wtorek, 30 listopada 2010

W dalekim kraju

Niemal odłożyłam na półkę "Uśmiechy Bombaju" a już ściągnęłam z niej "sąsiadkę" - dość grubą powieść Lindy Holeman "W dalekim kraju". Zakupiłam kilka miesięcy temu, ustawiłam na półce i jak zwykle - czekałam na odpowiedni czas, by wyciągnąć po nią łapki.

Podczas, gdy "Uśmiechy Bombaju" zachwyciły mnie tak swoją treścią jak i formą i nadal jestem pod ich wielostronnym wrażeniem, tak też o nowej lekturze nie powiem  na razie ani słowa. Nie jest mi znana ani jej autorka ani emocje, jakie zamierzają mi towarzyszyć podczas czytania tej książki. Tyle wiem, że jest to już typowa powieść, nie zaś opowieść oparta na faktach, które miały i nadal mają miejsce. Na okładce napisane było: "Dla Pree Fincastle, córki zubożałych brytyjskich misjonarzy w Indiach (...)......". No i tyle wystarczyło, by "pozyskać tę pozycję" do swoich zbiorów. Słowo Indie ma przecież  na mnie szczególne oddziaływanie ;-).

Tak już mam - jak nie czytam to, nie czytam. Jak zacznę, to muszę się naczytać do syta. Długie, teraz już nie jesienne a wręcz zimowe wieczory, poza tym, że głównie spędzam z Olkiem i komputerem (no niestety... komputerem) nie pozostawiają mi w ramach przyjemności chyba już nic więcej jak tylko coś napisać i sporo przeczytać. Kiedy bowiem prawdziwe "Indie" z powrotem zwalą mi się szczęśliwie na głowę w styczniu, a potem za jakiś kolejny miesiąc pogłowie w domu jeszcze się podwyższy - ooo, wtedy to, tak z czytaniem jak i pisaniem może być krucho. Stąd - korzystam.

Mając na uwadze powyższe oraz to, że Olek już śpi - ja przeczytam ze 2 strony nowej kniżki bo... rozpisałam się przed tym czytaniem a rano, godzina 5 minut 20, pora wstać i w zamieć nurka dać ;-).

Listopadowa zima



gry online 
 Każdy to wie, bo widzi, czuje i doznaje. Muszę to jednak odnotować, bo pamięć człowiecza jest ulotna i za jakiś czas trudno będzie uwierzyć, że tak naprawdę było. A było! A jest! 

Otóż więc wpadła do nas z niezapowiedzianą wizytą Zimą. Z deka bezczelnie i na oślep wdarła się w ciągle nam jeszcze panujący sezon jesienny. Utarła tym samym nosa Szacownej Jesieni i to utarła go do c z e r w o n o ś c i. Tak, tak, jesienny nos sczerwieniał od mrozu a bure i nagie jesienne drzewa przywdziały białe szaty. Czarne jak dotąd jesienne drogi przykryły się białą materią a samochodom przymarzł do karoserii jesienny brud. Stare akumulatory opadają z resztek sił a letnie opony piszczą ze złości, kopiąc się bezsilnie w białym puchu. Media mają o czym pisać i mówić a drogowcy jak zawsze czują się zaskoczeni. 

Ja też jestem nieco zaskoczona. Mamy ostatni dzień listopada a tu zamiast ostatnich liści padają pierwsze śniegi. Padały intensywnie i nieprzerwanie cały wczorajszy dzień i całą minioną noc. Do tego zawiewa naprawdę mroźny wiatr. Pomimo wszechobecnej bieli, na dworze jest jakoś szaro i buro. Niebo zaciągnięte chmurami, słońce Bóg wie gdzie.

Mój samochód sprawował się nieźle, ale jak to z nim ostatnio bywa, wczoraj po południu odmówił nagle posłuszeństwa. Z opresji ratuje nas nieoceniony dziadek Władek. Co my byśmy bez niego zrobili...

Na dzisiejszą noc zapowiadają u nas nawet do -20 stopni. Nieźle jak na listopad ;-). Jestem jednak pewna, że Zima nie zabawi jeszcze tym razem zbyt długo. Zaszaleje, postraszy nas, zmotywuje do lepszego przygotowania samochodów, piaskarek, solarek i łopatek, a potem sobie odejdzie na jakiś czas, by w na granicy Starego i Nowego Roku znów przywalić nam z grubej rury. I wtedy to będzie ok. Teraz jakoś to za wcześnie, za wcześnie, za wcześnie.... 

Tylko, że natura rządzi się swoimi własnymi prawami i nasze opinie to możemy sobie... wypowiedzieć, schować do kieszeni, założyć rękawice i do łopaty! I odśnieżać !!! ;-)

niedziela, 28 listopada 2010

Uśmiechy Bombaju


"(...) Stałem tam przez chwilę, oglądając majaczące w półmroku plakaty i zagrzybione ściany, a gdy zerknąłem na podłogę dostrzegłem przykucnięte dziecko wpatrzone we mnie okrągłymi oczyma. Ten blisko dwuletni malec obserwował mnie ze zdumieniem, machinalnie podnosząc coś do ust. Nie ulegało wątpliwości, że moja obecność dziwi go bardziej niż to, co dzieje się za ścianą, zapewne z udziałem jego matki. Uśmiechnąłem się, ale dzieciak nie zareagował, jedynie wyjął z buzi to, co wcześniej do niej włożył. Mimo złego światła oraz kiepskiego kąta widzenia zidentyfikowałem to jako zużytą prezerwatywę. (...)."

To fragment książki, jaką akurat czytam i na którym właśnie się zatrzymałam...

"Uśmiechy Bombaju" autorstwa Jaume Sanllorente (wyd. Świat Książki) - młodego hiszpańskiego dziennikarza, który przypadkiem wyjeżdża na miesiąc do Indii i tym samym jego życie ulega totalnej przemianie pod każdym względem.

Książkę zakupiłam latem. Zabrałam się za nią dzisiaj i na pewno dzisiaj, najpóźniej jutro, dokończę. Nie jest to powieść. Jest to raczej opowieść człowieka, który zetknął się w Indiach z całym ich bogactwem i przekleństwem.  Człowieku, który postanowił stawić czoła temu, co tam zobaczył, poznał i co popchnęło go do pewnych działań na rzecz tych, którym bez pomocy ludzi takich jak on, życie często zaczyna się i kończy w tym samym punkcie. 

Jestem wzruszona i poruszona tym, co czytam. Opisy wrażeń z indyjskich eskapad autora są bardzo obrazowe i plastyczne. Język dość prosty, jasny i zrozumiały. Emocje i uczucia autora przenikają do mojej krwi i serca tak naturalnie, jakbym to JA, JA SAMA to wszystko tam widziała i przeżywała.

Jakiż świat jest wielki i różny. Jakiż bywa okrutny i niezrozumiały. I wcale nie nauczyłam się tego dzisiaj pod impulsem tej lektury - wiem to przecież od dawna. Ale na co dzień człowiek o tym zapomina, ginie mu ta świadomość w galimatiasie własnego, małego świata ograniczonego często do czterech ścian i dwojga ludzi. 

Dobrze czasem tak się zamyślić, zatrzymać, zrobić rachunek sumienia i... nie ukrywam, czasem nawet stuknąć własną głową w mur. Otrząsnąć z własnych "problemów", które tak naprawdę są niczym i nie dać się zwariować rzeczom w gruncie nieistotnym. A choćby takim jak kolor ściany w salonie czy marka nowego samochodu. Zawsze staram się być wdzięczna Bogu za to co mam i nie narzekać. Ale czasem jednak się zapominam i biadolę. A po cóż? A czemuż? Jak wiele więcej i czego mi potrzeba, bym mogła żyć godnie, dostatnio, w zdrowiu i pokoju?

