chciałaby mieć TO już za sobą. Ale zyskała chociaż tyle, że oswoiła nieco strach i miejsce. Dowiedziała się też od lekarza, że - niestety - operacja jest naprawdę konieczna. Kolejnym razem przyjdzie tu już na pewno bardziej spokojna...
Wracamy do Grajewa. Na wylocie z Białegostoku zakręcam do Centrum Handlowego Auchan. Moja mama nigdy nie była w tak wielkim sklepie... Najpierw jej się podoba, jest poniekąd zachwycona, ale po wejściu na ogromną halę gubi rezon. Łazimy pomiędzy napakowanymi półkami, kładziemy co nieco do koszyka, rozglądamy się... W końcu mama stwierdza, że już jest zmęczona, sklep jest za duży i nie chce jej się już na nic patrzeć. Idziemy do kasy, płacimy za konsumpcyjne drobiazgi i wychodzimy. Ale nie tak od razu. W pasażach handlowych ja - głodna jak stado wilków - kupuję sobie hamburgera a Olek z Babcią po 2 gałki od Grycanek. Oluś uwielbia lody - dawno nie jadł. Kiedy stanął przy chłodni z licznymi pojemnikami pełnymi kolorowych, słodkich papek - ślinka ciekła mu po szaliczku ;). Wybrał sobie miętę z czekoladą i kokosa. Wyrafinowany gust 5-cio latka, prawda? Zasiedliśmy sobie przy stoliczku - babcia z wnukiem na słodko a ja wiadomo - kawał mięcha z warzywami w środku buły i pikantny sosik curry ;). Na co dzień nie jadam fast foodów, pizzy ni frytek. Ale na wyjazdach nie omieszkam zębem zawadzić o takie menu. Lubię!
Droga powrotna śliska i biała jak mleko, ale tu ślimaczkiem, tu żółwikiem, tam dżdżowniczką i spokojnie docieramy pod blok. Moje autko klepię po przyjacielsku po karoserii - że ciepłe, że zwinne i że bezpieczne. A co? Myślicie, że rzeczy nie mają swoich "dusz"? Mają. Przynajmniej na pewno mają je moje samochody ;-).
Próg mieszkania przekraczamy o 19-stej. Stęskniony Maksymilian dostaje szału radości i wszystko rozwala ze zdwojoną siłą... Śpiewa, przepatruje torby z zakupami, wysuwa nagle taśmowo szereg żądań - pić, jeść, siku, lizaka... A kiedy chce na ręce mówi: Mamo, daj mi cię do mnie ;). Wtedy wybaczam mu nawet dziury w ścianach.
Wyczerpujące 2 dni.
Wczoraj spokój. Siostra zabrała mamę na Pastorczyk. Myślę, że kolejne podchody operacyjne aż po Wilkanocy.
Musiałam się "wypisać". Miałam taką potrzebę. Pisałam to oczywiście po kawałku, przez dwa dni i pewnie co najmniej przez 2 dni będziecie to czytać, ale przecież istnieje coś takiego jak "powieść w odcinkach", prawda?
Pisanie mnie uspokaja, koi nerwy. A te są naderwane. Nie przez mamę, nie przez moje wyjazdy, nie przez chwilowy brak męża. Przez jeszcze zupełnie coś lub kogoś innego. Nie jest to jednak temat na blogowe rozważania. Mogę jedynie napomknąć tyle, że prawdziwym bywa stwierdzenie, że z rodziną (nie każdym jej elementem, ale jednak) najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Chociaż... w moim przypadku to chyba nawet na zdjęciu wychodzi się źle. Nie. W ogóle się na nim nie wychodzi. Nie chcę z taką rodziną nawet zdjęcia. Wiwat burakom! ;-).
Kto jest zaś moim najlepszym przyjacielem? Wbrew wyżej wspomnianemu buractwu głośno podkreślam - mój mąż. Indyjski. Najlepszy. Tęsknię.
Dziękuję Wam serdecznie za uwagę. Lżej mi.
Na szczęście szlaban przy Filharmonii nadal był podniesiony...
Droga do Grajewa - idealna. Dojechałam jakbym leciała.
Oczekiwałam, że następnego dnia mama zadzwoni z informacją o terminie operacji i że termin ten nie nastąpi później niż za dzień, dwa.
