Pomimo, że poprzez małżeństwo z Hindusem włączyłam poniekąd we własne życie Indie - osobiście przyznaję i każdy to chyba zauważy, że o Indiach jako takich piszę tutaj niewiele.
Powód jest prozaiczny. Nie byłam w Indiach, nie widziałam, nie dotknęłam, nie poczułam. To co wiem - wiem ze źródeł zupełnie innych niż własne. Stąd też pisanie o czymś, co nie opiera się moich doświadczeniach - jakoś zupełnie mi nie wychodzi.
O pewnych rzeczach, które jednak są naznaczone moim jestestwem, napisać mogę :-). Bo ależ owszem i czemu nie?
A o czym?
A choćby o takiej naszej rodzinnej, pierwszej i ostatniej jak dotąd wizycie w gurdwarze - świątyni sikhijskiej. Do zamieszczenia takiej notki (muszę to podkreślić) natchnęła mnie droga moja "siostra" w posiadaniu sikhijskiego męża - Elsa. Pozazdrościłam jej, że mieszka w kraju i miejscu, gdzie do takiej gurdwary może sobie iść z rodzinką kiedy zechce i też postanowiłam "pochwalić" się naszym własnym wypadem do tegoż przybytku. Dodam, że Elsa wcale nie mieszka na co dzień w Indiach. Mieszka jednak tam, gdzie skupisko sikhijskie jest zdecydowanie większe i do gurdwary nie musi jechać blisko 250 km - jak ma się to w naszym skromnym, polsko-wschodnim przypadku.
Nie jestem sikhijką z wyznania, ale odwiedzić gurdwarę było dla mnie priorytetem. Zawsze jestem ciekawa wszelakich miejsc sakralnych a gurdwara pociągała mnie z jednej strony dlatego, że ostatecznie mam sikhijskiego męża a z drugiej, że jakoś zawsze sympatycznie mi się kojarzyła.
Nie mamy w Polsce ani wielu Sikhów ani też ich świątyń. Jeżeli tylko nie palnę w tym momencie babola ni z gruchy ni z pietruchy - napiszę, że gurdwara jest chyba tylko jedna w całym naszym kraju i znajduje się w podwarszawskim Raszynie przy ulicy o nazwie Na Skraju.
Byliśmy w owym Raszynie w maju 2010 r. Nie to, abyśmy pojechali tam wprost z Grajewa w tym tylko, jedynym celu. Pojechaliśmy bowiem na kilka dni do Warszawy i rezydując w stolicy nie omieszkaliśmy do Raszyna zajrzeć.
Nasi znajomi Warszawiacy dali nam mapy, instrukcje i namiary na cel. Oczywiście nie brałam na siebie ryzyka, by wypuszczać się tam samochodem! Jeszcze mi nerwy i życie miłe były! Najpierw więc autobus, potem tramwaj a potem znów autobus. W międzyczasie straciłam komórkę. Nie wiem dokładnie jak i kiedy, ale kto tam nadąży za warszawskimi kieszonkowcami...
Raszyńska gurdwara z zewnątrz nie przypomina jakiejkolwiek świątyni. Niepozorny budynek, który na myśl przywodzi raczej sporą willę niż jakikolwiek zbór modlitewny. Generalnie jest to bowiem normalna posesja, jakich na tejże ulicy wiele. Gdyby więc nie czujność Mohiego - moglibyśmy sobie błądzić po okolicy w tę i wew tę. On bowiem poznał miejsce po specyficznej fladze (proporcu? chorągwi?) łopoczącej na maszcie gurdwarowego podwórka.