Polecam tę książeczkę. Tym, co jak ja interesują się Indiami z wiadomych względów, jak też tym, którym prawdziwe życie w jego różnych odcieniach nie jest obojętne.

"(...) Uspokajając się powoli i oddychając coraz swobodniej dzięki inhalatorowi, przypomniałem sobie słowa usłyszane podczas jednej z barcelońskich sesji radża jogi: "Niech twoje serce będzie jak światło, tylko wtedy nic go nie zrani. Jeśli draśniesz nożem kamień, znak zostanie na długo; jeśli uczynisz to samo z kulą światła, nóż przejdzie przez nią, nie czyniąc najmniejszej szkody'.
Czułem jednak, że wizja dziecka przeżuwającego zużytą prezerwatywę zostawi w moim sercu niezatarty ślad. (...)".

Moim również. Wniosek z tego taki, że chyba myliłam się mniemając, że serce mam miękkie a już zdecydowanie nie jest to serce z kamienia...

Olek "modny"


GRY
Tak sobie właśnie patrzę na Aleksandra i zebrało mi się na śmiech.

"Dziecko - mówię zarazem do siebie jak i do niego - no jak Ty wyglądasz?".

Oto Aleksander dzisiaj:

Na myśli nie mam jednak Olka jako takiego, a jego dzisiejszy strój. Moda z najwyższej półki, proszę Państwa ;-). Christian Lacroix,  Pierre Cardin i Paco Rabanne razem wzięci. Ba, co najmniej oni ;-). (Tak swoją drogą, to chyba najbliżej nam do Paco Rabbane LOL).

Czerwony golfik z dzianiny z białymi, poprzecznymi szlaczkami na "klacie" i rękawach. Golfik nadgryziony gdzieniegdzie przez mole. Całe lata leżał gdzieś na Pastorczyku, na strychu starego jeszcze domu. Pamiętam, że chodziło w nim moje młodsze rodzeństwo, spośród którego najmłodsze ma dziś 23 lata! Miały więc mole prawo nadgryźć sweterek??? Miały!

Na golfiku kamizeleczka ręcznie dziergana - biała w poprzeczne seledynowe pasy. Skąd ją mamy? Tego chyba nawet mole nie wiedzą.

Spodenki - granatowe dresiki z czerwonym lampasem. Długość 3/4 - bo szanowny Pan wyrósł już dawno z ich długości, pomimo iż w pasie nadal leżą jak ulał. Spodenki są już nieźle pomechacone i skulkowane przez wielokrotne przewijanie się w pralce, po podłodze, podwórku i gdzie tylko to jeszcze możliwe. Spod spodenek wyłania się skrawek szarych rajstopek a na rajstopkach dzianinowe skarpetki w poprzeczne paski - biało-różowo-zielone.

Oto mój syn w ostatnią, listopadową niedzielę roku 2010. 

Wygląda jak cygańskie dziecko, które ubrało się samo z datków dobrych ludzi. Owszem, skarpetki wybrał sobie sam, ale resztę założyłam mu ja. Ja - matka. Nie, nie będę się tłumaczyć, że inne, odpowiednie na tę porę roku spodnie są uprane i "schną" na balkonie. Bo one tam raczej marzną i otulają się coraz mocniej padającym śniegiem. Pranie wywiesiłam na balkon wczoraj. Było piękne słońce, ale rzecz jasna nic do końca nie wyschło. Pomimo to, o ile tylko nie leje jak z cebra, lubię ciuchy wywiesić na dwór celem nabrania przez nie powietrza i zapachu wiatru. Kiszone bowiem tylko na łazienkowych sznurkach są jakieś takie mdłe i pozbawione życia... Oczywiście zaraz zgarnę z tego balkonu lekko skostniałe manatki i rzucę je na łazienkowe sznurki, ale teraz już doschną mi w niej w mig i wniosą do domu świeży powiew.

Patrzę na Olka, śmieję się w głos, on pyta "co się mama miejes"? "No z Olka się śmieję". I śmiejemy się razem. Jemu wiele nie trzeba, by chichotać i turlać się ze śmiechu po ziemi, szczerząc bengalskie kiełki i mrużąc długorzęsne ślepka. 

Fajnie tak się pośmiać z samych siebie. Na dworze chmurno, ciemno, zimno, popaduje i zawiewa śnieg. Ciepło naszego śmiechu skutecznie nas więc rozgrzewa :-) :-) :-).

piątek, 26 listopada 2010

Wizyta w Gurdwarze

Pomimo, że poprzez małżeństwo z Hindusem włączyłam poniekąd we własne życie Indie - osobiście przyznaję i każdy to chyba zauważy, że o Indiach jako takich piszę tutaj niewiele.

Powód jest prozaiczny. Nie byłam w Indiach, nie widziałam, nie dotknęłam, nie poczułam. To co wiem - wiem ze źródeł zupełnie innych niż własne. Stąd też pisanie o czymś, co nie opiera się moich doświadczeniach - jakoś zupełnie mi nie wychodzi.

O pewnych rzeczach, które jednak są naznaczone moim jestestwem, napisać mogę :-). Bo ależ owszem i czemu nie?

A o czym?

A choćby o takiej naszej rodzinnej, pierwszej i ostatniej jak dotąd wizycie w gurdwarze - świątyni sikhijskiej. Do zamieszczenia takiej notki (muszę to podkreślić) natchnęła mnie droga moja "siostra" w posiadaniu sikhijskiego męża - Elsa. Pozazdrościłam jej, że mieszka w kraju i miejscu, gdzie do takiej gurdwary może sobie iść z rodzinką kiedy zechce i też postanowiłam "pochwalić" się naszym własnym wypadem do tegoż przybytku. Dodam, że Elsa wcale nie mieszka na co dzień w Indiach. Mieszka jednak tam, gdzie skupisko sikhijskie jest zdecydowanie większe i do gurdwary nie musi jechać blisko 250 km - jak ma się to w naszym skromnym, polsko-wschodnim przypadku.

Nie jestem sikhijką z wyznania, ale odwiedzić gurdwarę było dla mnie priorytetem. Zawsze jestem ciekawa wszelakich miejsc sakralnych a gurdwara pociągała mnie z jednej strony dlatego, że ostatecznie mam sikhijskiego męża a z drugiej, że jakoś zawsze sympatycznie mi się kojarzyła.

Nie mamy w Polsce ani wielu Sikhów ani też ich świątyń. Jeżeli tylko nie palnę w tym momencie babola ni z gruchy ni z pietruchy - napiszę, że gurdwara jest chyba tylko jedna w całym naszym kraju i znajduje się w podwarszawskim Raszynie przy ulicy o nazwie Na Skraju.

Byliśmy w owym Raszynie w maju 2010 r. Nie to, abyśmy pojechali tam wprost z Grajewa w tym tylko, jedynym celu. Pojechaliśmy bowiem na kilka dni do Warszawy i rezydując w stolicy nie omieszkaliśmy do Raszyna zajrzeć.

Nasi znajomi Warszawiacy dali nam mapy, instrukcje i namiary na cel. Oczywiście nie brałam na siebie ryzyka, by wypuszczać się tam samochodem! Jeszcze mi nerwy i życie miłe były! Najpierw więc autobus, potem tramwaj a potem znów autobus. W międzyczasie straciłam komórkę. Nie wiem dokładnie jak i kiedy, ale kto tam nadąży za warszawskimi kieszonkowcami...

