Kocham warzywa. Zdecydowanie bardziej niż owoce. Niemal codziennie muszę zjeść jakąś surówkę, bo inaczej „jarski robak” wierci mi od środka dziurę w brzuchu. Więc ogólnie – moja miłość do warzyw jest wielka i niepodważalna.
Ale nieco już podupadam na pomysłach (dobrze, że jeszcze nie na umyśle...) jarskich obiadów. Bo od pewnego czasu gotuję już niemal wyłącznie takie.
Ja - oczywiście mimo chęci, prób i zapędów – nie jestem wegetarianką, ale mój małżonek – zdecydowanie tak. Nie je mięsa od ponad roku. Szerokim łukiem omija również ryby i jajka. Dyspensy na te ostatnie udzielił sobie jedynie przy okazji polskich świąt oraz podczas podróży po kraju i świecie, kiedy to nie miał dostatecznego wyboru w menu. Dyspensa na mięso nie zdarzyła mu się nigdy. A lubił sobie podjeść mięska – oj, lubił! Nie mniej niż ja. Tylko, że ja nie mam na tyle silnej woli i na tyle słabych potrzeb smakowych, by wyrzec się kiełbasy, bekonu, smalcu i salcesonu. Wszelkie moje podchody w tym względzie wzięły w łeb (o czym pisałam swego czasu tutaj) więc – z nosem na kwintę, ale skutecznie zaprzestałam wybiórek z motyką na księżyc. Siłą rzeczy, obecnie jem tegoż mięsa zdecydowanie mniej, ale nie omieszkam regularnie wpadać do mięsnego po pasztecik czy szyneczkę. Wiejskiego koguta od mamy też nie odmawiam, a rosół na jego „bazie” cenię sobie szczególnie. Pokój pożartym przeze mnie kogutom – ja naprawdę nie chciałam... To tylko tak po prostu wychodzi... A raczej te koguty same mi wchodzą do paszczy...
No tak... myślę sobie... Ale przecież M. pochodzi z tzw. ciepłych krajów, gdzie zawsze jest dostęp do świeżych warzyw i owoców i w porównaniu z mięsem są one względnie tanie. Dodatkowo – Indie są krajem, w którym żyje wielu wegetarian i kuchnia jarska bryluje pośród mięsnej jak gwiazda. Co więcej – w ciepłym klimacie ma się raczej mniejszy „popęd” na schaby. Nawet u nas, w upalne dni wolimy bowiem zjeść chłodnik, sałatę z rzodkiewką czy zupę owocową. Ale zasadniczo jesteśmy ludźmi mięsa – bo mamy ostre zimy, warzywa w postaci świeżej jedynie w sezonie (poza tymi, co dają się przechować czyli głównie okopowymi i kapustnymi oraz importowanymi – ale ich smak i cena pozostawiają jak dla mnie wiele do życzenia) i... taką mamy, proszę państwa, wielopokoleniową tradycję żywieniową. A już szczególnie obarczeni mięsożerstwem są ludzie ze wsi – tacy właśnie jak ja. Więc w porównaniu z M. – jestem niejako wpisana w krąg drapieżników i wyrwać się z niego jest mi o wiele trudniej niż jemu. O. Tak się moi drodzy usprawiedliwiam. Bo jakoś trzeba ulżyć ciężarom sumienia, prawda?
Jednak – wracając do punktu wyjścia tegoż postu – bywają chwile, że wegetariańskie upodobania M. rzucają na mnie cień (o, nawet się zrymowało). Żeby bowiem nie stać przy garach dwa razy dłużej niż to wskazane i nie gotować „z” i „bez” mięsa – przyrządzam jedynie jarskie obiady. I chwalę je sobie, chwalę, owszem – ale czasem brak mi już na nie pomysłów, natchnienia i smaku. Bo, jakby nie było, mając do dyspozycji jedynie warzywa i nabiał, nie podskoczę kulinarnie zbyt wysoko w porównaniu z posiadaniem do owej dyspozycji również mięsa i ryb. Ale cóż - widać to kara za jedzenie mięsa. Że dzień dnia muszę się głowić, co by tu dziś upitrasić i dlaczego pewnie znowu skończę na warzywnym curry...