Siedzę więc dnia następnego w pracy i czekam. Dzwoni mama i mówi, że... wypisują ją ze szpitala i dobrze by było, żebym po nią przyjechała. Tego typu operacja wymaga, by pacjent był zdrów na tip-top (pomijając przypadłość do operowania - ma się rozumieć) a u mamy - okazuje się - nie wszystko gra. Nałaziła się już po lekarzach wszelkiej maści zanim przybyła na oddział i była pewna, że jest już przygotowana na wielkie cięcie. Guzik. Do domu, znów do lekarzy, potem znów do poradni kardiochirurgicznej i znów na Rejestrację Centralną...
Można dostać zajoba? Można. Nie dość, że wszystko się przeciąga, mama ma serdecznie dość to jeszcze ja kolejne dni urlopu muszę na te wycieczki pobierać. Początek roku a ja już się z niego wycyckuję na cacy. Ale co zrobić? Biedna mama sama się nigdzie nie ruszy a nikt inny poza mną jej nie wspomoże.
Zwolniłam się więc przedwczoraj z pracy 1,5 godziny, odebrałam Olka z przedszkola i razem ruszyliśmy po Babcię w dal. Może to nie jest odległość jak do Kalkuty, bo jakieś 75 km, ale w dwie strony daje to już 150. A tu zima szaleje. Sypie śnieg. Tańczy i miota się po szosie, w szyby się dobija, widoczność utrudnia. Ruch duży, w jednym z leśnych ciągów przymusowy postój 20 minut. Wypadek - myślę. Ale nie - drzewo na drodze - albo sobie samo rymło albo je ktoś podciął... Olek się nudzi, zjada przedszkolnego banana a w końcu zasypia. Wlokę się jak żółw - najpierw za lawetą z drewnem, potem za zdezelowaną ciężarówką. Szybciej niż 60 się nie da. Wyprzedzić-nie wyprzedzić... Już, już mam wyprzedzić a tu sznur pojazdów z naprzeciwka. I tak aż do Białegostoku... Na szczęście na "Gigantycznym" parkingu nie brak już wolnych miejsc.
Aleksander robi furorę na "maminym" oddziale. Wszystkie panie zachwycają się długością rzęs, czernią głowy i drobiazgiem twarzy. Babcia dumna, ja jakżeby inaczej... Cóż, próżna babka, próżna matka ;). Ale czy to wstyd być dumną z syna, wnuka? Mama odchodzi ze szpitala niechętnie. Chciałaby mieć TO już za sobą. Ale zyskała chociaż tyle, że oswoiła nieco strach i miejsce. Dowiedziała się też od lekarza, że - niestety - operacja jest naprawdę konieczna. Kolejnym razem przyjdzie tu już na pewno bardziej spokojna...
Wracamy do Grajewa. Na wylocie z Białegostoku zakręcam do Centrum Handlowego Auchan. Moja mama nigdy nie była w tak wielkim sklepie... Najpierw jej się podoba, jest poniekąd zachwycona, ale po wejściu na ogromną halę gubi rezon. Łazimy pomiędzy napakowanymi półkami, kładziemy co nieco do koszyka, rozglądamy się... W końcu mama stwierdza, że już jest zmęczona, sklep jest za duży i nie chce jej się już na nic patrzeć. Idziemy do kasy, płacimy za konsumpcyjne drobiazgi i wychodzimy. Ale nie tak od razu. W pasażach handlowych ja - głodna jak stado wilków - kupuję sobie hamburgera a Olek z Babcią po 2 gałki od Grycanek. Oluś uwielbia lody - dawno nie jadł. Kiedy stanął przy chłodni z licznymi pojemnikami pełnymi kolorowych, słodkich papek - ślinka ciekła mu po szaliczku ;). Wybrał sobie miętę z czekoladą i kokosa. Wyrafinowany gust 5-cio latka, prawda? Zasiedliśmy sobie przy stoliczku - babcia z wnukiem na słodko a ja wiadomo - kawał mięcha z warzywami w środku buły i pikantny sosik curry ;). Na co dzień nie jadam fast foodów, pizzy ni frytek. Ale na wyjazdach nie omieszkam zębem zawadzić o takie menu. Lubię!
Droga powrotna śliska i biała jak mleko, ale tu ślimaczkiem, tu żółwikiem, tam dżdżowniczką i spokojnie docieramy pod blok. Moje autko klepię po przyjacielsku po karoserii - że ciepłe, że zwinne i że bezpieczne. A co? Myślicie, że rzeczy nie mają swoich "dusz"? Mają. Przynajmniej na pewno mają je moje samochody ;-).