Raszyńska gurdwara z zewnątrz nie przypomina jakiejkolwiek świątyni. Niepozorny budynek, który na myśl przywodzi raczej sporą willę niż jakikolwiek zbór modlitewny. Generalnie jest to bowiem normalna posesja, jakich na  tejże ulicy wiele. Gdyby więc nie czujność Mohiego - moglibyśmy sobie błądzić po okolicy w tę i wew tę. On bowiem poznał miejsce po specyficznej fladze (proporcu? chorągwi?)  łopoczącej na maszcie gurdwarowego podwórka.

Część modlitewna gurdwary znajduje się w większym budynku, a część - nazwijmy ją kuchenna - w przylegającej, parterowej przybudówce. Najpierw oczywiście weszliśmy do części głównej. Mohi udzielał instrukcji - zdjąć buty i założyć na głowy chustki. Wszystkie chustki dostępne na miejscu (bo nie każdy przecież na co dzień nosi turban albo chustkę w zapasie) były w kolorze pomarańczowym i przypominały mi raczej rożki harcerskie niż coś, czym mogę zakryć swoje - wtedy dłuższe - włosy. Mohi oczywiście omotał się tym pomarańczowym skrawkiem, ale ja użyłam w tym celu prywatnego indyjskiego szala z jedwabiu, który wzięłam ze sobą w ramach wrodzonej przezorności. Co prawda bez końca zjeżdżał mi na ramiona i motałam się z jego poprawianiem, ale zawsze to czułam się w nim lepiej niż w owym gurdwarowym, nylonowym rożku. Aleksander oczywiście też dostał na łepek swój strzępek i choć wyglądał w nim uroczo - szybko mu się znudził, ściągał go i rzucał beztrosko pod nogi. Na parterze gurdwary jest właśnie coś a'la szatnia i pusty pokój obwieszony obrazami Guru. Nie wiem do czego tak naprawdę służy ten pokój... Część zasadnicza świątynki jest na górze. Wchodzi się tam po drewnianych schodach obłożonych dywanem bądź wykładziną (nie pamiętam). Salka nie jest wielka, ale przyjemna. Sztandarowa Święta Księga (Adi Granth bądź Śri Guru Granth Sahib) spoczywa na honorowym miejscu, dookoła kwiaty, kolorowo i mistycznie. Jest też wydzielony "kącik", który Mohi nazwał - łopatologicznie mi tłumacząc istotę miejsca - sypialnią Świętej Księgi, gdzie składa się ją na noc. Akurat to, bardzo mnie zaciekawiło. Księgę traktuje się w sikhizmie bardzo osobowo. Jednak nie zamierzam tu powielać opracowań dotyczących sikhizmu ani pisać o tej religii jako takiej. Nic nowego w tym temacie bowiem nie wymyślę, nie wystudiuję i nie takie było założenie tego posta, bo piszę przecież o naszej wizycie w gurdwarze i co za tym idzie - o osobistych wrażeniach z tej wizyty. 

Obok miejsca rezydencji Świętej Księgi jest też - nie wiem jak to nazwać - część audio czyli mikrofony i nagłośnienie. Tam zapewne odbywają się modlitwy prowadzone przez wytrawnych leaderów. Mohi mówił na nich po prostu priests czyli po naszemu księża. Nie są to rzecz jasna księża jako tacy, bo w tej religii brak jest typowego kapłaństwa i modlitwy może prowadzić po prostu każdy. Zasadniczo jednak, zajmują się tym "wykwalifikowani" znawcy rzeczy.


Aleksander, uwolniony z butów - biegał z tupotem po wszystkich pomieszczeniach i jedynie tylko dzięki dywanom jego tupot był z lekka wyciszony.

Mohi był lekko podekscytowany faktem, że może w końcu "gościć" w gurdwarze mnie i swojego jedynego (jak dotąd ;-) synka. Pokazywał i tłumaczył nam  wszystko z niekrytą satysfakcją i uśmiechem na twarzy. Ja słuchałam i patrzyłam z zaciekawieniem, jednak Olu miał w głowie głównie wąchanie kwiatków, szczypanie z nich listków i ganiatykę dookoła Pani Księgi. Obok "ołtarzyka" znajduje się hmmm, no mówiąc najprościej - garnek ze słodką pastą. Nie pamiętam w tej chwili  jak to się zwie i z czego jest przyrządzone, ale Mohi nie omieszkał poczęstować tym Olusia. Ja jedynie posmakowałam, bo na bardzo słodkie rzeczy mam niesamowicie długie zęby.

Po zwiedzeniu świętego miejsca i złożeniu hołdu Pani Księdze (ja niestety nie umiem modlić się inaczej niż po swojemu - ale sikhizm jest taki fajnie tolerancyjny, że na pewno wybaczono mi moje chrześcijańskie słowa wypowiadane w duchu ;-)) oraz po włożeniu pieniężnej ofiarki do specjalnej urny - udaliśmy się do części jadalnej. Bardziej z ciekawości niż z głodu, rzecz jasna.

W kuchni uwijało się kilku młodych, śniadych chłopaków brząkając garnkami i mieszając w nich z wielką wprawą. Pod ścianą jadalni stały kartony napakowane przyprawami - wyczaiłam tam wzrokiem kolendrę, garam masala i kurkumę. Usiedliśmy sobie po turecku pod ścianą. Za chwilkę podszedł do nas młody, szczupły i przystojny chłopak w czarnym turbanie i z niewielkim zarostem. Od razu wdał się w pogaduchę z Mohim a ja latałam jak głupek za Olkiem, który kontynuował swoja skarpecią ganiatykę - z tym, że teraz wybiegał również na dwór. Nie wiem, o czym rozmawiali sobie faceci bo rozmawiali w punjabi, a ja  niestety nie posiadłam jeszcze (i nie sądzę bym posiadła) sztuki rozumienia, tudzież używania tego języka. Podczas gdy panowie gaworzyli a ja strofowałam uziajanego Olka - inny miły chłopak w pomarańczowej chustce podał nam do picia czaj - mocna słodka herbata z mlekiem i przyprawami. Tradycyjnie w metalowych kubkach. Chwilę potem przyniósł nam nasz posiłek - dhal sowicie podsypany zieloną kolendrą i kołacze, których nazwy nigdy nie mogę właściwie określić, gdyż wszelkie naany, ciapaty i roti zawsze mi się plączą i nie odkryłam jeszcze subtelnych różnic między nimi. Jeśli się nie mylę, na te gurdwarowe Mohi mówił właśnie roti.

Dhal smakował mi wybornie. Niby sama czasem też go przygotowuję, ale smak mojego jest zdecydowanie inny. Ten zaś miał jakiś taki prawdziwie indyjski, egzotyczny taste... A może to okoliczności jedzenia - w gurdwarze, siedząc po turecku na podłodze i mając dookoła kilku facetów w turbanach szwargoczących w punjabi - sprawiły, że i smak w ustach rozszedł się w iście indyjskim stylu? ;-)

Po zjedzeniu posiłku i popiciu dodatkowym kubeczkiem czaju - Mohi wymienił numer telefonu ze swoim rozmówcą (okazało się, że jest jednym z owych mistrzów ceremonii), ja wymieniłam uśmiechy i ukłony z chłopakami w kuchni, zgarnęliśmy rozbrykanego Olesia, zapakowaliśmy do wózka i z bezpiecznego poddasza sikhijskiego wyszliśmy wprost  na gorącą, szumną podwarszawską ulicę. Zdjęłam z głowy bez końca osuwający się szal i nadal czując w ustach chłód kolendry i szczypanie pieprzu - zamarzyłam, by natychmiast przenieść się z Raszyna gdzieś do Indii... Ech...

