czwartek, 10 lutego 2011

Niemoc...

Opętała mnie niemoc. Nic mi się nie chce. Męczy mnie senność całodobowa, choć paradoksalnie ani nocą ani dniem nie mogę tak naprawdę spać. Przewalam się z boku na bok jak beczka prochu (lub pożal się Boże śmiechu), sykam, marudzę, narzekam, cierpię. Jakaś taka Matka Cięrpiętnica się ze mnie zrobiła. Jestem znudzona wszystkim dookoła. Moja energia poszła w las, niewiele mnie cieszy a raczej wszystko dookoła mnie wnerwia lub na wszystko pozostaję obojętna.

Niech już ten Junior się urodzi. Wiem, wiem... Początkowo będą trudności z włóczeniem nogami, nocne karmienia i przewijania, wizyty środowiskowych, wycieczki na szczepionki, być może ryki-beki kolkowe i inne atrakcje. Wiem, wiem... Tym razem na dokładkę będzie obok całkiem już samodzielny ale i wymagający zarazem 3 latek, któremu też trzeba będzie poświęcić czas. Więc wiem, że łatwo nie będzie. Ale mimo wszystko chcę, by Junior narodził się już jak najszybciej. Nawet dziś czy jutro (w co szczerze wątpię). Jutro zaczyna się 40 tydzień a zatem teoretycznie jak i praktycznie mogę się kulać z tym pękatym brzuchem jeszcze i ze 3 tygodnie - co jest wielce możliwe po doświadczeniu z Olkiem... Toż to zgroza i koszmar ! Jest mi ciężko i niewygodnie! No i do tego jak napisałam na wstępie - sennie i mozolnie. No kurde mol - litości... !!!

Co by tego wszystkiego mało było - zanosi się na to, że niebawem znowu zostanę sama. To znaczy - nie sama jako tako - bo przecież jest Olek i będzie Junior, ale znów uczynię się... tzw. słomianą wdową. Tym razem jednak tylko tak pół na pół - porównując nadchodzącą sytuację do tej, kiedy Mister Broda rezydował długie miesiące w Indiach. No, ale jednak słomiane wdowieństwo jako takie ponownie mi się kroi. Nie, nie, nie. Nie przeraża mnie to - gwoli wszelakiej jasności :-). Ja bowiem w tym wszystkim zaprawiona w boju jak dobry bimber szlachetnym miodem ;-). Ogólnie rzecz bowiem biorąc sytuacja, choć może wydawać się z boku dość trudna i lekko skomplikowana - w ogólnym zarysie kształtuje się niezwykle pozytywnie. Ten rok zaczyna się dla nas całkiem nieźle i całkiem ciekawie. Nowości takie i siakie. Ale o nich w swoim czasie. Gdyby miały bowiem okazać się tylko czczym gadaniem - nie warto strzępić sobie jęzora zawczasu. Niemniej jednak - mam nadzieję, że będę mogła te ukryte myśli rozwinąć pomyślnie za jakiś czas.

Tymczasem - Olek pożarł na kolację niemal całą czekoladę, którą to ja miałam się zapchać, bo naszło mnie na słodkie. Po 2 kawałeczkach ja jednak poczułam już przesyt słodyczy, natomiast Olek miał ciągły niedosyt i nie ustąpił, aż puste opakowanie po bakaliowym Wedlu wylądowało w koszu. Z uwagi na mój marazm i nerwowość bez powodu - odpuściłam sobie i jemu kazania i zakazy zjadania takiej ilości słodyczy na wieczór. Zupełnie jest mi to obojętne. Chciał, zjadł i nie ma. Może szubienica nas za to nie czeka - jak by to podsumowała moja mama. Teraz Olek siedzi w szafce z butami i wyciąga oraz wciąga sznurówki ze swoich trzewiczków z komentarzem - "mama, ja szyję swoje buciki". Kilka rozbebeszonych par leży więc na środku korytarza i choć normalnie by mi to trochę przeszkadzało - dziś nie robi to na mnie wrażenia. Dziś nawet obiadu nie gotowałam, bo mi się nie chciało. Poszliśmy na pizzę, której nie jadłam wieki całe. Głód ma wielkie oczy, więc zamówiłam sobie wielką. Zjadłam 3 kawałeczki z 8 i poczułam, że teraz to już nie w 9, ale gdzieś w 13 miesiącu ciąży jestem. Ledwo doczłapałam na własnych siłach do domu, choć specjalnie wybrałam pizzerię blisko tegoż domu. Niepożarte kawałki pizzy zabraliśmy w pudle ze sobą, więc jutro obiad też mam z głowy. Nie jest to najzdrowsze i najlżejsze menu na krańcu ciąży, ale to też już zupełnie mnie nie wzrusza. 

Nie wiem skąd Olek ma tyle sił. Wstaje rano, w dzień prawie nigdy nie śpi ni sekundy i jako ostatni zasypia. Zanim zaśnie - wyczynia szaleństwa łóżkowe - krzyczy, piszczy, skacze nam po łbach, zadaje setki pytań, na które ja nie mam już siły odpowiadać a Mohi ich nie rozumie, bo choć z polskim posunął się deko do przodu to ciągle nie na tyle, by pojąć gderliwego jak kwoka Aleksandra...

Ech... naprawdę nic mi się nie chce. 

I że też chciało mi się o tym napisać? ;-) ;-) ;-)

3 komentarze:

  1. Jak na tę wszechogarniającą niemoc, to super mocny post - świetnie się czytało, chociaż stanu, w którym jesteś nie zazdroszczę i życzę, by jak najszybciej malutek się pojawił (a niedawno trzeba było życzyć, żeby jeszcze trochę poczekał - i jak Ci Amishko dogodzić haha ;)).

    Nie wiem o co chodzi, ale na moim blogu w liście czytanych blogów - twój pokazuje zawsze co drugi post, więc np, teraz przez przypadek zobaczyłam ten, bo zaraz po "lutowym liście" była u mnie info, że nowy post to "lekki retusz" to jest chyba jakiś psot a nie post mniemam ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Mamo Ammara - babie w ciąży nie dogodzisz ha ha. Poza tym - zmieniają się "rzeczy" wokół nas i teraz naprawdę zależy nam teraz na jak najszybszym przyjściu na świat małego. W 40 tyg. już spokojnie może ;-).
    Aha, napisałam 2 posty jakoś tak ciągiem - stąd Blogger mógł nie nadążyć w pokazywaniu im u moich drogich czytelników ;-).

    OdpowiedzUsuń
  3. No nie dogodzisz, ale w-nie-ciąży też czasami trudno :D. U mnie sprawa z postami dotyczy chyba więcej niż jednego posta - muszę się temu przyjrzeć - nie chcę tracić lektury :)
    No i czekam czekam na ten post najważniejszy :)

    OdpowiedzUsuń

Dobre słowo zawsze mile widziane :-).