Próg mieszkania przekraczamy o 19-stej. Stęskniony Maksymilian dostaje szału radości i wszystko rozwala ze zdwojoną siłą... Śpiewa, przepatruje torby z zakupami, wysuwa nagle taśmowo szereg żądań - pić, jeść, siku, lizaka... A kiedy chce na ręce mówi: Mamo, daj mi cię do mnie ;). Wtedy wybaczam mu nawet dziury w ścianach.
Wyczerpujące 2 dni.
Wczoraj spokój. Siostra zabrała mamę na Pastorczyk. Myślę, że kolejne podchody operacyjne aż po Wilkanocy.
Musiałam się "wypisać". Miałam taką potrzebę. Pisałam to oczywiście po kawałku, przez dwa dni i pewnie co najmniej przez 2 dni będziecie to czytać, ale przecież istnieje coś takiego jak "powieść w odcinkach", prawda?
Pisanie mnie uspokaja, koi nerwy. A te są naderwane. Nie przez mamę, nie przez moje wyjazdy, nie przez chwilowy brak męża. Przez jeszcze zupełnie coś lub kogoś innego. Nie jest to jednak temat na blogowe rozważania. Mogę jedynie napomknąć tyle, że prawdziwym bywa stwierdzenie, że z rodziną (nie każdym jej elementem, ale jednak) najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Chociaż... w moim przypadku to chyba nawet na zdjęciu wychodzi się źle. Nie. W ogóle się na nim nie wychodzi. Nie chcę z taką rodziną nawet zdjęcia. Wiwat burakom! ;-).
Kto jest zaś moim najlepszym przyjacielem? Wbrew wyżej wspomnianemu buractwu głośno podkreślam - mój mąż. Indyjski. Najlepszy. Tęsknię.
Dziękuję Wam serdecznie za uwagę. Lżej mi.
Lubisz rukolę, oliwki i dziurawe ściany. Ja Cię kocham i cóż, że na odległość!
OdpowiedzUsuńUwagę miałam skupioną, przeczytałam jednym tchem, ale komentować nie będę. Nigdy nie recenzuję dobrych książek, jedynie zachęcam do kupienia. Nie masz jakiego znajomego wydawcy, który dałby Tobie i sobie zarobić?
Rzecz jasna Lucy, miłość odwzajemniona :). Do rukoli podchodziłam kilka razy. Trzy pierwsze podejścia były raczej chybione... ale widać ta miłość musiała się rozwijać powoli. By nagle buchnąć jak obuchem w łep. Uwielbiam ten ostrawy w smaku "mleczyk" i jest to taki mój must have lodówki. Historia oliwek - taka sama, choć znaaaaacznie starsza. A ściany - cóż - wiemy obie (pewnie nie tylko my), że albo się je "pokocha" takimi jakimi je uczyniono albo można się z nerwami na zakrętach nie wyrobić.
UsuńHmmm, jak Ci trzy osoby mówią, żeby się wziąć za książkę to zaczynasz wizualizacje, że już masz ją na własnej półce! Jakkolwiek wiem, że pisze mi się dość łatwo i lekko to jednak czy aż na tyle...? Z marzeń "ot takich sobie" własna książka chyba jednak byłaby właśnie TYM. Ale ni pomysłu, ni czasu... Ja jeszcze nadaję się by coś opisać, ale fantazji to chyba mi brak.
PS. Już to czasem komuś pisałam - lepszego komplementu dla mnie - niż taki właśnie, by napisać swoją kniżkę - ni ma. A jaka jeszcze pada taki od pewnych osób... Dziękuję :)
Jeszcze jedno Lucy - brak konkretnego odniesienia się do treści bywa czasem najlepszym komentarzem ;).
UsuńSpłonęłam pąsem, a to Ty powinnaś ;)
UsuńMówią psychologowie i inni -odzy, że wizualizacja drogą do celu, ale weź tu, człowieku, wyobraź sobie żmudne etapy pracy, zdobywanie informacji, poprawki. Łatwo pomyśleć o efekcie końcowym, ale proces twórczy zazwyczaj się omija. Twórczy, nie kreatywny ;)
Zresztą z wieloma rzeczami tak jest. Najważniejszy pierwszy krok i wiara w siebie. Wiem, że lekkość pióra, spostrzegawczość i dowcip to nie wszystko, a jednak wiele na początek.