Zapytałam wczoraj na skype Mohiego, ileż to mają gurdwar w Kalkucie - zważywszy, że w Polsce jest AŻ jedna. "OOOO - zaciągnął się owalnie mój brodaty mężo - dokładnie to sam nie wiem, ale co najmniej...10?" Znak zapytania na końcu jego odpowiedzi oznaczał, że może być ich znacznie więcej - mając na względzie wielkość samej Kalkuty.

Będzie co zwiedzać i gdzie smakować prostego, tradycyjnego żarełka - pomyślałam. Bardzo też chętnie podsunę się kiedyś do pomocy w gurdwarowej kuchni - tej, do której rodzina Mohiego chodzi najczęściej. A co! Mogę choćby obierać i kroić cebulę. Łzy jakie ewentualnie mi pociekną pójdą przecież na dobre!

Spośród ogólnie przepastnej ilości zdjęć - z naszej wizyty w gurdwarze znalazłam tylko jedno - zamieszczone wyżej. Dzielę się więc skromnie tym jednym obrazkiem :-).

Zdjęcia z innych, indyjskich już gurdwar - na pewno wrzucę po powrocie z Indii Mohiego - bo obiecał mi narobić ich wiele.

wtorek, 23 listopada 2010

Post bez tytułu

Wczoraj nie było dnia. 

Dzisiaj też była tylko noc...

Rano padło. Olek nie chciał wstać i musiałam go ubierać niemal na śpiąco. Żal ściskał mi serce, ale nie miałam wyjścia. Muszę być czasem twarda jak skała, bo inaczej rozsypałabym się w proch jak stary zmurszały grzyb, któremu ktoś daje z rozpędu kopa.

Po odstawieniu Olka do dziadka Władka, w drodze do pracy zajechałam do sklepiku po ptysiowego obwarzanka. Kupiłam, zapłaciłam, wyszłam na dwór, wsiadłam do auta i ZONK. Nie pali. Ot tak po prostu - nie pali. Bo cham jest. Bo drań, łobuz i grat. A tu ciemno, do pracy daleko, za osiem siódma, pada deszcz, ludzi ni ma... Co robić? Dzwonię do dziadka Władka i referuję problem. Dziadek z Olkiem za parę minut są już koło mnie. Olek na tylnym siedzeniu, poruszony obrotem spraw zadaje pytania, ma przekrzywioną czapkę i niedopiętą kurtkę. W końcu się śpieszyli, nie? Do pracy spóźniam się zaledwie kilka minut. Dziadek obiecuje, że potem z Olkiem po mnie przyjadą, samochód ściągnie do siebie i zobaczy co jest grane. Wygląda na akumulator, aczkolwiek niekoniecznie. Oczywiście po pracy czekają na mnie z Olkiem pod zakładem. Mój samochód u dziadka w garażu, pod prostownikiem. Ale problem nie leży jednak w akumulatorze. Jednak już pali. Dostaję namiar na elektryka samochodowego do konsultacji, kilka rad, sadzam Ola w fotelik i wracamy do domu... Kurde, jak dobrze, że jest Dziadek Władek.

Ciemna otchłań za oknem. Wieje i mokro. Olek porozwalał spinacze od bielizny. Cały ich koszyk po całym pokoju. Teraz wozi je turem, zgarnia na gromadę i rozwala na nowo. Ani mu się przyśni sen. A już po 21. Rano znowu będę musiała podnosić go dźwigiem, ubierać na śpiąco i czuć się jak ten zmurszały grzyb co dostaje kopa, ale jednocześnie trzyma się jak skała...

I jeszcze te boksy od środka. Te szturchańce, kuksańce, lewe, prawe, proste i sierpowe... Litości!!!!!

czwartek, 18 listopada 2010

Mixer zdjęciowy

Przeglądałam dziś po trosze nasze zdjęcia. Mamy ich tak dużo, że makabra. Pozytywna makabra rzecz jasna, bo lubię do nich wracać i ukazują mi miniony świat ciesząc serce i oczy. Mnóstwo naszych zdjęć znajduje się  również na płytkach Mohiego, ale to jego własne dzieła, On ma je w swoich zasobach i wolę się w ten jego kosmiczny zbiór nie mieszać. Jeśli poszukuję jakichś zdjęć - pytam go i dostaję. Teraz jednak Mohi jest za 7 górami i za 7 rzekami a zatem do jego archiwum nie mam dostępu. Tzn - teoretycznie i praktycznie mam, ale jak napisałam - nie tykam się. Kiedyś usilnie poszukiwał jakiejś płytki i za nic się jej nie doszukał. Oczywiście znalazłam się w kręgu podejrzanych o jej ewentualne sprzeniewierzenie... Raczej nigdy nawet nie miałam tej cd w swoich łapach, no ale wiadomo - jakiś winny na podorędziu zawsze się przyda. Od tamtej chwili - co Mohiego to Mohiego, a co moje to sobie z tym robię co i kiedy mi się żywnie podoba. 

Powoli i sukcesywnie noszę też na pendrivie wybrane zdjęcia do studia fotograficznego w celu ich przekucia z wersji wirtualnej na papierową. Takie papierowe i dotykalne mają walor podobny do powiedzmy pisanych tradycyjnie listów czy ręcznie wypisywanych kartek z życzeniami i pocztówek - czyli czegoś - za czymś chyba już nie tylko ja zaczynam tęsknić (a wiem NA PEWNO, że nie tylko ja) - a co przykurzyło się sromotnie wraz z nastaniem internetu. 

A zatem robię papierowe zdjęcia, wkładam w albumy i potem dość często oglądamy je wspólnie z Oleśkiem. Mały bardzo lubi takie oglądanie fotek z mamuśką. Niemal wszystkie komentuje, wraca setnie do tych, które najbardziej mu się podobają, pyta o szczegóły i rechocze jak żaba, kiedy widzi samego siebie w formie mini czyli niedługo po urodzeniu.

Noszę się ponadto ze zrobieniem kilku kadrów w efektownych powiększeniach, które zawisną następnie na naszych ścianach. Rzecz oczywista - kilka zdjęć stoi w rameczkach na naszym książkowym regale. Jak tu bowiem robic tysiące zdjęć, mieć męża z branży, sprzęty i osprzęty i ani śladu tego wszystkiego w domu?

Kolejna rzecz oczywista - jak tylko wróci Mohi - od razu zrobimy sobie małą sesję studyjną. Aparatem zwanym wypaślakiem jeszcze chyba nie robiliśmy sobie naprawdę profesjonalnej sesji. Do tego jest przecież tło, lampy i parasole fotograficzne... Tak, tak, wiem - jak Mohi wróci to ja będę akurat tonowym mamutem, no ale kto powiedział, że takie mamuty nie mają prawa ustawiać się do zdjęć? Najwyżej kadr się powiększy ha ha ha. LOL 

Poniżej kilka moich zdjęć Olka, które zgrane z aparatu jakoś pozostały niezauważone a dziś je dostrzegłam i stwierdzam, że coś w sobie mają... Być może jest takich więcej ale póki co - w oczy rzuciły mi się właśnie te.

Lato 2009, kawaler na koturnach patrzy na świat zza balkonowych krat.

Zima 2009/2010, zakudłaczony kawaler w szaliku wygląda z kuchennego okna na zabielony świat.


Lato 2010, jedyna żywa postać na stacji...

Lato 2010 - Kiedy przyjedzie ten pociąg z tatą...

środa, 17 listopada 2010

Satyra w krótkich majteczkach

Poranek. Oboje ubrani zamierzamy zaraz wyjść. 