Na temat tego, co i jak zajadamy, zamierzam napisać odrębny post. Zresztą w myślach i obietnicach (również tutaj, na blogu) piszę go już co najmniej ruski rok... Ale zwykle mam właśnie tak, że jak coś tam sobie w łepku uplanuję napisać, to przeważnie zejdzie mi na niczym, ewentualnie na rozbebłanej wersji roboczej. A najlepiej wychodzi mi tzw. pisanie spontaniczne. Na szarpaka. Nachodzi mnie nagła myśl i poddaję ją pisemnej obróbce. Milczeniem zbywam wartość takich wpisów, bo często są one w ogóle bez wartości, a służą jedynie egoistycznej potrzebie uformowania jakiegokolwiek tekstu. No, ale bynajmniej dochodzą do skutku...
Ale dobra - nie ma co chlapać ozorem na sucho, bo trzeba wymyślić, w co ten ozor dziś włożyć na obiad (tzn. ozorki wykluczone - aczkolwiek z sosem ogórkowym - palce lizać!). A zatem - warzywa! Do kuchni biegiem marsz i szykować mi się do obiadu!
Droga Amisho.
OdpowiedzUsuńW życiu jest coś, co zwykliśmy nazywać „prawem serii”, z którego właśnie korzystam. Ostatnio piszę do Ciebie nagminnie, ponieważ poruszasz tematy, które mi „pasują”.
W najbliższą niedzielę wybieram się do Czarnowa (za Kamienną Górę) do aśramu, gdzie odbędą się uroczystości poświęcone Śri Panca tattvie. Jak zawsze uroczystości te kończą się ucztą wegetariańską. Potrawy przyrządzane przez tamtejszych mnichów i bhaktów są bardzo smaczne i co najważniejsze – zdrowe. Danusia, moja żona, która jest mięsożernym Stworzeniem, o dziwo, rozkoszuje się „smakołykami”, które przywożę z Czarnowa. Moje podniebienie jest przyzwyczajone do nabiału, warzyw i owoców (krajowych). Białko zwierzęce, w 80 procentach zastępuję białkiem znajdującym się w warzywach. Dla jasności podaję, że nie jestem wegetarianinem. Znam przypadki osób, które próbowały przejść na wegetarianizm, ale finał był opłakany – przypłacały anemią albo w najlepszym przypadku stanem ogólnego osłabienia organizmu. Nasza – europejska kuchnia oparta jest na mięsie, i taką pozostanie.
Anisho, moje gadanie ma się nijak do Twojej wiedzy na temat kuchni indyjskiej, którą znasz dobrze jak mało kto, dlatego kończę ten komentarz z wypiekami na twarzy.
Pozdrawiam serdecznie Ciebie, Twoją Rodzinę i wszystkich „blogowych” Gości.. : ))))
Ezo - niezmiernie mi miło, że do mnie zaglądasz, czytasz i jeszcze nie żałujesz własnego- cennego dla mnie - słowa :). Ja niestety - nie potrafię być wegetarianką, choć jak napisałam - kuchnia bezmięsna u mnie teraz na tzw. topie. I cieszę się z tego - aczkolwiek miewam chwile zwątpienia ;-). Na szczęście mąż nie jest wymagający pod względem jedzenia. Nawet nie musi jeść "po indyjsku" - to raczej ja sama mam teraz "fazę" na ich kuchnię. Ale tak naprawdę nie jestem szczególnym specem od kuchni indyjskiej. Eksperymentuję, próbuję, bawię się... A rzecz w tej kuchni ma się głównie w przyprawach.
OdpowiedzUsuńŚri Panta tattive? Niewiele mi to mówi, ale mam nadzieję, że odpowiedź znajdę na Twoim blogu :).
Serdecznie Cię pozdrawiam i życzę udanej wizyty w owym Czarnowie!
Droga Amisho.