Ja dłużej do oliwek podchodziłam, może zbyt wcześnie zaczęłam, stąd ta przestrzeń czasowa. Rukolę zjadłam po raz pierwszy z czerwoną cebulą w piórkach (innej nie zniesę - a propos, imć Kononowicz z Białegostoku chyba?), czarnymi oliwkami, fetą i czosnkowym vinegretem, więc podstawy miałam dobre. Jednak zielone oliwki pokochałam w pierwszej kolejności, podjadając ozdobę z talerza
Ps. Nie komuś pisałaś tylko swojej koleżance Sun!!!!!!!!!!!!!!!! :)))))
UsuńLucy - ja już tyle razy płonęłam i nadal płonę tym pąsem, że mi miejsca na gębie nie starcza. Serio... Czasem już mi nie wypada o tym pisać, bo by to mogło wyglądać jak fałszywka... A ja daleka od fałszu. Skromna, spokojna ;-)
UsuńSunshine - dokładnie Ciebie miałam na myśli pisząc te akurat słowa, he he :). Serio... Inne osoby, które mi tak cudownie kibicują w pisaniu w zasadzie też.
Ale - jak to ja - chyba jeszcze muszę duuuużo pracować, by zasłużyć na te wszystkie tak wspaniałe opinie. Pewność siebie i wiara w siebie to jednak ostatnie z cech jakie do siebie odnoszę.
W kwestii pewności siebie również mamy podobnie. Mnie jednak mobilizuje dobra atmosfera, życzliwi ludzie, nie znoszę natomiast rywalizacji. No bo po co sprawdzać, kto jest lepszy? Jaka jest miara lepszości? Nigdy nie bierze się pod uwagę obiektywnych czynników walki o tron, jak pogoda (meteopaci mają gorzej), wiara w siebie (możesz być geniuszem, ale zapewniany w przeszłości o swoim niedołędztwie (jest taki wyraz???) nie masz szans na wygraną), itd.
UsuńWażne, żeby mieć przy sobie kogoś, kto przyprawia Cię o skrzydła, czyż nie? Nawet na odległość!
Buziaki, dziewczyny!
o pieronie, aleś tego spłodziła...poczytam jak wrócę od mojej doktorki...:)
OdpowiedzUsuńTaki ze mnie pieron Mammo właśnie. Uczę się pisać krótko, ale tylko tasiemce i kolejki transsyberyjskie są "moje".
UsuńUlecz się skutecznie, do poczytania :)
No i bardzo dobrze, że się "wypisałaś". No niestety duże szpitale to straszne kolejki.Ja Ci
OdpowiedzUsuńogromnie współczuję, bo masz teraz naprawdę trudny czas, wielce niefartownie się ułożyło, że akurat teraz nie ma Twego męża. Ale to zawsze tak jest - kłopoty chodzą stadami. Pamiętaj - życie to nie tylko te udręki, nadejdą i lepsze dni.Nie martw się na zapas o operację mamy, zdążysz się namartwić gdy będzie taka konieczność. A rodzina - czasami jestem bardzo szczęśliwa, że jej prawie nie mam.Mniej szarpania nerwów i rozczarowań.
Trzymaj się dzielnie.
Miłego, ;)
Anabelku - dziękuję. No... tak się kurde niefajnie układa. Ale tak jak piszesz - lepsze dni nadejdą. Jakby inaczej?... Wiesz, ja nie mam doświadczenia z dużymi szpitalami, w zasadzie poza tym, gdzie urodziłam swoich synów - prawie żadnego z żadnymi szpitalami i lekarzami. Odpukuję głośno - bardzo! - ja nawet z tymi synkami to w zasadzie tylko na szczepienia chodzę. Bo zdrowi. A z mamą trzeba pocierpieć, by ona mogła się naprawić i pożyć jeszcze w lepszej kondycji. Rodzina zaś - duża. Ale sa w niej czarne owce i strasznie bodą. Bez powodu. Ja jestem najmniej konfliktowa w całej rodzinie, ale pewne rzeczy już mnie ponoszą... Ach, szkoda słów. Pozdrawiam :)
UsuńKrótko mówiąc - Grochola Katarzyna, Michalak Katarzyna i inne nasze rodzime pisarki niech się bać zaczną!!! Oto nadchodzi nasza Amisha :) Wizualizacja rozpoczęta - to w temacie Twojej książki :)
OdpowiedzUsuńJa tam wolę roszponkę :) Oliwki uwielbiam.
Parkingi wielgaśne nie są mi obce, kolejek do rejestracji nie znoszę. Niech szlag trafi tych mądrali co Twoją mamunie tak szarpią we wszystkie strony....