Ja:

- Oluś, sekundkę, muszę jeszcze siku...

Idę do łazienki, wychodzę i naciągam swoje ciążowe, śliwkowe getry na pękate brzusio.

Olek z zadowoloną minką odkrywcy:

 - Mama, jakie ty mas majtki!

Patrzę więc na swoje majtki i mówię:

- Nooo, mam je... nowe, tak? 

Olek:

- Taak, takie ładne. To Oluś Ci je kupił mama, plawda?

Nie wiem czemu, ale mały rozbawił mnie tym tekstem niepospolicie. Szczęka mi opadła, że on w ogóle zauważył te nowe majtki (faktycznie założyłam je po raz pierwszy wygrzebawszy gdzieś z plątaniny innych w szufladzie). Mają turkusowy, atrakcyjny więc dla dziecka, kolor. No owszem, Olu jest spostrzegawczy i pamiętliwy, ale żeby tak od razu skoro świt zauważać matczyne gacie...? I ta okoliczność, że skoro ładne to znaczy, że ON mi je kupił...

Mówię:

- No ba! Jasne, że Oluś!

Oluś szczęśliwy.

Kocham Cię mój malutki.

Poranna melancholia i Dziadek Władek

Siedzę w pracy i potwornie siedzieć mi się tu nie chce. Napoiłam się kawą, pochłonęłam obwarzanka z ciasta ptysiowego sowicie oblepionego lukrem, patrzę na dymiące za oknem kominy "fabryki drewna" i żółte budynki sąsiedniej firemki... Słońca nie ma, szosy mokre, na poboczach kałuże, samochody brudne, drzewa smutne, ptaki pokulone,  ludzie odziani na czarno i na szaro. Czegoś mi brak albo czegoś mam zanadto... Czego? Brak mi chyba energii a naddatek mam melancholii. Na szczęście powoli opuszcza mnie chociaż katar i Bogu za to dzięki bo osłabił mnie niemiłosiernie. Prychanina, kichacizna, chusteczki "konsumowane" paczka za paczką, szczypanie oczu, migotanie w głowie... Niemiłe uczucia. Powinnam siedzieć gdzieś na zapiecku, ogrzewać gnaty i głaskać brzuszek. 

Tymczasem codziennie niestrudzenie wstaję o 5.30, biorę prysznic, suszę włosy, odziewam się, robię sobie kanapki, budzę Olusia, ubieram go, pakuję, wychodzimy na siąpiący teraz zwykle świat, czasem zalatujemy do sklepu po słodkie bułki i jedziemy. Olo już wie, że "mama jedzie do placy zalabiać na tlaktolki dla Olusia a Oluś jedzie do "dziadka" Władka".

Właśnie: Dziadek Władek:

Dziadek Władek jest nieopisany. Olu zawsze wysiada z samochodu wprost w jego ręce  z powitaniem - o, jest mój piękny, jest mój kochany - i robi mi pa-pa z uśmiechem na buzi. Nawet rodzony dziadek Olusia - czyli mój tata - nie ma tak wspaniałego podejścia do małego jak ów dziadek Władek. Jestem pod wielkim wrażeniem. Bo jakiż to obcy starszy Pan zechciałby z taką miłością i wręcz pasję zajmować się cudzym smykiem? Wcześniej Olkiem zajmowała się 20 letnia córka Dziadka, potem jego żona - czyli w sumie od początku wszyscy, bo zabierali go do swego domu. Teraz córka i żona wyjechały do Gdańska (córka studiuje i ma maleńkie dziecko, z którym siedzi właśnie jaj mama a żona dziadka - ojej, namieszałam ale chyba wsio jasne). Dziadek sam zaoferował się, że nadal będzie opiekował się Olkiem - o ile się zgodzę. Jasne, że się zgodziłam! Olek już zna i osobę i dom i jest naprawdę dopatrzony - nigdy, przenigdy nie zsikał się, nigdy nie wraca do domu brudny ani uchlapany czy pomazany (AMAZING! bo kurde, nawet w domu bywa bardziej umorusany), Dziadek zdaje mi relację co Olek zjadł - ile zupki, ile drugiego (Dziadek sam gotuje obiady), co robili cały dzień, gdzie byli, czy i ile Olio spał itp. Często zabiera go do swego syna, który ma chłopczyka w wieku Olka. Chłopcy podobno bardzo fajnie razem się bawią. Jak jest ciepło to chodzą na spacery, jeżdżą do rodziny na wieś. Czasami Oluś wręcz nie chce wracać ze mną do domu. Przytula się do Dziadka, Dziadek mówi, że Olka kocha... Normalnie cud, miód. Czy miałam powody szukać innej opieki dla małego? Nie. I nie sądzę bym lepszą znalazła. Dlatego, kiedy ludzie pytają mnie ile płacę i od razu cmokają lub dziwią się, że tak dużo jak na nasze warunki i na nasze miasteczko - odpowiadam spokojnie, że przecież płacę na własne dziecko i płacę tyle, bo tak chcę, bo jestem szczęśliwa i wdzięczna tym ludziom. Znalazłam ich (a raczej oni mnie) poprzez zwykłe ogłoszenie w internecie w kwietniu 2009, przed pierwszym, długim wyjazdem Mohiego do Indii, kiedy Olu miał ledwo ponad rok. Opiekowali się małym te 6 miesięcy i od razu podpadli mi do gustu. Najpierw przychodziła do Olka właśnie Kasia, potem jakiś czas jej mama. Nigdy żadna nie spóźniła się  ni minutki (jak napisałam wyżej, muszę dotrzeć na 7 do pracy), czekały aż maluch wstanie, karmiły go, bawiły się z nim a potem zabierały wózkiem do siebie. Około 15 już czekały na mnie pod blokiem. Mały zawsze szczęśliwy i uśmiechnięty. Nie żałuję pieniędzy na TAKI właśnie cel. Spokojnie odmawiam sobie czegoś zbędnego a odwdzięczam się tym ludziom za spokój jaki mam z uwagi na dziecko w dobrych rękach i za wieczne zadowolenie tego dziecka. Różności można nasłuchać się o opiekunkach - stąd 100 zł w tę czy wew tę, nie gra dla mnie roli. Trzeba mieć jakieś priorytety w życiu, nieprawdaż? Stąd denerwują mnie niemiłosiernie komentarze co do tego, ile płacę (a mówię to wprost). Co dziwne - komentarze z tonem lekkiej wręcz bulwersacji i niedowierzania pochodziły zawsze od osób, którym na kasie, że tak powiem nie zbywa. Podczas gdy ja, póki co, utrzymuję nas zupełnie sama ze swojej średniej pensji i jeżdżę starym autem wymagającym co rusz naprawy a przy tym nigdy nie skomlę i nie narzekam na swój finansowy los - słynne komentatorki mają zajebiaszcze fury, nie liczą się z groszem a na dziecięce zabawki, ciuchy i fanaberie wydają krocie bez mrugnięcia okiem (wiem to pierwszej ręki). Jednak bez wahania i wstydu żalą się, że ich opiekunka poprosiła o 50 zł podwyżki a ich nie stać na takie wydatki na opiekę. Normalnie krew mnie zalewa! ZALEWA FALĄ ZŁOŚCI, NIEZROZUMIENIA I SWOISTEJ NIECHĘCI DO TAKICH OSÓB.