Część modlitewna gurdwary znajduje się w większym budynku, a część - nazwijmy ją kuchenna - w przylegającej, parterowej przybudówce. Najpierw oczywiście weszliśmy do części głównej. Mohi udzielał instrukcji - zdjąć buty i założyć na głowy chustki. Wszystkie chustki dostępne na miejscu (bo nie każdy przecież na co dzień nosi turban albo chustkę w zapasie) były w kolorze pomarańczowym i przypominały mi raczej rożki harcerskie niż coś, czym mogę zakryć swoje - wtedy dłuższe - włosy. Mohi oczywiście omotał się tym pomarańczowym skrawkiem, ale ja użyłam w tym celu prywatnego indyjskiego szala z jedwabiu, który wzięłam ze sobą w ramach wrodzonej przezorności. Co prawda bez końca zjeżdżał mi na ramiona i motałam się z jego poprawianiem, ale zawsze to czułam się w nim lepiej niż w owym gurdwarowym, nylonowym rożku. Aleksander oczywiście też dostał na łepek swój strzępek i choć wyglądał w nim uroczo - szybko mu się znudził, ściągał go i rzucał beztrosko pod nogi. Na parterze gurdwary jest właśnie coś a'la szatnia i pusty pokój obwieszony obrazami Guru. Nie wiem do czego tak naprawdę służy ten pokój... Część zasadnicza świątynki jest na górze. Wchodzi się tam po drewnianych schodach obłożonych dywanem bądź wykładziną (nie pamiętam). Salka nie jest wielka, ale przyjemna. Sztandarowa Święta Księga (Adi Granth bądź Śri Guru Granth Sahib) spoczywa na honorowym miejscu, dookoła kwiaty, kolorowo i mistycznie. Jest też wydzielony "kącik", który Mohi nazwał - łopatologicznie mi tłumacząc istotę miejsca - sypialnią Świętej Księgi, gdzie składa się ją na noc. Akurat to, bardzo mnie zaciekawiło. Księgę traktuje się w sikhizmie bardzo osobowo. Jednak nie zamierzam tu powielać opracowań dotyczących sikhizmu ani pisać o tej religii jako takiej. Nic nowego w tym temacie bowiem nie wymyślę, nie wystudiuję i nie takie było założenie tego posta, bo piszę przecież o naszej wizycie w gurdwarze i co za tym idzie - o osobistych wrażeniach z tej wizyty.
Część modlitewna gurdwary znajduje się w większym budynku, a część - nazwijmy ją kuchenna - w przylegającej, parterowej przybudówce. Najpierw oczywiście weszliśmy do części głównej. Mohi udzielał instrukcji - zdjąć buty i założyć na głowy chustki. Wszystkie chustki dostępne na miejscu (bo nie każdy przecież na co dzień nosi turban albo chustkę w zapasie) były w kolorze pomarańczowym i przypominały mi raczej rożki harcerskie niż coś, czym mogę zakryć swoje - wtedy dłuższe - włosy. Mohi oczywiście omotał się tym pomarańczowym skrawkiem, ale ja użyłam w tym celu prywatnego indyjskiego szala z jedwabiu, który wzięłam ze sobą w ramach wrodzonej przezorności. Co prawda bez końca zjeżdżał mi na ramiona i motałam się z jego poprawianiem, ale zawsze to czułam się w nim lepiej niż w owym gurdwarowym, nylonowym rożku. Aleksander oczywiście też dostał na łepek swój strzępek i choć wyglądał w nim uroczo - szybko mu się znudził, ściągał go i rzucał beztrosko pod nogi. Na parterze gurdwary jest właśnie coś a'la szatnia i pusty pokój obwieszony obrazami Guru. Nie wiem do czego tak naprawdę służy ten pokój... Część zasadnicza świątynki jest na górze. Wchodzi się tam po drewnianych schodach obłożonych dywanem bądź wykładziną (nie pamiętam). Salka nie jest wielka, ale przyjemna. Sztandarowa Święta Księga (Adi Granth bądź Śri Guru Granth Sahib) spoczywa na honorowym miejscu, dookoła kwiaty, kolorowo i mistycznie. Jest też wydzielony "kącik", który Mohi nazwał - łopatologicznie mi tłumacząc istotę miejsca - sypialnią Świętej Księgi, gdzie składa się ją na noc. Akurat to, bardzo mnie zaciekawiło. Księgę traktuje się w sikhizmie bardzo osobowo. Jednak nie zamierzam tu powielać opracowań dotyczących sikhizmu ani pisać o tej religii jako takiej. Nic nowego w tym temacie bowiem nie wymyślę, nie wystudiuję i nie takie było założenie tego posta, bo piszę przecież o naszej wizycie w gurdwarze i co za tym idzie - o osobistych wrażeniach z tej wizyty.
Obok miejsca rezydencji Świętej Księgi jest też - nie wiem jak to nazwać - część audio czyli mikrofony i nagłośnienie. Tam zapewne odbywają się modlitwy prowadzone przez wytrawnych leaderów. Mohi mówił na nich po prostu priests czyli po naszemu księża. Nie są to rzecz jasna księża jako tacy, bo w tej religii brak jest typowego kapłaństwa i modlitwy może prowadzić po prostu każdy. Zasadniczo jednak, zajmują się tym "wykwalifikowani" znawcy rzeczy.