Zazdroszczę tego autka z duszą, cieplutkiego i tęsknoty za mężem zazdroszczę kochana :*
A burakom (nie warzywom) to samo co budzikom... głośno nie wypowiem bom dzisiaj agresywna odrobinkę ;)
No nie...Sun, poleciałaś po bandzie! Grochola! I ja... Wy, kobietki macie wygórowane oczekiwania co do mnie... ;) Never ever. Ale ... byłoby wspaniale, nie ukrywam.
UsuńRoszponka jest równie dobra, choć bardzo neutralna w smaku. Taka jak szpinak. Ja zresztą lubię wszelakie zieliska.
Autko Sun... Ja to taki głupek wsiowy jestem. Zaraz się przyzwyczajam, lubię, nawet wady traktuję jak zalety...Bo jak masz zawsze pod górkę - to jak raz polecisz z górki to jakbyś Pana Bogi za nogi złapała. Technicznie jednak - jestem zadowolona z tych 4 kółek. Boże, jak mi się jakość życia poprawiła - jakkolwiek to zabrzmi.
Tęsknota za mężem. Podeszłaś do niej tak nowatorsko, że zacznę ją gloryfikować. Głupio to zabrzmi z boku - ale życzę Ci takiej bądź podobnej. Rozumiemy się tutaj bez słów.
Buraki są pyszne i zdrowe. Ale te w rodzinie trują jak cholera....
Nie rzucam słów na wiatr i nie mielę jęzorem bez potrzeby. Naprawdę uważam, że jesteś w stanie swoim piórem podbić serca Polek :) I nie pawie piórko tudzież inne ptasie mam na myśli. Zastanów się nad tym. Ale najpierw mamusię wylecz, ściągnij męża do PL i wówczas bierz się za pisanie. Z Twojego bloga można książkę utworzyć, a więc nie masz się co martwić :)
UsuńZaciągnę języka u pewnej pięknej, znanej mi niemalże osobiście, pisarki. Póki co znamy się mailowo. Zapytam się jak technicznie sprawy się załatwia i do którego wydawnictwa należy zapukać. Poza tym jedna z nas, blogerka, pracuje w wydawnictwie więc zapewne podpowie co i jak zrobić, aby Amishki książkę wydać. Także bez wymówek mi tu ;)
Kiełki lubię także... najbardziej słonecznika, aczkolwiek rzodkiewki też są pyszne.
Nie ma to jak nowe autko. Moje jest stare, ale ma duszę, rozumiemy się, wie że nie może się psuć, aczkolwiek nie jest tak cieplutkie jak Twoje :)
Tęsknota... Wiśniewski napisał w Samotności w sieci, że najgorsze to nie mieć za kim tęsknić... Rozumiemy się bez słów kochana. Dziękuję :*
Buraczki uwielbiam :) Barszczyk czerwony z ziemniaczkami i słoninką szczególnie. A buraczki z barszczyku trę na tarce, dodaję jogurtu greckiego, odrobinkę majonezu i kilka ząbków czosnku :) Pychota ;)
*zasięgnę języka... tak miało być ;)
UsuńNapisałam dłuuugi komentarz. Kliknęłam nie wiem co. Nie ma. Wdech-wydech... Grrr, Może jutro... Sunshine - już dawno uczyniłaś mnie kraśnym burakiem... Co ja teraz zrobię? Po tym co napisałaś?
UsuńNie wiem.
Idę "lać" małego bo ugryzł dużego. I duży jedynie płacze i się skarży. Nie oddaje małemu. Ależ ten Aleksander Wielki w swej litości i miłości.....
Tak, z rodziną to czasem się tak wychodzi... sama się wiele razy przekonałam. Teraz liczę tylko na siebie no i na męża. Też jest moim najlepszym przyjacielem;)
OdpowiedzUsuńmam nadzieję, że czas rozłąki minie Wam szybko.
Mamie życzę dużo zdrowia.
serdeczne pozdrowienia,
Gosia.
Gosiu - cóż, nie na wszystko mamy wpływ - mimo starań. Ważne, by samemu mieć czyste sumienie w postępowaniu z rodziną. Nie da się zawsze tańczyć tak jak każdy zagra. czas mija - jeszcze TYLKO 2,5 miesiąca ;). Dziękuję za odwiedzinki i też pozdrawiam!
Usuńoj tak z rodzina tak bywa i pomoc rodziny często zawsze kosztuje najwięcej, niby nie przeliczas na pieniądze ale jednak.....;)niech już mąż wraca i ukocha żonę najmocniej jak się da !!!!!:)
OdpowiedzUsuńTak Magbillku, niech wraca. Rodzina jest bardzo ważna, ale szkoda, że nie każdy jej członek ma podobne zdanie. Albo rozumie to opacznie. Albo... w ogóle niczego nie rozumie.