UsuńŚri Panca Tattva – to pięść Aspektów Boga u wyznawców Pana Kriszny. Święto, o, którym piszę jest podzielone na pięć uroczystości, poświęconych każdemu bóstwu z osobna. Niejako najważniejszym z bóstw (o ile można je podzielić [?]) jest Ćajtanija - nauczyciel pozostałych.
Po niedzieli, postaram się zamieścić na swojej stronie kilka zdjęć i ewentualnie filmik z uroczystości w Czarnowie.
Przed chwilą przeczytałem komentarz, który zamieściłaś pod ostatnim postem na mojej stronie. Dzięki. Jeszcze dzisiaj postaram się napisać kilka zdań, jako odpowiedź na Twoje głębokie przemyślenia o „duszy” naszych Młodszych Braci – zwierząt.
Pozdrawiam serdecznie i CIEPŁO z zimnego, ale nie najzimniejszego Wałbrzycha. :)
Ez[o]
Amishko, ale Twoje usprawiedliwienia są bardzo logiczne. Uwarunkowania geograficzne ciążą na nas, a do tego dochodzi kwestia "czym skorupka za młodu".... słyszałaś jako dziecko o wegetarianach? Ja nie :)
OdpowiedzUsuńJa, przyznam szczerze, kiedy byłam na studiach, mieszkałam z dwiema wegetariankami i zniechęcały mnie tym, że w kółko jadły to samo i strasznie (eeee nie wiem czy to wypada tak publicznie, ale co mi tam;) śmierdzące bąki puszczały. Trochę się z nich naśmiewałam.
Ale człowiek dojrzewa, zmienia się.... ja jak sobie myślę, czym sklepowe mięso jest naszpikowane to słabo mi się robi. Od razu mam ochotę przejść na dietę wegetariańską. Potem uświadamiam sobie, że większość warzyw i owoców, jeśli nie ma się własnych, jest też szpikowana chemią, woskami, przyspieszaczami dojrzewania... no i wiję się jak żmija ze swoimi poglądami.
Ja nie lubię sprowadzanych owoców, a i Gutek niechętnie je je. Za to te sezonowe (czereśnie, śliwki, porzeczki jak najbardziej). CO do warzyw - to jesteśmy, tak samo jak Ty, wielbicielami wielkimi. Znacznie podnosimy średnią krajową :)
Ale to też kwestia dojrzewania mojego myślenia.
Kiedyś codziennie gotowałam chłopu mięso (bo tak był nauczony!). Dzisiaj jest pół na pół. Połowa obiadów w tygodniu na mięsie, połowa bez (ale za to ryby, które uwielbiamy - wiem to też mięso, ale z tego póki co nie zrezygnuję;). Kto wie co będzie za jakiś czas.
W sumie nie wiem do czego zmierzam w tym komentarzu.
Ale wiedz, że nie Ty jedna kluczysz :)
PS. gdzieś widziałam blogi z kuchnią wegańską i wegetariańską, może byłyby pomocne w obmyślaniu menu? Korzystasz?
Mysko - mam mnóstwo przepisów, są strony, blogi itp... ale wiesz jak to jest w praktyce - przyłażę do domu, jestem zmęczona, dzieci - a zwłaszcza Maksi - na mnie wiszą - i cóż... gotuję z tego co akurat mam w szafkach i lodówce. Najczęściej na żywioł. Czasami, w weekendy - o ile nie jadę do P.- a jeżdżę często - lubię sobie popichcić szczególniej :). Wbrew pozorom ja kocham pichcenie i tak jak Ty uważam, że w kuchni można odpoczywać - choć mało o tym piszę. I lubię blogi, książki i programy kulinarne - nawet jeśli tylko czytam czy oglądam.
UsuńJeśli człek nie potrafi być wegetarianinem (a wiadomo - dla ludzi naszego pokroju to trudne) - dobrze jeśli mimo to nie bazuje tylko na mięsie.
