Nie byliśmy na Pastorczyku mniej więcej 2 tygodnie. Najpierw siedzieliśmy tam niemal pół roku i czasami już dostawałam od tego pobytu tzw. śmergla, a tymczasem wystarczyło wyjechać stamtąd na kilkanaście dni... i co? I tęskno. Za ryczeniem byka, pianiem koguta, przestrzenią rozległą i prostymi obiadami mamy... Tęsknota zresztą obustronna była. Przez pół roku to można nawet do diabła przywyknąć - nie mowa o dwójce wnucząt płci męskiej, które zarówno babcia jak i dziadek (oraz ciotka Bet jak najbardziej - choć dzieci to ona trzyma krótko i zwięźle a instynktu macierzyńskiego nie posiadła - mam nadzieję, że jeszcze) - kochają miłością bezwzględną (mnie najbardziej kochają tam psy i koty LOL).
Sobota była słoneczna, ale zawiewało chłodnym wiatrem, stąd siedziałam z Maksymalnym głównie w domu, gdyż od tygodnia gnębi go katar. Olek również zasmarkany, ale gdzież by on tam w domu usiedział - opaputany na wiejską cebulę i wio - rundy po obejściach, oborach, stodołach, rycie w piaskownicy czy wyjazd z dziadkiem na łąki kopać rowy (czyt. meliorować).
Niedziela zaś była całkowicie - od stóp do głów - po prostu piękna - takie późne lato - co prawda lekko już jesienne, ale do tego stopnia miłe dla ciała i ducha, że aż mnie radość rozpierała. Niemal non stop łaziłam po dworze ciągając za sobą Maksymila w wiejskim wózku albo nosząc go na rękach. Dzień ogólnie był prosty, jasny i spokojny - nie tylko z uwagi na pogodę, ale też na atmosferę i wydarzenia, a raczej ich brak. Babcia woziła rowerem Aleksandra - na bagażniku, mieliśmy na obiad gołąbki, psy wygrzewały się w słońcu, wpadła ciocia Jadzia na chwilkę i Lucyna z Karoliną - też na chwilkę... Było naprawdę jakoś tak... aksamitnie. Aż się boję, czy następnym razem nie będzie dla równowagi drelichowo. Bo co za dużo to nie zdrowo, prawda?
Michał ma się średnio. Bardzo schudł, chodzi jakby połknął kij i co rusz idzie poleżeć. Kiepski jest, jednak przecie żyje, chodzi, coś tam nawet usiłuje robić, ale ogólnie twierdzi, że czuje się zwyczajnie do dupy. Miejmy nadzieję, że przynajmniej nie będzie z nim gorzej...
A tak poza wszystkim - jesień w przyrodzie powoli stawia swoje coraz bardziej pewne kroki. Zieleń szarzeje, brązowieje, znika i przygasa. Na polach dojrzewa kukurydza i pora na wykopki. Poranne rosy, chłody i mgły, pieczarki na pastwiskach, krzyk żurawi... Jest ładnie. Kocham jesień.
witam jak pozwoli mi odwiedzać blog to bym chciała bo też lubię pisać blog:))
OdpowiedzUsuńPoniedziałkowe pozdrowienia zostawiam i
wspaniałego nowego tygodnia życzę
Amisha wiesz co? :) Poza tym, że masz poczucie humoru i styl, które uwielbiam, to masz niezwykły wprost dar opisywania przyrody. Gdy czytam te opisy, to tam po prostu jestem i spowija mnie ten aksamit i te kolory i zapachy - dzisiaj jesienne, wcześniej letnie. Dobrze, że weekend był taki udany. Nie ma to jak porządnie naładować baterie przed roboczym tygodniem, a bratu życzę dużo sił i zdrowia i, by jak najprędzej doszedł do siebie!
OdpowiedzUsuńagatucha123 - co mam nie pozwolić? Zapraszam i pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńMamo Ammara - dziękuje bardzo za pochlebne słówko:)) - a co do przyrody - jak wiesz jestem z nią za pan brat i od urodzenia żyłam w świecie, gdzie to ona jest wyznacznikiem wszystkiego i od niej wszystko zależy. Otaczała mnie i otacza w zasadzie nadal... Przyroda i pogoda - dwa sztandary powiewające na maszcie życie na wsi :). Cieszę się, że podobają Ci się te moje spontaniczne opisy...Sama jakoś zwykle omijałam bądź nie wczytywałam się w opisy przyrody (dajmy na to w lekturach) - ale pisać o tym lubię :))).
OdpowiedzUsuń3mam kciuki za Michala, oby jak najszybciej wyzdrowial!!!
OdpowiedzUsuńto u Was jeszcze na polach kukurydza? u nas byla pokoszona zanim wyjechalismy do Paki???
Tak Asiu - jeszcze na polach - zwykle koszą ją aż w październiku - na kiszonkę w silosie :)))
OdpowiedzUsuń