Usuńdałaś radę ;) i dobrze mimo wszystko wiedzieć, na kogo można liczyć ;),
OdpowiedzUsuńja pod niebiosa wychwalam lekarzy z AM, bo uratowali nam życie, kazali przyjeżdżać bez skierowań, po jednej rozmowie telefonicznej, mimo iż oddział przeznaczony był do remontu...
a żeby Cię pocieszyć dodam, że ostatnio najpierw nie mogłam znaleźć kluczyków od auta, więc przetrząsnęłam wszystko, po czym nie budząc męża wzięłam jego auto i jadąc do pracy wjechała we mnie babeczka... okazało się, że kluczyki moja trzyletnia córa zapakowała do plecaka, bo wybierała się na wycieczkę ... więc stwierdziłam, że jak zawożę dokumenty, ładnie jest, może na pocieszenie sobie choć kilka zdjęć zrobię, czego efektem była zerwana klisza w analogu i cyfrówka, wpadła w zaspę....
Jo, imienniczko - dziś chyba raz na 100 lat pełnię dyżur przy kompie ha ha ;) . Sami lekarze z AM w B. - tu im wiele nie mogę zarzucić. Tylko ich brak i ta organizacja działania... Poradnia kardiochirurgiczna działa w B. w ramach Oddziału... a lekarze dzień w dzień operują i nim znajdą chwilę dla pacjentów - mija co najmniej te 7 godzin. I nikt, po prostu nikt nie interesuje się tymi biedakami na ławie naprzeciw gabinetu oczekującymi na konsultacje. Nie wiedziałam czy to sen, czy jawa. Ja zdrowa, ale mama i inni pacjenci chorzy. Poważnie. Na serce.
OdpowiedzUsuńAsiu, jeszcze te Twoje klisze! Ja nawet analoga nie daję rady używać. Jesteś wyjątkowa... Dla mnie Bóg objawił się...w komórce ;).
*** cyferka, nie analoga, rzecz jasna.
UsuńNo to mialas przygody i zapewne jeszcze niejedna Cie czeka...
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith
To chyba raczej nie są przygody Kochana Judith. To takie pisanie o "małym" w wielkim rozmiarze. Taka mała rzeczywistość moim oczkiem.
UsuńSerdeczności jak zawsze Kochana :)
Ja juz Twoj talent do plastyczności opisow dawno chwaliłam. Że sie tak przypomnę.
OdpowiedzUsuńNie chcę być bardzo pesymistyczna, bo sama tego nie lubię, ale tak to jest, że w rodzinie jedno dziecko potem przejmuje opiekę nad rodzicami.I ja tak jeździłam z moją mamą, potem ojcem, do stolicy regionu, do Kielc, też podobna odleglość, i w sniegu i zawiejach, i z troską, co dzieci wtedy robią, i w te i z powrotem, nieraz codziennie. I chcialabym, zeby czas sie cofnął o ponad 10 lat, żebym tak ich mogła nadal wozić. A rano do pracy i na wszystko była siła.
O, Ardiolo, jak dawno Cię nie "widziałam" w blogosferce.
UsuńJasne, że pamiętam Twoje pochlebne opinie o moim pisaniu ;). Dobrego się nie zapomina, prawda?
Siłę na zajmowanie się mamą póki co jeszcze mam. I oby mi jej starczyło na dłuuuugo :).
Zawsze powtarzam, ze najlepiej trzymac sie jak najdalej od szpitali, jednak nie zawsze sie da.. Ja tu siedze prawie codziennie, na pelnym etacie, nawet w tej chwili ;))
OdpowiedzUsuńpozdrawiam
Lauro, gdyby tylko było można te szpitaliska ominąć... Ale niestety, teraz mam ich aż zanadto.
UsuńPowiem Ci Amishko, że współczuję Wam tej tułaczki po szpitalach bardzo. Trza mieć końskie zdrowie (o ironio!), żeby chorować :-/
OdpowiedzUsuńSzkoda, że nie macie już tego za sobą... dobrze jednak, że mama nieco się już oswojona.
Z rodziną.... echhhh..... też to znam :-/
Buziaki kochana!
Żebyś wiedziała Mysko - naprawdę trzeba zdrowia na te... choroby!
UsuńPewnego dnia w końcu jednak będzie PO. Oby tylko POmyślnie...