Aleksander, uwolniony z butów - biegał z tupotem po wszystkich pomieszczeniach i jedynie tylko dzięki dywanom jego tupot był z lekka wyciszony.
Mohi był lekko podekscytowany faktem, że może w końcu "gościć" w gurdwarze mnie i swojego jedynego (jak dotąd ;-) synka. Pokazywał i tłumaczył nam wszystko z niekrytą satysfakcją i uśmiechem na twarzy. Ja słuchałam i patrzyłam z zaciekawieniem, jednak Olu miał w głowie głównie wąchanie kwiatków, szczypanie z nich listków i ganiatykę dookoła Pani Księgi. Obok "ołtarzyka" znajduje się hmmm, no mówiąc najprościej - garnek ze słodką pastą. Nie pamiętam w tej chwili jak to się zwie i z czego jest przyrządzone, ale Mohi nie omieszkał poczęstować tym Olusia. Ja jedynie posmakowałam, bo na bardzo słodkie rzeczy mam niesamowicie długie zęby.
Po zwiedzeniu świętego miejsca i złożeniu hołdu Pani Księdze (ja niestety nie umiem modlić się inaczej niż po swojemu - ale sikhizm jest taki fajnie tolerancyjny, że na pewno wybaczono mi moje chrześcijańskie słowa wypowiadane w duchu ;-)) oraz po włożeniu pieniężnej ofiarki do specjalnej urny - udaliśmy się do części jadalnej. Bardziej z ciekawości niż z głodu, rzecz jasna.
W kuchni uwijało się kilku młodych, śniadych chłopaków brząkając garnkami i mieszając w nich z wielką wprawą. Pod ścianą jadalni stały kartony napakowane przyprawami - wyczaiłam tam wzrokiem kolendrę, garam masala i kurkumę. Usiedliśmy sobie po turecku pod ścianą. Za chwilkę podszedł do nas młody, szczupły i przystojny chłopak w czarnym turbanie i z niewielkim zarostem. Od razu wdał się w pogaduchę z Mohim a ja latałam jak głupek za Olkiem, który kontynuował swoja skarpecią ganiatykę - z tym, że teraz wybiegał również na dwór. Nie wiem, o czym rozmawiali sobie faceci bo rozmawiali w punjabi, a ja niestety nie posiadłam jeszcze (i nie sądzę bym posiadła) sztuki rozumienia, tudzież używania tego języka. Podczas gdy panowie gaworzyli a ja strofowałam uziajanego Olka - inny miły chłopak w pomarańczowej chustce podał nam do picia czaj - mocna słodka herbata z mlekiem i przyprawami. Tradycyjnie w metalowych kubkach. Chwilę potem przyniósł nam nasz posiłek - dhal sowicie podsypany zieloną kolendrą i kołacze, których nazwy nigdy nie mogę właściwie określić, gdyż wszelkie naany, ciapaty i roti zawsze mi się plączą i nie odkryłam jeszcze subtelnych różnic między nimi. Jeśli się nie mylę, na te gurdwarowe Mohi mówił właśnie roti.
Dhal smakował mi wybornie. Niby sama czasem też go przygotowuję, ale smak mojego jest zdecydowanie inny. Ten zaś miał jakiś taki prawdziwie indyjski, egzotyczny taste... A może to okoliczności jedzenia - w gurdwarze, siedząc po turecku na podłodze i mając dookoła kilku facetów w turbanach szwargoczących w punjabi - sprawiły, że i smak w ustach rozszedł się w iście indyjskim stylu? ;-)
Po zjedzeniu posiłku i popiciu dodatkowym kubeczkiem czaju - Mohi wymienił numer telefonu ze swoim rozmówcą (okazało się, że jest jednym z owych mistrzów ceremonii), ja wymieniłam uśmiechy i ukłony z chłopakami w kuchni, zgarnęliśmy rozbrykanego Olesia, zapakowaliśmy do wózka i z bezpiecznego poddasza sikhijskiego wyszliśmy wprost na gorącą, szumną podwarszawską ulicę. Zdjęłam z głowy bez końca osuwający się szal i nadal czując w ustach chłód kolendry i szczypanie pieprzu - zamarzyłam, by natychmiast przenieść się z Raszyna gdzieś do Indii... Ech...
Zapytałam wczoraj na skype Mohiego, ileż to mają gurdwar w Kalkucie - zważywszy, że w Polsce jest AŻ jedna. "OOOO - zaciągnął się owalnie mój brodaty mężo - dokładnie to sam nie wiem, ale co najmniej...10?" Znak zapytania na końcu jego odpowiedzi oznaczał, że może być ich znacznie więcej - mając na względzie wielkość samej Kalkuty.
