Od środy wieczorem jesteśmy z Olesiem na Pastorczyku.
Wczoraj był dzień ustawowo wolny od pracy z uwagi na kolejną rocznicę niepodległości naszej Polski Ojczyzny, a na dzisiaj wzięłam sobie urlop. Cztery wolne dni z kolei. Jak zwykle w takich przypadkach, spakowaliśmy manele i huzia na naszą wieś. Nie powiem jednak, aby tym razem pobyt tutaj był nadzwyczaj ekscytujący. Wszystkiemu winna pogoda. Jest do bólu TAK listopadowa, że chyba i lekarz na ten "ból" by nie pomógł. Pada, siąpi, pokapuje, podlewa, leje, mży, kapie i co tam robi się jeszcze, jeżeli tylko ma się na myśli deszcz. Do tego oczywiście jest ciemno, ponuro i nieprzyjemnie. Nasz Pastorczyk - jak wiele osób już wie - to swoisty koniec świata. Oddalony co nieco od innych aglomeracji, obecnie utopiony w przemokniętych połaciach pól, łąk i pastwisk. Pola mają jedynie 2 kolory - brunatny i zielony, przy czym zieleń jest tylko tam, gdzie wzeszło posiane we wrześniu ozime zboże czyli u nas najczęściej żyto i pszenżyto. Łąki i pastwiska są już puste, w kolorze zgniło lub pożółkło zielonkawym, a krowy wychodzą na nie jedynie na niedługi, 3-4 godzinny spacer, by zażyć świeżego powietrza, rozprostować kości i ewentualnie skubnąć gdzieniegdzie jakąś zagubioną trawkę. Poza tym rezydują w oborze dokarmiane osypką (czyli mielonym zbożem), kiszonką z kukurydzy, o której niedawno pisałam, sianokiszonką z bel i czasem owsianką (czyli owsianą słomą). Na drzewach ciężko uświadczyć już jakieś listki. Stoją posępne i obnażone w oczekiwaniu na lepsze czasy, które niestety nadejdą dla nich dopiero za kilka miesięcy. Słowem - za oknem rozległe, puste przestrzenie przykryte szarym niebem.
Nosimy się z Olkiem z małego domku do dużego. Duży jest co prawda o wiele cieplejszy, czysty i nowoczesny ale jakoś nie możemy do końca się w nim zadomowić. Zresztą centrum życiowe nadal utkwione jest w tym malutkim. Tam mama nadal gotuje, śpi i stamtąd ma tylko krok na podwórko. A na podwórko musi wychodzić niemal bez przerwy bo taka jest specyfika życia i pracy na wsi. My z Alankiem też jeszcze śpimy TAM. Przykrywamy się pierzastą pierzyną i wstajemy dopiero około 8. Nie mamy potrzeby zrywać się rano, poza tym jest zimno i mokro, nie za bardzo można iść na dwór... Jakoś więc niespecjalnie mamy tu co robić, bo skoro nie da się długo przebywać na dworze, to ogólnie jesteśmy ograniczeni w aktywności. Nie chodzimy nawet do wieczornego dojenia krów. Uwija się przy tym Beata i rodzice, czasem Michał. My z Olkiem, żeby iść do obory musimy przebrać się od stóp do głów, bo niestety zapach obory przenosi się niemal do szpiku kości a potem niezbyt elegancko te zapachy prezentują się w domu. Do tego, podziębionego Alana muszę opaputać w tak grubą warstwę ciuchów, że sam proceder ubierania zajmuje mnóstwo czasu. Wczoraj padało niewiele, więc ubrałam go i wypuściłam trochę na podwórko. Co głównie robił? Siedział w piaskownicy! Koniec końców, umorusany, z kapą u nosa i zgrabiałymi palcami przywlókł się do domu sam z siebie. Z gumaków wysypałam tonę mokrego piachu, z kurtki wytrzepałam drugą i postanowiłam nie puszczać go więcej na dwór choćby ryczał, kwiczał i świszczał ze złości. Dzisiaj zamierzaliśmy jechać na rynek i po zakupy do Kolna. Nici jednak z wypadu bo leje od rana i włóczęga po błotnistym targowisku z zasmarkanym Olesiem zupełnie nie miałaby sensu.