A w rodzinie zawsze się znajdzie jakaś czarna owca. Bądź 2. Ech, mniejsza z tym. Oby do... wiosny (właśnie czytam, że kolejne porcje śniegu mają nadejść...).
2 dni czytania?
OdpowiedzUsuńAmishko, żartujesz sobie...
Powiem tylko tyle, że we mnie miałabyś (i masz) wierną czytelniczkę.
A posiadając Twoją książkę na półce byłabym dumna przeogromnie :)
Więcej napisze na spokojnie, w innej formie ;)
Dziękuję Lilijko :))).
UsuńJa naprawdę powinnam być już czerwona jak burak od tych komplementów.
Kto wie... może kiedyś jednak wydam jakąś "broszurkę"... ;). A jeśli nie - to przecież zawsze mogę sobie piśmiennie używać tutaj.
Temat buraków poruszany był wyżej. I bardzo proszę się do ich grona nie zaliczać ;)
UsuńUżywaj Kochana jak najczęściej.
I jak najwięcej :)
Co prawda to prawda, Lilijko. Wobec tego ja jestem burakiem czerwonym a "oni" dajmy na to... buraki pastewne (dosłownie ;).
UsuńKochana Amishko, wiem, że powtarzane Ci to było pod tym postem już wielokrotnie, ale Ty naprawdę powinnaś napisać książkę. Ten wpis czyta się jak książkę. To już prawie jest książka. Jestem z Tobą na tym "Gigantycznym" parkingu, pod tą filharmonią, widzę Cię, jak stoisz w kolejce w szpitalu i jak jedziesz swoim cudownym autkiem (ja też z tych co wierzą, że auta mają duszę! I nie raz gadaliśmy do naszej Lagunki ;-D).. tak cudnie i obrazowo to opisujesz!
OdpowiedzUsuńCo do całej sytuacji, nie zazdroszczę! Ech, ta nasza służba zdrowia! Brak słów po prostu. Dobrze, że mama oswoiła się ze strachem. Będzie dobrze!
Wiem, że ciężko Ci musi być bez męża, ale - może to marne pocieszenie - czas szybko mija!
A Ty jesteś dzielna babka i dasz radę! :-)
Kochana, miłego weekendu! I odpocznij choć troszkę! :-*
Julitko, już nie będę się powtarzać, ale Twój kolejny głos "pisz książkę"! jest dla mnie niezwykle cenny. Kiedyś NA PEWNO. Poza podróżą do Indii to moje drugie i chyba ostatnie "egoistyczne" marzenie. O! Właśnie - podróż do Indii byłaby jednym z ciekawszych jej (tej książki;-)) rozdziałów - jak mniemam ;).
UsuńWiem, że czas leci - dlatego mówię - to nie JESZCZE, to już TYLKO 2 miesiące :).
Oswojenie strachu w przypadku mamy jest ... wielkim krokiem na przód. Serio. Taki ten rok jakiś ciężki... ale chyba nawet 13-ka jest do zniesienia...
Weekendy w P. zupełnie mnie nie cieszą. Już wcale. Ale to tylko tak między wierszami. Pomijając pewne sprawy czekam jednak na naszą gruszę by tam zakwitła, na te mlecze pod oknem, na bociany i krowy na łące...
Mam nadzieję, że jak przyjdzie wiosna i to wszystko o czym pisze się pojawi i zakwitnie, to te weekendy bardziej będą Cię cieszyć!
UsuńŚciskam! :-***
Jakie w odcinkach? Jednym tchem a nawet bez tchu bym powiedziała. Wspolczuje wycieczek, niestety trzeba mieć końskie zdrowie żeby chorować... Co do gustu "lodowego" to znam takiego chłopca, co to miętowe lody koniecznie, Mysko prawda? Z rodzina to nawet na zdjęciu najlepiej na skraju żeby się można było odciąć....
OdpowiedzUsuńStokrotko :). Ja czasem tak "w odcinakach" piszę, bo na raz mi pary nie starcza ;). A Ty tu wręcz bez tchu ;-)... Dziękuję :)
UsuńTak, zdrowie konia by chorować to adekwatne określenie!
Hmm, mamy na myśli Myskowego Gutka? Oj, to by się chłopaki ( w końcu rocznikowi rówieśnicy!) polubili :). Jakby co - nasz Olu ma właściwe podejście również do dziewczynek - stąd i Twoja Stokrocia na pewno miałaby się z nimi dobrze :).