Ja chyba tak jak Wy wolę owoce "swojskie" - a najlepsze te z P. - bez żadnej chemii. Warzywka wiadomo - też. Stąd Mysko - na Twoim miejscu założyłabym ogródek bez żadnego wahania. Na pewno nie wszystko wyhodujesz, ale jaka frajda zjeść choćby własną rzodkiewkę czy narwać ziółek spod okna.
Ja już się nie łudzę, że zrezygnuję z mięsa, ale cieszę się, że mam motyw w postaci M. do jego ograniczania i do urozmaicania kuchni jarskiej. :)
Tak wiem... dobrze się pisze, gorzej w praktyce. Przepisie na necie cała masa, a jak przychodzi co do czego to pustka, albo nie ma składników, albo chęci i gotuje się to co zwykle :)
UsuńOczywiście, że najlepsze są swojskie owoce i warzywa. Ja do tej pory mogłam liczyć na uprawy teściów, ale teraz, jak mam swój ogród, to byłoby mi smutno, jakby w nim tylko trawa rosła. To chyba dość niemodne w naszym pokoleniu, żeby babrać się w ziemi skoro można kupić - ale ja czuję po prostu, że to będą moje klimaty :)
Ja niestety z mięska też nie zrezygnuję, chociaż dużo go nie jadam. Dzieci moje to mali mięsożercy, szczególnie Młodszy. Babcia nauczyła Go, że mięsko z kości nawet do zupki jest. I pierwsze o co pyta, to gdzie jest mięsko, jak siada do jedzenia.
OdpowiedzUsuńAle owoce i warzywa też bardzo lubimy. Praktykujemy ogródek i w lecie rzodkiewka, sałata, szczypiorek czy pomidor zawsze jest świeży i prosto "z grządki". Brakujemy mi tego w zimie.
Tak Lilijko - własny ogródek to skarb. I na szczęście do wiosny już bliżej niż dalej. Mój Olek mięsko lubi w bardzo umiarkowany sposób... ale jak widzę - Maksi chyba będzie ogólnie bardziej żarłoczny. Wszystko lubi - prócz kaszki i mleka w proszku ;-).
OdpowiedzUsuńCześć:)
OdpowiedzUsuńJa też lubię warzywa. Mięso jem rzadko, ale dlatego, że nie przepadam. Czasem mam ochotę, gotuję i już! Nie przemawiają do mnie wegetariańskie apele, zwłaszcza te skrajne;) Nie mam wyrzutów sumienia, bo od małego widziałam jak się zabija kurę i jak się ją patroszy. Wcześniej sobie ta kurka grzebała w ogrodzie i źle jej nie było. Mięso mam od Babci, więc pyszne:)
W każdym razie: jem głównie wegetariańsko, ale to przez przypadek:) Jak trzeba to i po mięsko sięgnę.
Pozdrawiam!
Cześć Atrio,
OdpowiedzUsuńJa nigdy nie miałam odwagi nawet zerknąć na zabijanie - kury, świnki, że o cielaku nie wspomnę. Niestety, ale nie mogę. Sama myśl sprawia, że czuję w sercu ucisk. Co jednak nie przeszkadza mi spożywać mięsa. Taka wrażliwa się wyklułam i koniec. To niezależne ode mnie. Stąd u mnie dylematy wegetariańskie czasem się pojawiają. Ale choć dania jarskie uwielbiam - z mięsa zupełnie raczej nie zrezygnuję.
Pozdrawiam i dziękuję za odwiedzinki :)
;) może u Męża to już weganizm ;) skoro też jajka omija? ;D Ja jem mięso rzadko... bo jakoś nie lubię... ale kiedy mam ochotę... to jakaś dobra szyneczka... mniam :)
OdpowiedzUsuńP.S. Amisho :) o tak, pisanie bywa terapeutyczne również w moim przypadku :) puzzle lubię... a wiesz, że układam tylko czasem z Chrześniakiem Bardzo Mądrego Mężczyzny... może powinnam sobie sprawić? :)
Weganizm chyba nie, Mała Mi - weganie chyba nie jedzą nawet nabiału ;-). Poza tym mąż - jeśli już "musi" (święta, brak jedzenia veg) - rybę i jajko zje. Ale jak nie musi to nie.