Nie napisałam tego w ramach ukazania siebie w jakimś lepszym świetle - ja po prostu jestem taka jaka jestem i tak myślę, takie mam do tego podejście. I dobrze się z tym czuję.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Buddyjskie perypetie

Mój mąż swego czasu kolekcjonował figurki Buddy. Twierdzi, że zbiera je nadal choć nie zauważyłam nowych nabytków od czasu, kiedy wprowadził się do mnie z całym swoim dobrodziejstwem inwentarza czyli w maju 2008 r. Może nie miał już okazji nigdzie nabyć nowych, bądź wypadło mu z głowy i zapomniał o swoim hobby? W każdym razie - te kilkanaście figurek które ma, ustawił na naszych regałach z książkami. Mamy więc w domu insygnia wiary katolickiej, hinduskiej, sikhijskiej, islamskiej i buddyjskiej właśnie :-).

Zmierzam jednak do tego, że figurki Buddy (3 są większe, reszta mała - ok 4 cm wysokości) stały się ostatnio obsesją Aleksandra. Podczas ostatniego sprzątania zdjęłam je bowiem z regałów i położyłam na stoliku celem wytarcia z kurzu. Olek zapiał z radości i zajął się figurkami zanim ja zdążyłam zbliżyć się do nich ze ścierką. Pamiętał nawet, że to "taty Buda". Od tamtego czasu, czyli od około tygodnia, Buddy wożone są więc traktorkami, ustawiane w rządku na stoliku i podłodze, noszone z miejsca na miejsce, liczone, układane do snu i zmuszane do rozmowy. Figurki są fajne - albo z białej porcelany albo z brązowej, zielonej lub złotej ciężkiej masy. Każdy Budda ma jakieś inne gadżety i innemu celowi służy - jest Budda odpowiedzialny za zdrowie, pieniądze, talent, szczęście itp. 

Wczoraj po naszym powrocie z Pastorczyka, Olek był tak zajęty logistyką figurek, że do snu udał się dopiero około 22.30. Zresztą i ja jakaś niesenna byłam i do tego czasu gapiłam się w TV i buszowałam w necie. Taka pora to za późna pora na sen dla nas obojga, bo wstajemy dość rano. No ale zdarza się czasem zasiedzieć nawet najlepszym. Podczas gdy ja zgrywałam zdjęcia z aparatu na komputer, Olek postanowił zadbać o odpowiedni odpoczynek swoich podopiecznych. Wszystkie miniaturki poukładał równiuteńko na swojej poduszce w naszym łóżku. Moje próby usunięcia ich bądź choćby próby podjęcia negocjacji ich usunięcia zaowocowały lamentem i dzikim krzykiem. Dodatkowo, na poduszce wylądował jeszcze gliniany misiek z urwaną ręką i mały zielony traktorek, który Olu dostał wczoraj od babci Jadzi. Na szczęście łóżko mamy spore (1,40 m). Ja śpię z brzega, Olek w środku a buddy, misiek i traktor udało mi się odsunąć aż do ściany. Wszyscy spaliśmy całkiem dobrze i nawet udało mi się obudzić Olka o 6.15 bez większej afery - pomimo, że poszedł spać TAK późno. Może to dobrotliwy wpływ owych figurek właśnie? 

Dzisiaj rano, kiedy pakowałam drobiazgi do Olkowej torby, którą nosi ze sobą do dziadka opiekuna - odkryłam w tej torbie kilka Buddyjskich postaci pomiędzy majtkami i getrami na zmianę... Spakowane tam były już z wieczora. Oczywiście reszta postaci też już przygotowywana była do zapakowania w tę torbę, ale wytłumaczyłam, że tata na pewno będzie krzyczał i płakał jeśli Buddy opuszczą nasz domek. Dziwnym trafem poskutkowało, bo nieobecny chwilowo tata jakoś najwyraźniej cieszy się autorytetem i sentymentem. Nie dało się jednak wyjść z mieszkania bez szmacianej, zakupowej torby napakowanej ciągnikami, przyczepami i oczywiście glinianym miśkiem z urwaną ręką. Zawiozłam więc dziś Olka z całym dobytkiem.

Po powrocie do domu - jestem pewna, że Oleś znów popadnie w swój buddyzm. 

I znowu będziemy spać z wieloma wcieleniami Buddy. 

Jejku, może jednak na buddyzm przez to wszystko nie przejdę!? Wiary zmieniać nie mam zamiaru bo katolicka zupełnie mi wystarczy, a sikhijskiej to nawet dobrze poznać nie mam kiedy! Nie mowa więc o buddyzmie! Ale kto wie - może właśnie tak bez wysiłku, bezbolesna konwersja przez sen... ? ;-) ;-) ;-)

cd

Oczywiście, szał buddyjski nadal trwał po naszym powrocie do domu. Z uwagi jednak na to, że 2 figurki ucierpiały poprzez odłamanie im szczegółów - zabrałam je z lekką irytacją i ponownie ustawiłam wysoko na półkach. Może więc tym razem jeszcze nie zostanę buddystką przez sen.... ;-)



niedziela, 14 listopada 2010

Wiejski listopad w kadrze

Dzisiaj pogoda była piękna... Po tych kilku szarych i bardzo melancholijnych dniach, w końcu zaświeciło nam i dogrzało słońce. Aleksander z Mikołajem snuli się po obejściu a ja spacerowałam za nimi i pstrykałam zdjęcia swoją małpką. Profesjonalny aparat Mohiego zostawiłam w Grajewie... Zresztą nie umiem do końca użyć wszystkich jego funkcji i zdjęcia nigdy nie wychodzą mi takie, jak powinny. Małpeczka Sony zaś, jak zawsze jest niezawodna. 

Oto więc kilka moich fotograficznych refleksji z mojej ziemi rodzinnej. Ziemi, w której wyrosło moje serce i do której musi wracać raz po raz, by zaczerpnąć życiodajnych soków.

 1. Nasze "rodzinne", przydomowe gniazdo bocianie. Teraz oczywiście puste. Ale oby do wiosny i znów się "zaklekoce" w jego podwojach :).




2.  Widok w pola z przydomowego ogrodu 




3. Ogród warzywny... Kapusta jeszcze się trzyma w kilku głowach ;-)




4.  Za stodołą 




5. Kopiec z kukurydzą 




6. Może... przejażdżka? He he (wóz quasi drabiniasty ;-))




7.  Wały (nie Jagiellońskie) na tle wiekowych brzóz




8.  Tutaj nieco ptasio - 3 pawie spacerujące po oranym polu (jak widać, pawie nie tylko w królewskich ogrodach spotkać można), biały pan paw na słupie ogrodzeniowym, gołębie wirujące na niebie (to sąsiadów) oraz pojące się i kąpiące w kałuży (te są nasze :-)).







9. Na zakończenie - piękny ażur z konarów i nieba



piątek, 12 listopada 2010

Wiejska notka jesienna

Od środy wieczorem jesteśmy z Olesiem na Pastorczyku. 