Będzie co zwiedzać i gdzie smakować prostego, tradycyjnego żarełka - pomyślałam. Bardzo też chętnie podsunę się kiedyś do pomocy w gurdwarowej kuchni - tej, do której rodzina Mohiego chodzi najczęściej. A co! Mogę choćby obierać i kroić cebulę. Łzy jakie ewentualnie mi pociekną pójdą przecież na dobre!
Spośród ogólnie przepastnej ilości zdjęć - z naszej wizyty w gurdwarze znalazłam tylko jedno - zamieszczone wyżej. Dzielę się więc skromnie tym jednym obrazkiem :-).
Zdjęcia z innych, indyjskich już gurdwar - na pewno wrzucę po powrocie z Indii Mohiego - bo obiecał mi narobić ich wiele.
Aleksander, uwolniony z butów - biegał z tupotem po wszystkich pomieszczeniach i jedynie tylko dzięki dywanom jego tupot był z lekka wyciszony.
Mohi był lekko podekscytowany faktem, że może w końcu "gościć" w gurdwarze mnie i swojego jedynego (jak dotąd ;-) synka. Pokazywał i tłumaczył nam wszystko z niekrytą satysfakcją i uśmiechem na twarzy. Ja słuchałam i patrzyłam z zaciekawieniem, jednak Olu miał w głowie głównie wąchanie kwiatków, szczypanie z nich listków i ganiatykę dookoła Pani Księgi. Obok "ołtarzyka" znajduje się hmmm, no mówiąc najprościej - garnek ze słodką pastą. Nie pamiętam w tej chwili jak to się zwie i z czego jest przyrządzone, ale Mohi nie omieszkał poczęstować tym Olusia. Ja jedynie posmakowałam, bo na bardzo słodkie rzeczy mam niesamowicie długie zęby.
Po zwiedzeniu świętego miejsca i złożeniu hołdu Pani Księdze (ja niestety nie umiem modlić się inaczej niż po swojemu - ale sikhizm jest taki fajnie tolerancyjny, że na pewno wybaczono mi moje chrześcijańskie słowa wypowiadane w duchu ;-)) oraz po włożeniu pieniężnej ofiarki do specjalnej urny - udaliśmy się do części jadalnej. Bardziej z ciekawości niż z głodu, rzecz jasna.
W kuchni uwijało się kilku młodych, śniadych chłopaków brząkając garnkami i mieszając w nich z wielką wprawą. Pod ścianą jadalni stały kartony napakowane przyprawami - wyczaiłam tam wzrokiem kolendrę, garam masala i kurkumę. Usiedliśmy sobie po turecku pod ścianą. Za chwilkę podszedł do nas młody, szczupły i przystojny chłopak w czarnym turbanie i z niewielkim zarostem. Od razu wdał się w pogaduchę z Mohim a ja latałam jak głupek za Olkiem, który kontynuował swoja skarpecią ganiatykę - z tym, że teraz wybiegał również na dwór. Nie wiem, o czym rozmawiali sobie faceci bo rozmawiali w punjabi, a ja niestety nie posiadłam jeszcze (i nie sądzę bym posiadła) sztuki rozumienia, tudzież używania tego języka. Podczas gdy panowie gaworzyli a ja strofowałam uziajanego Olka - inny miły chłopak w pomarańczowej chustce podał nam do picia czaj - mocna słodka herbata z mlekiem i przyprawami. Tradycyjnie w metalowych kubkach. Chwilę potem przyniósł nam nasz posiłek - dhal sowicie podsypany zieloną kolendrą i kołacze, których nazwy nigdy nie mogę właściwie określić, gdyż wszelkie naany, ciapaty i roti zawsze mi się plączą i nie odkryłam jeszcze subtelnych różnic między nimi. Jeśli się nie mylę, na te gurdwarowe Mohi mówił właśnie roti.