OdpowiedzUsuńJa puzzle teraz często układam z Aleksandrem (4 l) - on ma na tym punkcie bzika a ja często mu pomagam lub asystuję. To zresztą.... wciąga! Więc spraw sobie takie, które będą wyzwaniem - trudne i z wielu kawałeczków ;-). Ja nie mam za bardzo czasu na takie i miejsca by sobie spokojnie leżały, ale nie powiem - to frajda tak układać. A z Bardzo Mądrym Mężczyzną - powinno być miło podwójnie:)))).
Amishko,
OdpowiedzUsuńJa tak ostatnio się zastanawiałam i też mogłabym być wegetarianinem... No dobra, może nie do końca, bo czasem mnie bierze wielka ochota na mięsko i chyba bym nie wytrzymała. Ale jednak my też jemy dość mało mięsa w przeciwieństwie do średniej polskiej rodziny. U mnie na Śląsku to na przykład zawsze tak było, że jak nie ma mięsa to to nie jest obad!!! Szaleństwo, ale pamiętam, jak mój tata zawsze chciał mięso i koniec. Jak sama zupa to już w ogóle zapomnij! I wielu facetów tak ma - z tego co wiem, przynajmniej tych polskich ;-) Na szczęście oduczyłam trochę Trygrysa mięsa i bardzo często, czasami nawet i przez cały tydzień, potrafimy jeść jak wegetariani. Uwielbiam wszelkiego rodzaju makarony czy ryż z warzywami, też bardzo lubię warzywa tak ogólnie. A jak jest lato i mamy od teściowej wszystko prosto z ogórdka to w ogóle jestem najszczęsliwsza. Kapusta, fasolka, ogórki, rzodkiewki, pomidory i tak możemy całe lato.
Także z tymi warzywami nie jesteście sami. Choć, prawda, chyba trudniej ciągle je urozmaicać. Nie wiem czy znasz, ale ostatnio, z powodu pustej lodówki ;-), wymyśliliśmy nowe jarskie danie: naleśniki z wszystkim co masz w lodówce. U nas była to kapusta kiszona, pieczarki i cebula i trochę przecieru pomodorowego ze słoika (z naszego ogródka - pomidory z papryką i cebulą - super sprawa w zimie, bo do wszystkiego można dorzucić). Włożyłam to wszystko w naleśnik, który złożyłam na pół i na górę znowu polałam tym przecierem, i na to kawałek żółtego sera. Było pyszne! ;-)
Miłego weekendu kochana i wielu jarskich pomysłów! ;-)
Naleśniki, moja droga - zawsze są dobrym pomysłem. U mnie w domu królowały z serem, ale ja wolę na tzw. słono. Stąd Twoja propozycja jest jak dla nas obojga - yummy ;-). I ten przecier mnie zafascynował. A przepis??
OdpowiedzUsuńTaaa, u mnie w domu - ojciec i bracia... nie ma mięsa, nie ma co jeść. Ale też mamie najłatwiej gotować mięsne potrawy. A ona ma tyle roboty zawsze, więc choć gotuje super - już nie ma sił na wiele eksperymentów.
Makaron i ryż z warzywami zaś - zawsze szybko, łatwo i smacznie - zgadzam się!!
Moge nie jesc caly dzien... jem, bo trzeba jesc... uwielbiam fasole, groch... wszystkie straczkowe, dodam jeszcze makarony, kapuste kiszona z cukrem i ... wszelkie jarzyny i owoce, salatki ...I lubie gotowac, wymyslac, i co najwazniejsze udaje mi sie to gotowanie. Moze zaczne pisac blog kuchenny...?
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith
Judith, Kochana - ja też kocham to, co Ty, ale nadchodzą chwile, że muszę tego schaba.... :(. I też wytrzymała na głód jestem, ale jedzenie i pichcenie to takie miłe, przyjemne, mistyczne... Więc blog kuchenny? Czym prędzej - zapodawaj. Może jakieś afrykańskie smaki?? Byłoby cudownie!!!