Wczoraj był dzień ustawowo wolny od pracy z uwagi na kolejną rocznicę niepodległości naszej Polski Ojczyzny, a na dzisiaj wzięłam sobie urlop. Cztery wolne dni z kolei. Jak zwykle w takich przypadkach, spakowaliśmy manele i huzia na naszą wieś. Nie powiem jednak, aby  tym razem pobyt tutaj był nadzwyczaj ekscytujący. Wszystkiemu winna pogoda. Jest do bólu  TAK listopadowa, że chyba i lekarz na ten "ból" by nie pomógł. Pada, siąpi, pokapuje, podlewa, leje, mży, kapie i co tam robi się jeszcze, jeżeli tylko ma się na myśli deszcz. Do tego oczywiście jest ciemno, ponuro i nieprzyjemnie. Nasz Pastorczyk - jak wiele osób już wie - to swoisty koniec świata. Oddalony co nieco od innych aglomeracji, obecnie utopiony w przemokniętych połaciach pól, łąk i pastwisk. Pola mają jedynie 2 kolory - brunatny i zielony, przy czym zieleń jest tylko tam, gdzie wzeszło posiane we wrześniu ozime zboże czyli u nas najczęściej żyto i pszenżyto. Łąki i pastwiska są już puste, w kolorze zgniło lub pożółkło zielonkawym, a krowy wychodzą na nie jedynie na niedługi, 3-4 godzinny spacer, by zażyć świeżego powietrza, rozprostować kości i ewentualnie skubnąć gdzieniegdzie jakąś zagubioną trawkę. Poza tym rezydują w oborze dokarmiane osypką (czyli mielonym zbożem), kiszonką z kukurydzy, o której niedawno pisałam, sianokiszonką z bel i czasem owsianką (czyli owsianą słomą). Na drzewach ciężko uświadczyć już jakieś listki. Stoją posępne i obnażone w oczekiwaniu na lepsze czasy, które niestety nadejdą dla nich dopiero za kilka miesięcy. Słowem - za oknem rozległe, puste przestrzenie przykryte szarym niebem. 

Nosimy się z Olkiem z małego domku do dużego. Duży jest co prawda o wiele cieplejszy, czysty i nowoczesny ale jakoś nie możemy do końca się w nim zadomowić. Zresztą centrum życiowe nadal utkwione jest w tym malutkim. Tam mama nadal gotuje, śpi i stamtąd ma tylko krok na podwórko. A na podwórko musi wychodzić niemal bez przerwy bo taka jest specyfika życia i pracy na wsi. My z Alankiem też jeszcze śpimy TAM. Przykrywamy się pierzastą pierzyną i wstajemy dopiero około 8. Nie mamy potrzeby zrywać się rano, poza tym jest zimno i mokro, nie za bardzo można iść na dwór... Jakoś więc niespecjalnie mamy tu co robić, bo skoro nie da się długo przebywać na dworze, to ogólnie jesteśmy ograniczeni w aktywności. Nie chodzimy nawet do wieczornego dojenia krów. Uwija się przy tym Beata i rodzice, czasem Michał. My z Olkiem, żeby iść do obory musimy przebrać się od stóp do głów, bo niestety zapach obory przenosi się niemal do szpiku kości a potem niezbyt elegancko te zapachy prezentują się w domu. Do tego, podziębionego Alana muszę opaputać w tak grubą warstwę ciuchów, że sam proceder ubierania zajmuje mnóstwo czasu. Wczoraj padało niewiele, więc ubrałam go i wypuściłam trochę na podwórko. Co głównie robił? Siedział w piaskownicy! Koniec końców, umorusany, z kapą  u nosa i zgrabiałymi palcami przywlókł się do domu sam z siebie. Z gumaków wysypałam tonę mokrego piachu, z kurtki wytrzepałam drugą i postanowiłam nie puszczać go więcej na dwór choćby ryczał, kwiczał i świszczał ze złości. Dzisiaj zamierzaliśmy jechać na rynek i po zakupy do Kolna. Nici jednak z wypadu bo leje od rana i włóczęga po błotnistym targowisku z zasmarkanym Olesiem zupełnie nie miałaby sensu. 

Dobrze, że Beata zakupiła sobie sobie w końcu internet. Można na chwilkę wyjrzeć przez szklane okno na świat. Ten bowiem tu i teraz jest tak ograniczony, że szkoda słów. Niby uwielbiam tu przebywać ale w taką aurę i o tej porze roku moje uwielbienie nieco przygasa. Beata pojechała do pracy (czytaj staż w ARiMR), jutro i niedzielę całe dnie spędzi na uczelni. Korzystam więc pod jej nieobecność z dobrodziejstwa internetu. W innym przypadku, oboje z Alanem dostajemy tzw. kopa i wypad z baru. Beti ma bowiem egzaminy, przygotowuje magisterkę i nie życzy sobie intruzów pod bokiem - czyli w jej pokoju. Moja siostra jest całkiem dobrym stworzeniem, ale ogólnie to jest zdecydowana, zasadnicza  i głównie dba o swoje interesy. Generalnie to chyba jednak ma  w tym rację, bo nikt inny o nie zadba, he he. 

Ok, kończę powoli tę pisaninę. Sprawdziłam pocztę, na ewentualne maile i komentarze odpiszę jak wrócę do siebie do Grajewa. Z uwagi na listopadowe natchnienie i brak innych zajęć - napisałam również powyższy tekst :-). Jako chyba pierwszy (może nie ostatni) z Pastorczyka właśnie. Może uda mi się potem kliknąć kilka fotek otaczającego nas tutaj rewiru.

A teraz idziemy z Alankiem do małego domku. Mama miała mi przytargać kilka główek kapusty, które będę sobie relaksacyjnie szatkować do kiszenia. Swojska kiszona kapusta jest o niebo lepsza od tej kupnej, nie ma co. A zatem do dzieła!

Pozdrawiam wszystkich serdecznie z zapadanego, szarego końca świata!

środa, 10 listopada 2010

Odliczanie do rozpoznania (???)

Cz. 1

Gdzieś za godzinkę lecę na swoje USG. W miniony piątek nie wypaliło, bo mój lekarz był na urlopie. 

Więc teraz słuchaj MAŁE - masz się ujawnić w całej krasie ale zwłaszcza pokazać, że jesteś absolutnie zdrowe a Twoja brykanina nie wynika z jakiegoś ADHD czy innego licha, tylko ze zwykłego sprytu i aktywności fizycznej - czyli pójścia w matkę. O!

No skarbie, myślę że się zrozumieliśmy i jak wrócę ze szpitala to będę tu mogła wreszcie napisać - dla siebie, Ciebie, historii i moich ukochanych śledzicieli bloga - co w trawie piszczy :-).

Cz. 2

Aha, akurat. Jeżeli wydawało mi się, że tylko z racji wieku jestem mądrzejsza od malucha, to się myliłam i to solennie.  Ba, nawet starszy i mądrzejszy ode mnie lekarz i jego super hiper maszyny go nie przechytrzyły. Wypiął się na nas wszystkich. Jeśli chodzi o pozostałe kwestie - jest dobrze. Serce ma 4 komorki, UON prawidłowy, kręgosłupik ciągły, wymiary w normie.

Podsumowując: tajemnica pozostaje tajemnicą. Małe podąża drogą Aleksandra, który ukazał swoją płeć dopiero gdzieś w granicach 35 tygodnia. Czy mam to odczytywać jako męską solidarność?

Cz. 3 

Podczas badania USG lekarz stwierdził, że mam zbyt napięty brzuch. Po 12-stej idę na konsultacje. Znając mojego lekarza i objawy, jakie mnie dopadły - najwyraźniej czeka mnie szpital, w którym będę leżała jako zagrożona przedwczesnym porodem. Z Aleksandrem też leżałam będą w 26 tygodniu (teraz mam 25). Oczywiście nie stawiam jeszcze wyroku sama na siebie, ale jest to norma w przypadku doktora S.C. Na wszelki wypadek łykam nospę, spróbuje się rozluźnić i iść na wizytę spokojnie. Brzuch mnie z lekka kłuje, fakt, do tego dochodzi stres i objaw przedszpitalny gotowy. Osobiście ani w głowie by mi było leżenie na oddziale bo jednak źle się nie czuję ale... jak Pan każe - sługa musi, bądź co najmniej powinien.

Jeśli naprawdę usłyszę - szpital - koniec świata. JA NIE MAM Z KIM ZOSTAWIĆ ALEKSANDRA NA TE KILKA DNI! Zupełnie, totalnie, kategorycznie i bezwzględnie - nie mam z kim! 