Ja nie chciałabym odcinać się od rodziny. Szkoda, że nie cała rodzina ma takie samo zdanie. Ech!
Ufff, dobrnęłam do końca...ale nie, żeby nudno było, wręcz przeciwnie :)... się dowiedziałam, że mąż Amishy egzotyczny, że Maksymilian w domu (jak i u mnie:), że laska drobna i szczupła, szczuplejsza nawet niźli Mamma Mia (bo kto to widział trzydziestkę szóstkę nosić, no kto? buuu :(...że mama Amishy oparcie w niej ma, a aparaty to wszystkie do dupy ::))...zwłaszcza jak rodzinie pstrykają :)
OdpowiedzUsuńpozdrówka!
Mamma Mia - hmmm, również macie Maksymiliana??? Jak miło! A też taki "szatański" jak nasz?
UsuńMąż egzotyczny - zaiste. Ale tak na co dzień to jest egzotyczny mało. Albo już tę egzotykę oswoiłam? Może. Chociaż nie. Od początku był mało indyjski jak na mój gust, he he. I to chyba jednak dobrze, bo nie wiem, czy w codziennym życiu w polskich realiach zbytek egzotyki by się sprawdził.
36. Dokładnie. Ale nie każde 36 jest takie same ;). Czasem 38 mi pasuje. Mam ledwo 161,5 cm wysokości (niedawno dokładnie się zmierzyłam hi hi) i moja waga waha się zawsze w granicach 55 kg (+/-1 kg). Dużo mniej tudzież więcej nie jest mi wskazane.
No. Tak wyszło, że mama może liczyć tylko na mnie i na Bet (siostrę). Ale Bet dogląda mamy na miejscu, ja wyjazdowo ;).
Co do rodziny - mam nadzieję, że ta moja własna nie będzie musiała się "odcinać"... Pracuję nad tym odkąd ją mam :).
Nie czytalam dwa dni (p). przeczytalam w 10 minut (p) i to ze zrozumieniem:)) Przypomnialas mi ....choc i tak nie zapomnialam, ale wyrzucam na razie z podswiadomosci , problemy mojej mamy z sercem, tylko....jej operowac to cos nie chca, bo ona cukrzyk, zle sie goi- zwlekaja, oby nie za dlugo :(
OdpowiedzUsuńW poniedzialek ma termin u lekarza.
No i oby do wiosny- u nas tez sypie i odgarniamy, odsniezamy, sola sypiemy.....
Aniu - gracias ;).
UsuńA Twoja Mama co ma źle z serduchem? U nas zastawki do naprawy...
Cukrzyca to cholerne dziadostwo, ale jeśli serce wymaga ingerencji - myślę, że nawet ją uda się "przeskoczyć"... Powodzenia i zdrówka dla Mamy!
Wiosna stała się póki co jakimś utopijnym marzeniem... Koniec marca a tu nadal mróz, śnieg i depresja! Ale to na pewno minie... ;)
Ja też jestem za tym,abyś popełniła grubą fajną księgę,bo czyta się Cię smakowicie.Czekam wiec z utęsknieniem na opasłe tomisko.Chciałam sprostować jedną zawartą we wpisie inforrnację.Lody Grycan nie mają nic wspólnego z paniami zwanymi "Grycankami". Te panie produkują ciastka,natomiast lody produkuje ojciec męża, pani Marty Grycan, Ta pani wraz z córkami w rozmiarze XXXL propagując " modę" na otyłość zrobiła antyreklamę lodom swojego teścia,bo ludzie jedząc je myślą ,że mogą zostać grubi. Ażeby było jasne, zdaję sobie sprawę,że otyłość to często choroba /chociaż nie zawsze/,ale nie można mówić,że świetnie jest być grubym i obżerajmy się na potęgę Pozdrawiam Noneczka.
OdpowiedzUsuńNoneczko. Dziękuję za lekcję odnośnie Grycana (Grycanek). Powiem szczerze, że nie wiedziałam kto u nich co produkuje... To nazwisko jakoś tak się wypromowało chyba głównie za przyczyną tych pań-celebrytek w rozmiarze XXXL ;). Ja znam jedynie lody Grycan. Ciastek żadnych... Może dlatego, że ciastek nie jadam? Lody zaś lubię. To moje ulubione słodycze :). Niekoniecznie Grycana, bo najlepsze są "u Włodka" w naszym Grajewku hi hi.
UsuńKsiążka zaś - ach. Nie mówię NIE. Ale to temat na daleką przyszłość.
Pozdrawiam :)