OdpowiedzUsuńSerdeczności!!!
Zapraszam do zabawy i nie tylko :) http://kropkagalopka.blogspot.com/2012/02/miasz-masz.html
OdpowiedzUsuńCzekam na post jak jadacie i zazdroszczę "męża bezmięsnego" ;), jak ja mu nie zapodam mięcha na obiad, to do wieczora chodzi i szuka po szafkach "co by tu jeszcze zjeść?" ;)
Galopku - zdecydowana część męska w Polsce ma tak, jak Twój mąż :). Mój z nieco innego krańca świata to i pomysła odmienne. Z zaproszenia postaram się skorzystać.
UsuńAmishko, jak to zdrowo!
OdpowiedzUsuńBo o warzywach najczęściej się zapomina.
Człowiek zapycha się wszystkim, zapominając o owocach, warzywach i wodzie :)
Fajna taka światowa Rodzinka, jak Wasza :)
Buziaki
Zdrowo Ado, nie powiem. Tylko czasem głowy na obiadki brak. A rodzinka taka jak nasza - cóż, miewa wady i zalety. Ogólnie jednak rzeczywiście jest OK.
OdpowiedzUsuńJa zostałam chwilową wegetarianką, gdy chodziłam na zajęcia z antropologii zwierząt. Naczytałam się o rzeźniach, laboratoriach i innych paskudztwach, więc mi się odwidziało. Teraz jem przysłowiowego schaboszczaka od wielkiego dzwonu. Jak już mi ktoś nałoży takowego na talerz, to się nie wykłócam. ;) Twoją miłość do warzyw podzielam i nie wyobrażam sobie bez nich dnia. :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Bardzo mi miło Rebeko. Jeśli zdarzy się, że mnie odwiedzisz - zdecydowanie podejmę Cię "na warzywno. Ze szczyptą kuminu, garam masala i kurkumy :).
OdpowiedzUsuńJa należę do osób, które za mięsem nie przepadają, ale jak się trafi to nie wydłubuję, choć staram się unikać. Ciężko jednak przekonać mojego domowego szefa kuchni czyli moją mamę :) że do tego bigosu dała o 10 łyżek smalcu za dużo i że więcej z nim jest kiełbasy niż kapusty ;)
OdpowiedzUsuńW Lublinie gotuję po swojemu. Zdecydowanie jarsko - makaron, ryż, kasza. Uwielbiam nabiał - sery, jogurty, mleko. Wędlinę kupiłam może 2 razy i to tylko dlatego, że z przerażeniem stwierdzam, że jest tańsza niż żółty ser, który w sumie jest dość kaloryczny. Ostatnio zajadam się kaszą manną na mleku, takim kleikiem. Chyba mam jakiś niedosyt z dzieciństwa :) Ponadto płatki owsiane na mleku uwielbiam po prostu. No i cholesterol mi spadł, bo tym jak mi skoczył jedząc domowej roboty masełko.
Mój ostatni patent to kasza jęczmienna. Wsypuję szklankę, a mam cały garnek, dodaję warzywa, robię jakiś sosik, do tego suróweczka albo buraczki i mam obiadek palce lizać. Tylko czasem stać mi się nie chce przy garach, a później zmywać tego. Poza tym gotowanie dla jednej osoby to średnia frajda ;)
Tyle napisałam, a zapomniałam wspomnieć o prześwietnym domowym rosołku mamusi z biegającej chwilę wcześniej po podwórku kury/koguta czy kaczki. Żółty, tłusty i o zawał serca przyprawiłby każdego dietetyka :) Ja nie uczestniczę w procesie egzekucji przyszłej wkładki rosołowej, ale zdarza mi się czasem pozbywać piór ofiarę ostrej siekiery.
UsuńOk zrobiło się trochę tragicznie. To wpis dla osób o mocnych nerwach. Ekolodzy zaraz mnie tu zgłoszą to moderacji :) ale cóż jak ktoś mieszka(ł) na wsi to wie o co chodzi :)