Ale nie panikuję już. Najpierw pojadę, dowiem się co i jak i wtedy będę myśleć. Może do cholery szubienica mnie nie czeka. ;-)

Cz. 4

Ufff, nie pójdę do szpitala ale dostałam ostrzeżenie, zalecenie odpoczynku i przyjmowania leków oraz nakaz wizyty za tydzień. Czyli - jest dobrze.

Dziś zaś jadę z Olkiem na 4 dni do Pastorczyka a tak ogólnie to pada jak diabli.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Rozważania matki skarconej

Na moment zaszłam dziś  z Olkiem do sklepiku z tanim badziewiem. Sklepik w stylu "Wszystko po 5 zł", po sąsiedzku z naszą małą pocztą. Na poczcie byliśmy w konkretnym celu a do sklepiku zaszliśmy tylko dlatego, że był tuż obok. Gapiłam się beznamiętnie po półkach utkanych towarem jak stara pajęcza sieć wrakami złapanych w nią stworzeń. Wzięłam do ręki dość ciekawy świecznik i nagle BUM! Krzyk na cały sklep: Nie! Nie ruszaj tego! Nie bierz! Osłupiałam. Gały dęba, konsternacja i za chwilę śmiech duszy i ciała. To mój syn. Mój własny syn tak się na mnie wydarł przy ludziach. Sprzedawczyni ledwo tłumiła rechot a Olek raz jeszcze głośno przykazał: Nie ruszaj, zostaw to, nie wolno!. Powiedział to tak serio, tak pewnie i z takim przekonaniem, że ja naprawdę potulnie odstawiłam ten świecznik na półkę z uczuciem, jakbym zrobiła coś złego! Po chwili oczywiście emocje opadły i razem z ekspedientką wymieniłyśmy kilka żartobliwych uwag na temat tego niespotykanego zajścia, ale te emocje były rzeczywiście wyjątkowe. 

Bardzo często mówię do Olka: nie, zostaw, postaw, odstaw, odłóż, nie ruszaj, nie dotykaj, nie wolno, nie trzeba... I ścięty koński łeb w końcu by zatrybił, załapał i przyjął sobie to do wiadomości. Wydaje mi się czasem, że moje gadanie do Olesia zupełnie nie skutkuje, a tu proszę - nie tylko poskutkowało, ale też dostałam nim rykoszetem. Jak piaskiem w oczy. Piaskiem, który rzuciłam garścią przed siebie a przekorny wiatr odwiał go mi z powrotem prosto w twarz.

Nie uniknę chyba samo oceniania się w odpowiedzi na własne pytania typu "jaką ja jestem matką - czy dobrą czy złą, czy wychowuję małego właściwie czy też nie, itp...". Jestem pewna, że zdecydowana większość kobiet zadaje sobie takie pytania. No bo po prostu nie da się inaczej. To jest naturalne. I zwykle ciężko sobie na nie jednoznacznie odpowiedzieć. Bo wychowanie to taki patchworek z włókien serca i nitek rozsądku. A te nie zawsze idą w parze, oj nie zawsze. Nie jestem typem matki majora, która nie pozwala na wiele, ryczy, krzyczy i sztorcuje przy każdej okazji ani też luzowo-bluesowej kumpeli, która beztrosko machnie ręką na zwalone ze sklepowych półek i potłuczone przez rozbestwione dziecko butelki. Jeśli bywam dla Olka bezwzględna lub z deka agresywna to tylko wtedy, kiedy przytłacza mnie ilość obowiązków, mam gorszy dzień, coś mi dolega lub nie idzie po mojej myśli. Jestem tylko człowiekiem... Czasem jednak myślę, że za często mówię do niego te słynne nie, nie rusz, postaw, popsujesz, pobijesz, nie wolno... 

Oj, matko Joanno, popraw się troszkę. Bo inaczej wszystko, co wpoisz w ten mały czarny łep będzie wypływało lawą wprost na Ciebie - jak to miało miejsce dzisiaj. Dzisiaj to było bardzo ale to bardzo zabawne, ale tak w ogóle to trzeba naprawdę włożyć mnóstwo roboty w wychowanie. Trzeba uważać na to, co się mówi i co się robi przy takim niewielkim człowieku. Bo człowiek niewielki ale rozumek już ma wystarczająco wielki by pomieścić w nim wszystko, cokolwiek do niego dociera. 

Nakrzyczał na mnie mój Olek - wykazał więc odpowiedzialność za matkę w sklepie (no bo jeszcze by pobiła ten świecznik i co wtedy? publiczny obciach dla dzieciaka?). Może więc miało to sens, he he? Ale potem w domu już ze 100 razy powiedział mi - kocham cię, a na moje biadanie, że pobolewa mnie ząb kazał otworzyć mi buzię i podmuchał... 

Pocieszę się więc sama w sobie - nie jestem chyba taką złą matką ;-).

czwartek, 4 listopada 2010

Kopacz czy Koparka?

Jutro lecę na usg. I choć mniejsza o to, to jednak już jestem bardzo ciekawa KIM jest to bezczelne stworzenie, które nie siedzi cicho jak trusia przykładem swej zwykle spokojnej i opanowanej matki, a dokazuje od zaranka do wieczorka. Kopie, że aż strach. Przemieszcza się, boksuje, rozciąga i robi to wszystko często, gęsto i naprawdę intensywnie. Czasem mam wrażenie, że w ogóle nie zasypia, ani się nie męczy. Jakiś super hiper aktywista. Oczywiście najbardziej odczuwam te ekscesy, kiedy siedzę w pracy za biurkiem. Bo generalnie siedzę sobie za nim spokojnie, a moja postawa jest raczej statyczna. Stąd też wszelkie pobrykiwanie i szturchańce docierają do mnie ze zdwojoną siłą. Nakarmione to-to, napojone, ciepło ma i chyba wygodnie - to czego się tak tam puszy, he? Oj dziecino, dziecino... Jak Wy tak do spółki z Olkiem zaczniecie mi dokazywać w realu, to biada mi, oj biada... Ale z drugiej strony to już nie mogę się Ciebie doczekać. Jakie Ty będziesz? Jak ja się odnajdę w sytuacji bycia matką nie jedynaczka, a dwójeczki? Nie umiem sobie Ciebie wyobrazić. Nie umiem sobie wyobrazić siebie w tej podwojonej sytuacji. Jak zapewne każda matka, która oczekuje na kolejne (a zwłaszcza na drugie) dziecko, mam emocjonalny mętlik w sercu i głowie. Pytam sama siebie, czy będę umiała pokochać tego drugiego szkraba tak samo, jak pierwszego, czy mam w sobie na tyle uczuć i czy w ogóle miłość do dziecka jest podzielna.... Wiem, że na pewno jest i na pewno dam sobie radę i po urodzeniu wszystko stanie się dla mnie oczywiste, ale póki co, takie właśnie mam myśli i wątpliwości. Muszę chyba po prostu swoje przejść i przeżyć. Nie ma w życiu nic za darmo i na tacy.

A Ty nadal kopiesz i kopiesz. Olek w piasku kopać kocha, a Ty na razie pracujesz zawzięcie w  moim brzuchu. Koparką więc żeś, czy Kopaczem moje drogie asiowe szaleństwo? Tajemnicześ  jak jaka listopadowa noc. Ale Ty się nie bóój, są w tych czasach sposoby na takich jak Ty. Może jutro nasz lekarz rozwiąże w końcu Twoją 26-cio tygodniową zagadkę ;-).