Dobrze, że Beata zakupiła sobie sobie w końcu internet. Można na chwilkę wyjrzeć przez szklane okno na świat. Ten bowiem tu i teraz jest tak ograniczony, że szkoda słów. Niby uwielbiam tu przebywać ale w taką aurę i o tej porze roku moje uwielbienie nieco przygasa. Beata pojechała do pracy (czytaj staż w ARiMR), jutro i niedzielę całe dnie spędzi na uczelni. Korzystam więc pod jej nieobecność z dobrodziejstwa internetu. W innym przypadku, oboje z Alanem dostajemy tzw. kopa i wypad z baru. Beti ma bowiem egzaminy, przygotowuje magisterkę i nie życzy sobie intruzów pod bokiem - czyli w jej pokoju. Moja siostra jest całkiem dobrym stworzeniem, ale ogólnie to jest zdecydowana, zasadnicza i głównie dba o swoje interesy. Generalnie to chyba jednak ma w tym rację, bo nikt inny o nie zadba, he he.
Ok, kończę powoli tę pisaninę. Sprawdziłam pocztę, na ewentualne maile i komentarze odpiszę jak wrócę do siebie do Grajewa. Z uwagi na listopadowe natchnienie i brak innych zajęć - napisałam również powyższy tekst :-). Jako chyba pierwszy (może nie ostatni) z Pastorczyka właśnie. Może uda mi się potem kliknąć kilka fotek otaczającego nas tutaj rewiru.
A teraz idziemy z Alankiem do małego domku. Mama miała mi przytargać kilka główek kapusty, które będę sobie relaksacyjnie szatkować do kiszenia. Swojska kiszona kapusta jest o niebo lepsza od tej kupnej, nie ma co. A zatem do dzieła!
Pozdrawiam wszystkich serdecznie z zapadanego, szarego końca świata!
Kto to jest Beata i Alan :P ??? domyslam sie ze szwagierka i jej syn??? ale mi narobilas smaka na kapuste kiszona ale taka co moja babcia kisi w wielkiej beczce :)) zawsze co wchodze (do tej pory tez) do jej pwnicy to musze tam lape wlozyc i choc troche skubnac takiej swojskiej kapuchy :))))
OdpowiedzUsuńBeata to chyba siostraAski a Alan to Olek jak sie nie myle? :)
OdpowiedzUsuńFajnie wszystko opisałaś Amishko- aż mi się zatęskniło za wsią. Jak byłam dzieckiem jeździłam zawsze na parę dni (podczas wakacji w Polsce) właśnie na wieś,do mojej ś.p.prababci.
OdpowiedzUsuńZ tym że to zawsze było lato,czyli szaleństwo poza domem całymi dniami..do domu tylko na spanie. Nawet obiady się jadło na dworze..to były czasy :)
Ale jesień to pewnie tak jak piszesz nie jest już taką wesołą porą na wsi.
P.S. Czy Alan to Olek?!
Wyjaśniam dziewczyny, choć Annu jak widzę jest very well oriented, ha ha. Beata to moja siostra (mam jedną + 3 braci) i zarazem chrzestna Olka czyli w jej słownictwie Alana. Nawet ja go tak czasem nazywam i inne osoby z naszego wioskowego rewiru ;-).
OdpowiedzUsuńCo do kapusty Ela - swego czasu u nas też w beczce się kisiło jak nas tam więcej na wsi mieszkało. Teraz już w mniejszych naczyniach. Nakroiłam się w sobotę, że ho ho. Ale lubię taką robotę.
Arabella - jak już dziś wyszło słońce i było ciepło, to świat się zmienia nawet na końcu świata... A ja wieś mam w sumie zawsze na wyciągniecie ręki bo tam mój dom rodzinny i jeżdżę tam bardzo często. No i Alanek ma tam raj.
tak ci pozazdroscilam tej kapusty ze sama wczoraj sie udalam do mojego warzywniaczka i kupila 4 glowki i skroilam do jednej ceramicznej kamionki a reszta w sloiki :) bedzie na swieta troche swojskiej kapuchy :))))
OdpowiedzUsuńNo to fajnie, że Cię natchnęłam a taka kapucha pycha i samo zdrówko!
OdpowiedzUsuńJak cię czytam to tęsknie, straszliwie tęsknię za wiejskim zyciem.
OdpowiedzUsuń