Dhal smakował mi wybornie. Niby sama czasem też go przygotowuję, ale smak mojego jest zdecydowanie inny. Ten zaś miał jakiś taki prawdziwie indyjski, egzotyczny taste... A może to okoliczności jedzenia - w gurdwarze, siedząc po turecku na podłodze i mając dookoła kilku facetów w turbanach szwargoczących w punjabi - sprawiły, że i smak w ustach rozszedł się w iście indyjskim stylu? ;-)
Po zjedzeniu posiłku i popiciu dodatkowym kubeczkiem czaju - Mohi wymienił numer telefonu ze swoim rozmówcą (okazało się, że jest jednym z owych mistrzów ceremonii), ja wymieniłam uśmiechy i ukłony z chłopakami w kuchni, zgarnęliśmy rozbrykanego Olesia, zapakowaliśmy do wózka i z bezpiecznego poddasza sikhijskiego wyszliśmy wprost na gorącą, szumną podwarszawską ulicę. Zdjęłam z głowy bez końca osuwający się szal i nadal czując w ustach chłód kolendry i szczypanie pieprzu - zamarzyłam, by natychmiast przenieść się z Raszyna gdzieś do Indii... Ech...
Zapytałam wczoraj na skype Mohiego, ileż to mają gurdwar w Kalkucie - zważywszy, że w Polsce jest AŻ jedna. "OOOO - zaciągnął się owalnie mój brodaty mężo - dokładnie to sam nie wiem, ale co najmniej...10?" Znak zapytania na końcu jego odpowiedzi oznaczał, że może być ich znacznie więcej - mając na względzie wielkość samej Kalkuty.
Będzie co zwiedzać i gdzie smakować prostego, tradycyjnego żarełka - pomyślałam. Bardzo też chętnie podsunę się kiedyś do pomocy w gurdwarowej kuchni - tej, do której rodzina Mohiego chodzi najczęściej. A co! Mogę choćby obierać i kroić cebulę. Łzy jakie ewentualnie mi pociekną pójdą przecież na dobre!
Spośród ogólnie przepastnej ilości zdjęć - z naszej wizyty w gurdwarze znalazłam tylko jedno - zamieszczone wyżej. Dzielę się więc skromnie tym jednym obrazkiem :-).
Zdjęcia z innych, indyjskich już gurdwar - na pewno wrzucę po powrocie z Indii Mohiego - bo obiecał mi narobić ich wiele.
Fajnie dowiedzieć się czegoś nowego :)o religii Sikhijskiej nie wiem zbyt wiele, dlatego z wielkim zainteresowaniem czytałam to co tu opisałaś.Aż zapachniało i zasmakowało Indiami.
OdpowiedzUsuńJa też nie byłam jeszcze w kraju mojego męża,ale mam nadzieję że to nadrobimy wkrótce.Bo choć jest to też kraj arabski,jednak dla mnie to też zupełna egzotyka.
Widać że chyba ledwo utrzymałaś Olka do zdjęcia,wygląda jakby zaraz miał się wyrwać do dalszego latania po świątyni :) słodziak.
Taak Arabello, trzymałam go niemal siłą, he he. Nie napisałam tu o religii sikhijskiej jako takiej bo moja wiedza nadal jest marna i opiera się na tym, co można znaleźć w necie i zdawkowych opowieściach męża. Może jednak kiedyś zbiorę podstawy i napiszę zwięzłą notkę:-). Ale może dopiero jak wróci mąż i będę mogła zobrazować to choć kilkoma fotkami z indyjskich gurdwar.
OdpowiedzUsuńCzyli Twój mąż jest z jeszcze innego kraju! No to masz wspaniały misz-masz i kolejne miejsce na mapie do koniecznego zobaczenia. Będę czekać, aż kiedyś o tym napiszesz.
O Sikhach wiedziałam tyle że są,i że w Indiach:) dlatego to co napisałaś o ich księdze i o świątyni to i tak dużo informacji jak na początek. Chętnie poczytam więcej na ten temat.
OdpowiedzUsuńNo u nas misz masz zupełny :) przynajmniej jest ciekawie ;) stąd opis bloga "z życia BARDZO mieszanej rodzinki" :)
A ja, moja droga, zanim nie poznałam męża to i o Sikhach NIGDY nawet nie słyszałam - nie mowa by coś o nich wiedzieć, ha ha ha. Oj jakie to życie bywa odkrywcze, prawda?
OdpowiedzUsuńRodzinka BARDZO mieszana - podoba mi się!
Bardzo fajny wpis Aśku:) ja w żadnej europejskiej gurudwarze jeszcze nigdy nie byłam:) tylko w tych Indyjskich, gdzie jeść się nie odważyłam, ale cała rodzinka jadła podobnie jak tłumy wiernych i wszyscy żyją, jak mniemam, te tłumy także:)ale jakoś te aluminiowe tacki rzucane na stertę do mnie nie przemawiały;)
OdpowiedzUsuńa Olek jak zwykle rozbrykany :) super przeżycie zapewne - poczuć powiew obcej kultury we własnym kraju... :)
OdpowiedzUsuńJa dopóki tam nie pojadę Luizka - nie umiem się wypowiedzieć na temat czy będę czy nie będę jadła he he. No ale właśnie - tłumy jedzą i żyją :-). W każdym razie myślę, że się skuszę. A tutaj w Raszynie - kultura. No i nie było tłumów. Prawie wtedy nikogo, a serwis jedzeniowy jak najbardziej działał. Chłopaki o nas zadbały :-). Bardzo mi się tam podobało. Kameralnie i spokojnie.
OdpowiedzUsuńOlek to ma wszędzie ubaw jak jest poza domem. Do szczęścia mu wiele nie trzeba. A ja wtedy mam przerąbane... ;-)
Ta "slodka pasta" zwie sie prasad :) Wyciaga sie po nia zlozone dlonie, zjada w calosci uwazajac by nie upuscic ani okrucha.. uwielbiam zapach i smak.. jest w tym cos sakralnego.. to nie tylko slodycz, to nieokreslone "cos wiecej" :)
OdpowiedzUsuńOlga D.
http://www.ifood.tv/blog/kada_prasad_the_sacred_pudding
Dziękuję Oda. Może w końcu pora zapamiętać tę nazwę... Z całą pewnością to coś więcej niż słodycz, ale jeszcze mi trochę daleko by to odczuć - zwłaszcza mając ze sobą rozbrykanego malucha, przy który trzeba mieć 1000 oczu dookoła.
OdpowiedzUsuńpieknie to napisalac, czytajc wyobrazalam sobie wszystko po kolei, tak jakbym i ja tam byla ( lacznie z biegajacym olkiem w skarpetkach i pomaranczowej chusteczce )
OdpowiedzUsuńto ja annu
OdpowiedzUsuńDzięki Annu kochana :-)
OdpowiedzUsuń:) niezmiernie mi milo ze moglam czyms kogos zainspirowac :))) anyway.... ja bardzo lubie chodzic do gurwary czuje sie tam tak wewnetrzne spokojna a przede wszytskim uwielbiam jak graja na tych bebenkach i spiewaja modlac sie , jest tez ogromny telebeam czy jak to sie pisze ;) na ktorym wyswietla sie modlitwa w j. angielskim..... zalanczam link gurdwary do ktorej sie udajemy cala rodzinka :) http://www.youtube.com/watch?v=qRrXllz9Znw&feature=related
OdpowiedzUsuńtu jeszcze jeden link ukazujacy gurdware z zewnatrz http://www.youtube.com/watch?v=EfIQYdb7Fw0
OdpowiedzUsuńDzięki Elsa :-). Nasza polska gurdwara jest niewielka i jak my tam byliśmy to było pusto. Stąd naprawdę chętnie wybrałabym się do typowej, dużej :-). No, ale wszystko przede mną!
OdpowiedzUsuńFajna ta Wasza! Nieco mi ... kościół przypomina ;-).
Wiesz Amisha jakoś tak zostawiłam sobie na później ten twój post i gdy dziś zaczęłam czytać poczułam jak raz za razem przechodzą mnie dreszcze. Nigdy jeszcze nie czytałam o gurdwarze, nie mam najmniejszego pojęcia o tej religii poza faktem istnienia takiego wyznania ale miałam wrażenie jakbym sama kiedyś tam była ... hmm dziwne wrażenie.
OdpowiedzUsuńNa zdjęciu wygląda to bardzo pięknie, te kolory!!! no i sama atmosfera ...
PS uwielbiam garam masalę ...
Kerry Marto - ja nadal jestem laikiem w kwestii sikhizmu ale porównując moją wiedzę sprzed poznania męża, kiedy to naprawdę nie wiedziałam nawet o istnieniu słowa "sikh" - to sama dla siebie jestem już teraz niezwykle wyedukowana, ha ha. W gurdwarze jest naprawdę klimatycznie i mistycznie ale ja czekam na dzień, kiedy odczuję to w szczególny sposób bo w Raszynie to było latanie za Olkiem no i było dość pusto.
OdpowiedzUsuńZnasz garam masalę - super. Ja - znów napiszę to samo - gdyby nie mąż - nie wiedziałabym o jego istnieniu he he.
Za jakiś czas zrobię zwięzłą noteczkę o sikhizmie:).